Zevaco Michel - KRÓLOWA SERC.doc

(934 KB) Pobierz

 

Zevaco Michel

KRÓLOWA SERC

 

 

I.OKIENKO NA PODDASZU

 

Ciepły, słoneczny poranek  r.

Ulica św. Marcina zaczęta ożywiać się powoli. Krążyli już po niej liczni handlarze uliczni:

sprzedawcy drobiu, warzyw, owoców, węgla, lampek oliwnych; przekupki wydzierały się,

zachwalając gorące naleśniki, krajanki tortu i ciastka ryżowe; krążyły tam i z powrotem kokieteryjne

kwiaciarki, kwestarze, żakowie, żebracy, żonglerzy, kuglarze, słowem cały światek,

charakterystyczny dla ulicy współczesnego Paryża.

Wśród tego hałaśliwego tłumu stała dumnie oberża "Pod Ślepą Sroką", co prawda nie tak

sławna, jak opiewana przez Rabelais'go "de la Déviniére", jednak również chętnie odwiedzana

przez klientów żądnych dobrego wina i smakowitych dań. Największą ozdobą i magnesem

"Ślepej Sroki" była pani Wilhelminka Pączuszek, najmilsza i najpiękniejsza oberżystka ze

wszystkich oberżystek ówczesnego Paryża.

Gromadzono się tu tłumnie na ogólnej parterowej sali, aby smacznie zjeść, dobrze wypić i

mile pogawędzić. Na górnym piętrze i w pokoikach na mansardzie siedzieli przyjezdni kawalerowie

z prowincji, szukający w stolicy szczęścia i kariery.

W jednym z takich pokoików hen, pod samym dachem stał przy oknie dwudziestoletni

młodzieniec z buńczuczną miną, starannie i elegancko ubrany, przystojny, pięknie zbudowany,

z twarzą tchnącą szlachetną dumą.

Stał przy oknie, lecz jak gdyby bał się wyjrzeć na ulicę. Odwrócił się do niego plecami,

szarpał nerwowo sumiasty wąs, odchodził w głąb pokoju i znowu wracał, jakby ciągnęła go

do małego okienka jakaś tajemnicza siła, której na próżno próbował się opierać.

Stojący przy drzwiach blisko czterdziestoletni mężczyzna, jak można było wnioskować ze

stroju, stajenny, spoglądał na młodzieńca ironicznym nieco okiem i mruczał pod nosem:

Podejdziesz... podejdziesz, mój panie! Znam się na tym! Młodzieniec rozumiał doskonale,

o co chodziło jego służącemu, udawał jednak głuchego i ślepego i ani jednym słówkiem

nie odezwał się do niego.

W pokoiku pod dachem panowało głuche milczenie.

Wierny sługa wreszcie nie mogąc widocznie znieść napiętej sytuacji, pierwszy zagaił rozmowę.

Panie, czy zdecydujesz się nareszcie udać z polecającym listem nieboszczyka ojca twego,

jaśnie wielmożnego pana de Montauban, do jego eminencji kardynała Lotaryngii? Wiesz

pan o tym dobrze, że jego eminencja zaproteguje cię niewątpliwie do swego brata, księcia

Klaudiusza de Guise. Będzie to początkiem twej kariery...

Nagle urwał i rzekł tym razem bardzo już donośnym głosem:

Tak, ale co z tego, jeśli zamiast myślenia o karierze myślisz pan... o czymś zgoła innym...

Podejdziesz pan! Znam się na tym; podejdziesz na pewno!

Dokąd?  zapytał z udaną naiwnością kawaler de Montauban  do pałacu kardynała?

Rzecz oczywista, że aby wejść do wnętrza, muszę podejść. To jasne!

Kopiesz pan sobie grób swą obojętnością na sprawy doczesne!  jęknął sługa.

Chyba nie zechcesz mój Langrogne, abym zeszedł z tego padołu sam i jako wiemy sługa,

będziesz mi towarzyszyć w tej wędrówce! A więc nie martwię się, bo będę wiernie obsłużony!

rzucił, filuternie uśmiechając się, kawaler de Montauban. Po czym ruszył pełnym zdecydowania

krokiem do okienka, od którego w trakcie rozmowy odszedł.

Magnesem, który go pociągał z nieprzepartą siłą, było również okno... kamieniczki z naprzeciwka,

w którym pierwszego dnia po swym przyjeździe do Paryża ujrzał piękną twarzyczkę

młodej sąsiadki. Ujrzał ją i... młode jego serce zapłonęło ogniem pierwszej, a jednocześnie

wiernej, aż do grobu miłości. Nieśmiały w stosunku do kobiet nie marzył nawet o

możliwości zawarcia z nią bliższej znajomości, ograniczał się do spoglądania na swą bogdankę

przez okno, do marzeń o niej i do towarzyszenia jej z daleka podczas odbywanych przez

nią spacerów za miasto. Dla niej zaniedbał swe osobiste interesy, co było przyczyną zdenerwowania

wiernego sługi  Langrogne'a.

Dzieweczką, która nie podejrzewając nawet tego, że wzięła w jasyr serce kawalera de Montauban,

była Polna Różyczka, lokatorka matki Agadou, właścicielki kamieniczki z naprzeciwka.Ciche,

skromne dziewczątko, również nic o tym nie wiedząc, stała się przedmiotem miłosnych pożądań

jeszcze dwóch  tym razem potężnych osobistości: kardynała Lotaryngii i Henryka  delfina Francji.

Delfin  kochliwy z usposobienia, otaczał się faworytami, którzy chcąc dogodzić swemu

panu i zrobić przy tym karierę  dopomagali mu w jego awanturkach miłosnych, im powierzał

zawsze nawiązanie każdej nowej intrygi.

 

II. PAŁAC DE TOURNELLES

 

Owego pięknego poranka w gabinecie, noszącym nazwę "Kącik delfina" książę Henryk

prowadził z ożywieniem rozmowę ze swymi konfidentami: Jakubem d'Albon de SaintAndré

             

               

 

 

  

 

             

             

 

i baronem Kajetanem de Roncherolles'em.

Drodzy przyjaciele, mówił delfin  mówię wam, że odkryłem perlę nad perły, piękność,

która mogłaby zaćmić wszystkie piękności naszego dworu. Lat szesnaście, najwyżej siedemnaście,

gęste kasztanowate włosy, usteczka... jak pąk granatu, głębokie oczy, ciemnoszafirowe

prawie czarne, postawa bogini, aksamitny, skromny, lecz pełen wytwornego wdzięku

strój, czoło anielskiej czystości a minka harda i przekorna! Jej obojętne spojrzenie przesunęło

się po mnie, zapalając w mym sercu ogień miłości. Czuję, że kocham tak, jak nigdy jeszcze

dotąd nie kochałem... Kocham i muszę posiąść wzajemność, w przeciwnym bowiem razie

życie straci dla mnie cały swój powab.

Dwaj konfidenci delfina na widok wzruszenia, z jakim ich pan wypowiedział te słowa, porozumieli

się ze sobą wzrokiem i zrozumieli, że sprawa przedstawia się poważniej, niż się im

pierwotnie wydawało. Hrabia d'Albon zwrócił się do delfina z pytaniem:

Jak się nazywa ta nieznana nikomu piękność?

Nie wiem. Spotkałem ją przy bramie Tempie i udałem się za nią drogą do Bagnolet, dokąd

jechała na białym rumaku. Poszedłbym za nią nawet do piekła, gdyby taka była jej wola.

Należało zaczepić ją  rzekł krótko Roncherolles.

Uczyniłem to  odpowiedział Henryk, wzruszając ramionami.

I co?  padło pytanie z ust obu konfidentów.

Spojrzała na mnie takim wzrokiem, że odpowiedziałem na to niskim ukłonem i... ustąpiłem

jej z drogi... Ja  następca tronu Francji  uległem, poskromiony wzrokiem dziewczyny

nieznanego nazwiska  tak poskromiony i nieśmiały, że stanąłem, jak baran, pośrodku drogi.

Jest to najlepszy dowód, że temu spotkaniu zawdzięczam utratę serca.

Dworzanie królewscy spojrzeli po sobie z prawdziwym niepokojem. Należało dobrze uważać,

aby wyczuć w porę, czy mają do czynienia z prawdziwym uczuciem, czy też ze słomianym

ogniem; należało też odpowiednio zachować się. Przystąpili więc do ostrożnego zbadania terenu.

A więc, wasza książęca mość nie ośmieliłeś się udać jej śladem?

Owszem... lecz w znacznej odległości. Dotarłem, aż do Bagnolet, tam jednak zgubiłem

nagle jej ślad. Sam nie wiem jak się to stało. Nikt z mieszkańców wioski nie mógł mi udzielić

o niej żadnych informacji.

I na tym się romans zakończył?

O nie! Dwukrotnie wracałem do bramy Temple.

No i?

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Dwukrotnie spotkałem ją tam i wędrowałem jej śladem. I znowu wyruszyła do Bagnolet

i znowu zgubiłem jej ślad we wsi.

To mówiąc westchnął żałośnie.

A więc, wasza miłość, nie wiesz nic jeszcze o swej pięknej nieznajomej?

Ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka, ani kim jest?

Nic... nic zgoła  zabrzmiała smętna odpowiedź.  Wiem to tylko, że życie mi nagle obrzydło.

Roncherolles postanowił wyzyskać sytuację, aby zaskarbić sobie względy delfina:

Zechciej, wasza miłość, powierzyć mi tę misję, a nie upłynie doba, a będę już znać jej

imię i miejsce zamieszkania.

SaintAndré wściekły, że dal się ubiec towarzyszowi, wtrącił z żywością:

Tak jest, wasza miłość, powierz nam tę misję, a my dostarczymy ci wszystkich informacji.

Wierni z was i dzielni przyjaciele  wykrzyknął bardzo serdecznie Henryk.  Nie zapomnę

o tym, gdy zostanę królem.

"Dwaj przyjaciele" ukłonili się nisko, pewni, że delfin powierzy im misję, która będzie początkiem

ich kariery.

Nagle zabrzmiała odpowiedź:

Powstrzymajcie waszą gorliwość  przyda się wam przy następnej okazji. Powierzyłem

już tę sprawę de Ville'owi. Zręczny z niego człowiek, dobry dyplomata i nie od parady nosi

głowę na karku, toteż z minuty na minutę czekam na jego przybycie.

Przymuszonym uśmiechem zamaskowali uczucie zawodu i gniewu na szczęśliwego rywala,

który sprzątnął im tłusty kęs łaski pańskiej przed samym nosem. Nie mogąc rozprawić się

z nim z bronią w ręku, zaatakowali nieobecnego podstępnie innym sposobem:

Hm, Hm!  bąknął de SaintAndré  co powie na to pani de Savigny, gdy się dowie, że

pan de Ville, podjął się tej misji?

A dowie się o tym na pewno  dodał Roncherolles  nie mógłby utrzymać wobec niej języka

za zębami.

Dajcie żyć biedakowi  przerwał ich dogadywania delfin  chcecie dać do zrozumienia,

że baron de Ville musi się wygadać, jest bowiem małżonkiem pani de Savigny, ta ostatnia zaś

będzie wściekła, bo raczy darzyć mnie swymi względami. Dowiedzcie się jednak, że de Ville

jest mi bezgranicznie oddany, że jest on małżonkiem pani de Savigny jedynie nominalnie, z

przyjaźni dla mnie i dlatego, aby dziecko, które mam z nią, mogło mieć nazwisko. Ta para

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

małżeńska nie ma jednak ze sobą nic wspólnego. Jestem pewny, że de Ville będzie niemy, jak

ryba... a gdyby się wygadał, pani Nicola de Savigny nie jest kobietą, która by robiła o byle

co skandale.

Nie nastając dłużej zmienili temat:

A pani Diana?

Pani Diana nie jest kobietą  rzekł Henryk z powagą.  Pani Diana  to bogini. Jest wyższą

ponad wszelkie nasze słabostki, których istnienia nawet nie podejrzewa.

Prócz dwóch kochanek następcy tronu istniała jeszcze trzecia kobieta, która większe niż

dwie poprzednie miałaby prawo interesować się gwałtowną miłością delfina do pięknej nieznajomej.

Kobietą tą była jego ślubna żona, Katarzyna Medycejska. Widocznie jednak nie

brano jej osoby wcale w rachubę, bo nikt z obecnych nawet nie wspomniał, jej imienia.

Widząc, że nie mają dziś szczęścia, zaczęli jeszcze z innej beczki:

Należy tylko życzyć sobie  bąknął SaintAndré  aby jego książęca mość Karol Orleański,

nie ujrzał ślicznotki, która podbiła serce waszej miłości.

Henryk drgnął gwałtownie, a w oczach jego zapłonął ponury ogień nienawiści, nienawiść

bowiem utworzyła przepaść między nim a jego bratem Karolem Orleańskim.

Widząc, że strzała dosięgła celu, dwaj dworacy zaczęli na dobre zatruwać duszę Henryka jadem.

Książę Orleanu mógłby ci łatwo sprzątnąć ją sprzed nosa  szepnął Roncherolles.

Czuje się bowiem zupełnie bezpieczny, za plecami króla jegomości, który wyróżnia go

jawnie, żywiąc dla ciebie, wasza miłość, uczucie nienawiści.

Powiadają, że król jegomość chce go ożenić z córką cesarza.

I, że chce go wyposażyć... kosztem twego dziedzictwa, wasza miłość.

Młodszy brat zmiażdży cię swoją potęgą.

Cierpliwości... cierpliwości...  przerwał ich wywody Henryk, a głos jego zabrzmiał

dziwnie głucho  król nie jest wieczny... Nadejdzie dzień, w którym zostanę niepodzielnym

panem... Wtedy porachujemy się z tobą, mój braciszku!

Oby jednak ten dzień nastąpił przed całkowitym ograbieniem, waszej miłości  szepnął z

fałszywą słodyczą SaintAndré.

Roncherolles zawsze bardziej wybuchowy i brutalny, zerknął spode łba na swego pana i dorzucił:

Można by w razie czego dopomóc woli nieba...

Słowa to były zuchwale... w powietrzu zawisł cień zbrodni stanu. Henryk zacisnął pięści,

nie dojrzał w nim jednak jeszcze zbrodniczy zamiar, nic wtedy nie odpowiedział i odwrócił

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

głowę w inną stronę.

Dwaj kusiciele spojrzeli na siebie ze złowrogim uśmiechem, pewni, że zasiane przez nich w

duszy delfina ziarno zbrodni, zacznie kiełkować powoli, aby z czasem wydać straszliwy plon.

Kłopotliwą ciszę, jaka zaległa komnatę, przerwało ukazanie się w progu Jana de Ville, barona

de Fontette, kawalera orderu króla jegomości, groźnego dowódcy awanturniczej bandy

faworytów delfina Henryka, pozostających na jego żołdzie. Był to wyrozumiały małżonek

kochanki następcy tronu.

Na jego widok Henryk zapomniał o wszystkim:

No i co?  mów, mój de Ville?!  wykrzyknął z niebywałą dla niego żywością.

Nie przynoszę dużo, wasza książęca mość  odpowiedział, mogę już jednak udzielić

pewnych wskazówek. Dziewczyna nazywa się: Polna Różyczka.

Polna Różyczka! Ależ to istne wcielenie wiosny!  wykrzyknął Henryk z zachwytem. 

Polna Różyczka! I co dalej?

Nic więcej! Jasne jest, że mamy do czynienia tylko z przezwiskiem, jakie jej dano, lecz

nie z prawdziwym imieniem.

Nie inaczej. Dziewczę pochodzi na pewno z bardzo dobrej rodziny. Mówi o tym każdy

jej ruch i spojrzenie.

Prawdziwego imienia nie zdołałem się jeszcze dowiedzieć  mówił dalej de Ville. Lecz

dowiem się na pewno. Wiem za to, że mieszka przy ulicy świętego Marcina, na wprost oberży

"Pod Ślepą Sroką", w kamieniczce stojącej na rogu ulicy de la Beaudrierie. Kamieniczka jest

własnością pewnej starej kobiety nazwiskiem Agadou, typowej pod słońcem jędzy; mimo tej

cechy jednak cnota jej jest niewzruszoną opoką. Żadne obietnice z mojej strony nie wywarły

pożądanego skutku. Jest wierną dziewczynie, jak pies. Jednakowoż mam wrażenie, że skała

zaczyna kruszeć i... kto wie, co przyniesie jutro. Jeśli jednak da się nawet skusić, będzie to

drogo kosztować waszą miłość.

Nie dbam o cenę!

A więc słucham rozkazów waszej miłości!

Po cichej rozmowie na uboczu de Ville opuścił komnatę. Na ulicy św. Antoniego czekało na

niego dwóch drabów, ubranych w sukienne suknie, kaftany ze skóry, płaszcze, przy boku każdego

z nich wisiał olbrzymi miecz, za pasem zaś mieli ostre sztylety. Wygląd ich świadczył

jasno, że byli to dwaj najemni zbirowie. Pierwszy z nich średniego wzrostu, czarniawy, suchy

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Prowansalczyk nazywał się Tyka. Drugi olbrzymi, spasły Burgundczyk zwał się Pęcherz.

Spacerowali tam i z powrotem, okrążając od czasu do czasu olbrzymi klon, rosnący pośrodku

ulicy: tuż obok wznosił się kamienny krzyż, wystawiony między kościołem św. Katarzyny,

a pałacem wielkiego prefekta. Godną uwagi była ta okoliczność, że dwaj zbirowie nigdy

nie szli razem; suchy Tyka kroczy! zazwyczaj przodem, a olbrzym Pęcherz postępował o

kilka kroków za nim. Idąc nie przestawali rozmawiać ze sobą. Tyka grzmiał głębokim z głębin

brzucha płynącym basem; Pęcherz piszczał cienko, jak dziecięcy flecik. Aby porozumieć

się ze sobą Tyka odwracał głowę, a Pęcherz wyciągał szyję, jakby chcąc pochwycić w locie

smaczny kąsek. Mówiąc o najobojętniejszych sprawach przewracali straszliwie oczami, robili

groźne miny, rzekłbyś pragnąc pożreć się wzajemnie.

Na widok zbliżającego się do nich de Ville'a wyprostowali się, jak żołnierze przed swoim

dowódcą.

Baron rzucił krótki rozkaz:

Zbliż się. Powiem ci o co chodzi, potem wytłumaczysz to Pęcherzowi, który jest głuchy,

jak pień.

Pan i dwaj zbirowie ruszyli powoli w kierunku bramy Baudet.

 

III. W PAŁACU DE CLUNY

 

W tym samym czasie na drugim krańcu Paryża, w olbrzymim gabinecie przy ulicy de Cluny,

wzniesionym od niedawna przez opactwo przy ulicy de Mathurins, przy biurku, zarzuconym

papierami, siedział kawaler o niezwykle dumnym wyglądzie. Mógł mieć około czterdziestu

sześciu lat; przenikliwy wzrok, zmysłowe usta, ironiczny wyraz twarzy, nieco zmęczonej

życiem, wspaniałe aksamitnojedwabne szaty, niezwykle eleganckie, złote ostrogi i

wysokie buty z wonnej łosiowej skóry, przy boku solidna szpada z rękojeścią, wysadzoną

diamentami  słowem był to pan z panów  kardynał Jan Lotaryński.

Przy drugim końcu stołu stali dwaj zakonnicy: Teobald i Lubek, osobistości dobrze w

owych czasach znane, dzięki Klemensowi Marot'owi, który uwiecznił w swych wierszach tę,

godną parę. Stali w pełnej uniżoności pozie przed kardynałem, który rozparty niedbale w fotelu

mówił:

Polna Różyczka! Mówisz, bracie Lubku, że się nazywa Polna Różyczka? Piękne to imię,

lecz aż za piękne na to, aby być prawdziwe.

A jednak ta panna tak się nazywa!  jęknął żałośnie brat Lubek.

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Odważniejszy nieco brat Teobald dorzucił z wielkim tupetem:

Wobec tego, że imię to nie miało szczęścia spodobać się waszej eminencji, postaramy się

przekonać szlachetną pannę, że musi je zmienić.

Brat Lubek przytaknął tym słowom skwapliwie, kiwając raz po raz głową.

Kardynał wzruszył nieznacznie ramionami i zamyślił się; braciszkowie zakonni w oczekiwaniu

na dalsze rozkazy zamarli w pochylonej pozycji, z pół przymkniętymi oczami.

Kardynał dumał:

Imię dziewczęcia jest piękne, a jego posiadaczka jeszcze piękniejsza. Będę miał zachwycającą

kochankę... tak jest, będę miał... muszę ją bowiem mieć za wszelką cenę! Tajemnica

jaka otacza jej osobę, wszystkie przeszkody, które znajdują się na mej drodze, czynią to

dziewczę jeszcze bardziej pożądaną zdobyczą. Niech Bóg mi będzie za to sędzią, lecz czuję,

że jestem naprawdę zakochany i muszę zdobyć tę dziewczynę. Gdyby na tronie Francji zasiadał

nie Franciszek I, lecz Henryk II, już by się to stało! Henryk w moich rękach byłby pokorną

gliną, którą mógłbym ulepić podług swego gustu. U Franciszka I jestem w niełasce, brat

mój Gwizjusz został skazany na wygnanie. Muszę mieć się na baczności i nie wywoływać

skandalu, który mógłby ściągnąć na mnie uwagę króla i jeszcze gorzej go usposobić względem

nas. Och! Dlaczego na tronie Francji nie zasiada Henryk II?

Ocknął się z zadumy, otworzył szufladę w biurku i wyjął z niej dwie pękate sakiewki.

Na ten widok na usta obu braciszków zakonnych wypłynął błogi uśmiech.

A teraz wysłuchajcie mnie uważnie  zwrócił się do czcigodnej pary.  Misja, jaką chcę

wam powierzyć, nie ma nic wspólnego z romansową przygodą, jest to sprawa nad wyraz

subtelna i poważna, mająca na celu unieszkodliwienie knowanego przez wrogów zamachu

stanu. Od waszej gorliwości zależeć będzie nie tylko zbawienie kraju, lecz może nawet życie

miłościwie nam panującego Franciszka I.

Braciszkowie zakonni spojrzeli po sobie z głupimi minami. W mózgach ich nie powstała

ani na chwilę wątpliwość w szczerość słów kardynała, a wobec tego, że walka z młodą

dziewczyną nie zapowiadała się groźnie, wyprostowali się dumnie w poczuciu pewności bezpieczeństwa

osobistego a zarazem ważności powierzanych im funkcji.

Wrócicie tam, skąd przybywacie  mówił kardynał  i roztoczycie czujność większą niż

kiedykolwiek, stosując się do instrukcji jakie wam wydam. Oto dwie sakiewki: zawartość

 

             

  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin