Antologia - Złota podkowa 21 - Libelt Karol - Gra w szachy.rtf

(208 KB) Pobierz
KAROL LIBELT

 

 

 

 

KAROL LIBELT

 

 

 

 

GRA W SZACHY

 

ZŁOTA PODKOWA 21

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1958

 

 

KAROL LIBELT *

 

GRA W SZACHY

 

Noc ciemna rozpostarła się na zatoce neapolitańskiej, po której inną porą tak mile oko błądzi i pasie się widokiem pięknego, czystego nieba i piękniejszej jeszcze okolicy. Zawyły wichry wśród grzmotów i piorunów, a bałwany morza piętrzyły się wysoko. Wśród tych zbu-rzonych fal widać było mały statek rybacki zwany Speronara, który walczył z gwałtownością żywiołów, a jak się zdawało, staczał zarazem walkę o śmierć lub życie. Maszt, zgruchotany już dawno, kawałkami po bałwanach pływał, a statek na podobieństwo czarnej skorupy unosił się ku brzegom. Trzech żeglarzy z załamanymi rękami, z wyrazem rozpaczy na twarzy, stało w milczeniu na pokładzie, czwarty zaś, człowiek już w podeszłym wieku, kierował jeszcze sterem i ostatnich sił wytężeniem ratował statek od zguby; u nóg jego tuliło się dwoje dzieci, chłopiec czarnego włosa liczący około lat dwunastu i siostrzyczka jego o kilka lat młodsza. Oboje płakali rzewnie, ale płacz ich dziki orkan zagłuszał, a łzy mieszały się ze spienioną wodą, która ich zalewała. Nagle trzasło coś straszliwie, zgruchotany ster statku ostatnią sterni-kowi odebrał nadzieję. Wysokie i strome skały brzegu, o które się z hukiem spienione bałwa-ny rozbijały, odległe jeszcze były o jakie tysiąc kroków. Speronara w tę stronę wichrem pę-dzona szła na pewną zgubę.

— Dzieci, uklęknijcie, módlcie się do Boga — zawołał w rozpaczy ojciec, a gdy one w tej chwili przestraszone poklękły, położył ręce swoje na nie i polecając Bogu te drogie sercu swojemu istoty, spojrzał w niebo, skąd dla nich ratunku wzywał.

— Ojcze, więc musimy umierać? — zapytało dziewczę ze łkaniem.

— Ja nie chcę jeszcze umierać — zawołał chłopiec.

Ojciec tymczasem postąpił parę kroków na pokładzie, oderwał ławkę, stąpnął na nią je-dną nogą i rozłamał na dwoje. Wziął potem dwa postronki, przywiązał dzieci do tych kawał-ków deski.

— Gdy statek się rozbije, trzymajcie głowy do góry, a gdy poczujecie pod sobą mieli-znę, rozwiążcie węzeł postronka.

— Więc tak się uratujemy, ojcze?

— Być może — odrzekł ojciec ponuro.

— A ty, ojcze?

— Bóg wie — odpowiedział.

W tej chwili wir morski porwał statek, uderzył nim o skałę, a już z całej Speronary tylko rozgruchotane rozbitki unosiły się w bałwanach.

 

* * *

 

Na trzy mile od Syrakuz, wśród ruin starego amfiteatru rzymskiego, stał domek odoso-bniony, do którego wiodła zaledwie widzialna ścieżka, wijąca się pomiędzy gruzami i bujny-mi zaroślami. Mało kto tędy uczęszczał i nikt by nie myślał, że dom ten odłogiem leżący przez ludzi jest zamieszkały, gdyby nie było widać pod murem kilku stojących sprzętów i ławki pod samotnym pomarańczowym drzewem ustawionej. W całej tej okolicy, tak pięknej i czarownej, która  się  ponad  brzegami  Sycylii  ku morzu rozkładała, zdawało się, że to jedno

 

* Karol Libelt (1807 — 1875) był filozofem i publicystą; interesował się również żywo zagadnieniami literackimi. Brał czynny udział w powstaniu listopadowym i ruchach rewolucyjnych lat 1845 i 1848. Opowia-danie „Gra w szachy” ukazało się po wojnie w antologii „Polska nowela fantastyczna”, PIW, Warszawa 1949. (Przyp. red.).

miejsce stanowiło wyjątek. Wysokie ruiny sterczały naokół i tylko gdzieniegdzie przez szcze-liny odsłaniał się widok na niebieskie morze. Wszędzie były ślady zniszczenia, wszędzie cicha samotność i głuche milczenie, rzadko kiedy ludzka stopa zabłąkała się w to miejsce, bo i okolica mało w tej stronie była ludna, i tylko biedni zamieszkiwali ją rybacy. Wiedzieli oni, że w tym samotnym domku mieszkał jakiś lekarz, którego nazwiska nie znając, nazywali go tylko „il dottore” i nawiedzali go, gdy który z nich zachorował i lekarskiej żądał pomocy. Choć każdy ją natychmiast i bezpłatnie odbierał, a nawet w lekarstwa został zaopatrzony, nie udawano się przecież do niego, chyba w największym niebezpieczeństwie: tak dalece odstra-szała jego powierzchowność, jego wzrok ponury i surowy i jego pustelnicze życie. Nie wi-dziano go nigdy w towarzystwie drugiej osoby, ile razy przechadzał się nad urwiskami mor-skiego brzegu i zbierał rośliny i kamienie. Gdy spostrzegł w pobliżu kogo z żyjących, zwracał kroki swoje w przeciwną stronę, aby się z nim nie spotkać.

Z owym doktorem w tym domu mieszkała jego gospodyni, która kupując niejedno od rybaków zostawała z nimi w bliższych stosunkach i oswajała ich z myślą, że człowiek ten, którego się bali, nie jest złym duchem ani czarnoksiężnikiem, ale tylko dziwakiem. Niekiedy nawet pomiędzy uboższych rozdawała pieniądze, dopomagała im w nędzy i w chorobie, a choć mówiła, że czyni to z polecenia pana, zakazywała przecież surowo, aby nikt się do niego nie udawał ani z podziękowaniem, ani po nowe wsparcie. Gniewne oblicze i opryskliwe sło-wa doktora, które już niejednego w podobnym przypadku spotkały, odstraszały wszystkich i nikt nie śmiał bezpośrednio udawać się do niego, zostawiając go w tej długiej samotności, której szukał.

W Syrakuzach, od czasu jak się nasz nieznajomy na owe pustelnicze puścił życie, różne o nim chodziły pogłoski. Jedni mówili, że pokutuje za ciężkie jakieś zbrodnie; drudzy, że tam fałszywe robi pieniądze, inni jeszcze, że się diabłom zapisał i w tych ruinach co noc z nimi harce wyprawia, lecz gdy nie można mu było nic złego zarzucić i pieniądze, które wydawał, nie były fałszywe, gdy nawet podczas uroczystości świętej Rozalii, opiekunki rybaków, ko-sztowną lampę posłał do parafialnego kościoła i obraz tej świętej nad drzwiami domu swego zawiesił — upadły wszystkie te pogłoski i ta tylko o nim ustaliła się opinia, że to jakiś uczony fiksat.

Lubił on burze i nawałnice i najczęściej o takiej porze obierał swoje przechadzki. W czasie wyżej opisanej burzy wybrał się nad brzeg morski. Był to człowiek około lat sześćdzie-sięciu mający, ale jeszcze dosyć silny i włos jego mało jeszcze posiwiał. Wyraz twarzy jego był ponury, ale szlachetny; kto spojrzał w żar jego oczu głęboko w czole utkwionych i na jego poorane czoło, poznał w nim od razu głębokiego myśliciela. Ubiór jego był staroświecki, ale poważny. Trzymał w ręku książkę, a że ciemność dnia blade tylko siała światło, raz po raz tylko ją otwierał, a częściej poglądał na walkę żywiołów, huczącą ponad morzem. Właśnie na brzeg wyrzuciła fala coś czarnego, spojrzał o kilka kroków od siebie i poznał łomy rozbitego statku. Musiał się gdzieś rozbić okręt, pomyślał, nieszczęśliwi potonęli, albo raczej szczęśli-wi, bo gdzież szczęście, jeżeli nie w grobie. Kto tu, na tym morzu żywota, rozbije łódź życia o skały złudliwej nadziei, nieszczęśliwej miłości, ten godniejszy jest pożałowania.

W tych myślach postępował dalej; już się uspokoiła burza i nowe coraz szczątki rozbi-tych łodzi i statków dobijały do brzegu. Naraz przy uciszonym wichrze słyszy jakby skomle-nie zwierzęcia, ciche i słabe, jakby już ostatkiem sił życia goniące; pośpieszył w kierunku usłyszanego jęku i doszedł do dwojga dzieci przywiązanych do kawałków drzewa, z których tylko jedno jeszcze jęk żałosny wydawało. Wszedł kilka kroków w wodę i wyciągnął te bie-dne ofiary na brzeg. Rozwiązane dziewczę miało jeszcze tyle sił i przytomności, że wskazało na chłopca i zawołało rzewnie: — To mój brat Anastazjo, ratuj go, drogi panie. — Ciało chłopca było blade i zimne, ale zdawało się, że pulsy niezupełnie jeszcze ustały. Lekarz doby-wa flaszeczki z likworem, kropli kilka wpuszcza w usta, naciera mu piersi i skronie i po nie-jakim czasie przywraca go do życia.

Pierwsze jego słowa, gdy oczy otworzył i ujrzał nad sobą klęczącą i płaczącą siostrę, która prędzej była przyszła do siebie, były:

Kamillo, gdzie ojciec?

Poszukamy go — odrzekł starzec i wziął chłopca w ramiona swe, niosąc go do domu. Dziewczę, acz osłabione, natężyło umysł i siły i postępowało zwolna za nimi.

 

* * *

 

Jak się mają dzieci? — zapytał doktor gospodyni swojej, która do pokoju jego wcho-dziła.

Lepiej się mają od nas, łaskawy panie, bo śpią spokojnie, a my już od kilku lat od spoczynku odwykli.

Przeklęty ambaras, który mi się nie wiem skąd i po co na kark zwalił. Trzeba było, żeby się ów statek właśnie w tej stronie rozbić musiał. Ludzie ci mogli byli w każdym innym miejscu równie spokojnie utonąć.

Nie mów pan tego, bo to bluźnierstwo; dziękujmy raczej Bogu, że nas tu zesłał na ratunek tych biednych dziatek.

Piękne mi dzięki, chyba za to, żem się nabawił kłopotu, jak się teraz tych dzieci pozbyć. Trzeba ci będzie iść, kobieto, do rybaków, pomówić i ułożyć się z nimi, żeby te dwo-je dzieci wzięli do siebie. Ja dam pieniądze, ale nie chcę z nikim gadać, nikogo z tych ludzi widzieć.

Jeżeli nie ze względu na nas, to ze względu na dzieci należy się Bogu zawsze wdzię-czność. Ale po cóż, panie, mamy się tych dzieci pozbywać oddając je do obcych ludzi?

Czyś oszalała? — zawołał doktor — przecież ich nazad do morza nie wrzucimy.

A niechże mnie wszyscy święci od takiej myśli zachowają — zawołała pobożnie gospodyni, a wpatrując się z łagodnym wyrazem twarzy w surowe oblicze pana, dodała: — Ja myślę, żebyśmy je przy nas zatrzymać i wychować mogli.

Jak gdyby kto prochu pod siedzenie mu podłożył, skoczył z niego doktor.

— Tego mi jeszcze trzeba — zawołał gniewnie — ażeby mi dzieci nad uszami krzycza-ły. Skąd tobie, kobieto, taka myśl szalona?

Atoli stara gospodyni, ujęta losem i pięknością dziatek i rada, że kogoś będzie miała ko-ło siebie, nie dała się odstraszyć gniewem i popędliwością pana. Z największą cierpliwością i łagodnością znosiła jego wybryki i póty mu przekładała swoje różne powody, aż coraz bardziej słabieć zaczęły jego zarzuty. Najwięcej tym przemówiła do jego przekonania, że ona, stara i słaba, długo już nie pożyje, a Kamilla mogłaby się wyuczyć przy niej gospodarstwa, aby potem jej miejsce przy panu i zbawcy swoim zastąpić; że chłopiec zdaje się mieć bystrość i talent, że mógłby przy pracach, które pan dniem i nocą w laboratorium swoim podejmował, być mu pomocny i pożyteczny; że szczęściem jest otoczyć się takimi istotami, które go nie jako pana i dobrodzieja swojego, ale jako tego, który im życie uratował, kochać i szanować będą. Zaręczając w końcu, że starać się o to będzie, aby mu dzieci przy jego naukach w niczym nie przeszkadzały i w niczym się nie naprzykrzały, skłoniła nareszcie starego, iż się udobruchał i pozwolił na zatrzymanie dzieci w domu.

Stara Barbara, bo to było imię gospodyni, znała słabości swojego pana. Ona była rze-czywistą panią domu, a on na jej łasce, na jej rozkazach; wszelako tak zawsze rzecz prowa-dziła, że podawając mu pomysły swoje, wmawiała w niego, jakby od niego pochodziły i jak gdyby jego, nie czyja inna wola stanowiła. Ten fortel udał się jej i tym razem przewybornie.

Barbara wywiedziała się od dzieci, skoro tylko się już uspokoiły i do zdrowia zupełnego przyszły, że ich ojciec zwal się Szyder Bovi i że statek, który posiadał, cały jego majątek stanowił.

Ponieważ matka dawno im umarła i nie mieli żadnych krewnych w Lorento, zabierał je ojciec zawsze ze sobą, ile razy do Sycylii płynął. I teraz zabrał je był ze sobą płynąc do Celonii dla wzięcia ładunku oliwy.

Wszelkie dopytywania się o ojca, które Barbara czyniła, była daremne; zdawało się, że podczas owej burzy utonął bez śladu.

Pożycie tych dzieci w domu pustelniczym doktora nie tylko było znośne, ale i przyje-mne, bo choć rzadko kiedy widziały swego wybawcę, znalazły w Barbarze prawdziwą matkę, która z niewymowną troskliwością dbała o ich rzeczy, ich porządne i religijne wychowanie, a widząc, jak pod jej ręką rozwijały się nadobne wdzięki tak chłopca jak dziewczęcia, zakocha-ła się w nich jak w własnych swoich dzieciach.

Barbara przestrzegała z największą troskliwością, ażeby się dzieci niczym doktorowi nie naprzykrzały. Zatrzymała je w pokoiku najodleglej od pracowni jego leżącym i spędzała z drogi, gdy pan jej wybierał się na przechadzkę. Wszelako nie obyło się bez tego, aby ich doktor nie miał kiedy spotkać. Zrazu witał je tylko skinieniem głowy, później przemawiał do nich kilka wyrazów, a nareszcie użył chłopca do posyłek. Anastazjo skupował mu i znosił z pobliskiego miasta różne proszki i tynktury i głowę sobie nieraz łamał nad tym, na co to pan jego potrzebuje. Nie śmiejąc zapytać go o to, na próżno badał Barbarę, by mu objaśniła. O pracowni zaś doktora, do której wchodziło się tajemnymi drzwiami, tak straszliwe uczyniła dzieciom opisy, że z samego strachu nie śmiały go tam wypatrywać.

Rzeczywiście, laboratorium chemiczne umieszczone było w suterenach, a drzwi żela-zne, skrzypiące, ciemność w sklepie, mnóstwo rozmaitych retort i instrumentów na nieświa-domych rzeczy przeraźliwe robiły wrażenie. Barbara raz tylko tam przez ciekawość zajrzała i tak dla niej pamiętny strach ją ogarnął, że odtąd już nigdy drzwi żelaznych nie uchyliła.

Anastazjo coraz więcej podobał się doktorowi, a że ten upatrzył w nim bystrość i dowcip, zajął się nawet dawaniem mu nauk, między którymi młodzieńcowi najwięcej mate-matyka przypadła do smaku. Kamilla podobała sobie w gospodarstwie, była pojętna, rącza, pilna i zasłużyła sobie na przywiązanie i względy swej przewodniczki.

Tak upłynęło lat kilka, aż śmierć Barbary zmieniła tę jednostajność życia. Chroniczna słabość od dawna ją trapiła, wciąż jej śmierć z bliska stawała w oczach, aż wystąpiła naraz z całą okropnością, której i zaradcze środki lekarza i jej pana pokonać nie mogły. Dzieci uczuły się po raz drugi sierotami i rzewnie płakały nad grobem swej opiekunki, która im z czułością i z poświęceniem matkę zastępowała.

Odtąd samotność domu doktorskiego stała się daleko większą. Zdawało się, że ze śmier-cią Barbary cały dom wymarł. Stary siedział cały dzień w swoim laboratorium i rzadziej po-kazywał się na przechadzce. Kamilla zajmowała się gospodarstwem, objąwszy zarząd domu z woli doktora, a Anastazjo, który już dorastał na osiemnastoletniego młodziana, z niecierpli-wością wybiegał z domu, bo mu się to samotne życie sprzykrzyło. Czuł, że nie wytrzyma dłużej u dobroczyńcy swego; czuł, że na coś więcej jest przydatny niż na zakupywanie mate-riałów chemicznych, ale z drugiej strony nie wiedział, co i jak z sobą począć. Nieraz chciał błagać swojego pana, by go gdzie oddał do rzemiosła, ale czy to bojaźń, czy brak zaufania, nigdy nie śmiał wystąpić z projektem. Godziny całe trawił nad brzegiem morskim; tam śledził oczyma żagle pływających statków i rad by mieć skrzydła, aby przebyć to morze i tam we Włoszech szukać szczęścia dla siebie.

Kamilla liczyła już lat piętnaście i była dziewicą pełną uroku i wdzięków, a oczy nieje-dnego rybaka z okolicy zwracała już na siebie. Znano ją w okolicy, dokąd sama na zakupienie żywności chodziła. Wszyscy ją uwielbiali, a jeden młody, przystojny rybak, imieniem Giero-nimo, szalenie ją pokochał. Pod pozorem sprzedania pięknej jakiej ułowionej ryby wkradał się często do domu doktora i nietrudno mu było pozyskać dla siebie wzajemność Kamilli. Lecz gdy chciał o jej rękę prosić pana albo bez jego wiedzy uprowadzić ją ze sobą, nie miała wdzięczna i przywiązana do dobroczyńcy swego dziewczyna odwagi chcieć go w starości opuścić, zwłaszcza że od niejakiego czasu mocno zapadał na zdrowiu. Tajemne przeczucie mówiło jej, że może śmierć jej opiekuna bliska. Jakżeż miała zatruwać ostatnie chwile życia jego myślą rozłączenia.

Rzeczywiście słabość lekarza wzmagała się z dnia na dzień. Anastazjo uważał, że rzadko schodził do laboratorium swego, że przeglądał stosy papierów, z których jedne palił, drugie układał; a dnia jednego posłał go do Syrakuz, po czym zjechała osoba sądowa, z którą doktor na kilka godzin się zamknął i, jak się zdaje, coś tajemniczego układał. Siły coraz bardziej opuszczały starca, twarz jego bladła, a oczy głęboko w głowie utonęły; siedział bez poruszenia na krześle, nie mogąc już ani piórem władać, ni książką umysłu swego rozweselić. Częściej niż dawniej przywoływał do siebie dzieci i przygotowywał je na bliskie rozwiązanie życia swojego.

Upłynęło jeszcze dni kilka i zdawało się, jak gdyby się stan zdrowia nie pogarszał. Przywołane dzieci zastały go jak zwyczajnie na krześle; przed nim leżały zwitki papieru i mała czarna skrzyneczka stała na stole. Była to pora wieczorna; w pokoju zaciemnionym okiennicami paląca się lampa słabe zesyłała światło.

Kazałem was przywołać, moje dzieci — mówił słabym głosem — aby o waszej przyszłości pomówić, jutro może by już było za późno.

Na te słowa rozpłakała się Kamilla i zaczęła głośno szlochać.

Czego płaczesz? — mówił dalej starzec z pewną goryczą — cieszyć się raczej po-winnaś, jako ptak cieszy się i wstrząsa skrzydełkami, gdy mu się po raz pierwszy drzwi klatki otworzą; ale być może, że prawdziwa jest żałość twoja. Dlatego uspokój się, czas tobie, byś w świecie znalazła nowy świat dla siebie, a zatem w samą porę umieram.

O panie! — zawołała dziewczyna — oby ci Bóg dał życie, a ja długie jeszcze lata chętnie zostanę przy tobie — i na nowo zalała się łzami.

Radość i zadowolenie błysnęło na twarzy starca i nigdy na nim nie widzieli takiego rozjaśnienia ponurego oblicza.

Czy słyszeliście kiedy o doktorze Franciszku Nering ze Sieny?

O owym czarnoksiężniku — dodał żywo Anastazjo. — Słyszałem o nim i opowiada-łem nieraz mej siostrze. Zeszłego lata, gdym był w Syrakuzach, jakiś improwizator z Rzymu szeroko o nim rozpowiadał ludowi: ma to być człowiek, co diabłu duszę zapisał i dlatego dzi-wy wytwarza. Nic dla niego łatwiejszego jak z bobków końskich robić złoto, a siebie w lisa lub kruka zamienić.

Chciał jeszcze dalej opowiadać Anastazjo czarcie sztuczki wysławionego doktora, ale oblicze pana coraz bardziej się zasępiało; nakazał mu milczenie i rzekł:

— Jam jest Franciszek Nering, ale aby was uspokoić, wiedzcie, że umiejętność wszelka od Boga, nie od czarta pochodzi.Nie dosłyszały drugiego zdania dzieci, zbladły, przestra-szyły się wyznaniem i uspokoiły się dopiero wtenczas, gdy im historię życia swego opowie-dział. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin