Susan Crosland
Niebezpieczne gry
Dla Sheili i Ellen - Craig
1
Dobra, więc każdy kto się liczy, otwiera “News” i od razu chce się dowiedzieć, co Hugo Carroll ma do powiedzenia na temat ostatniego skandalu na Kapitolu. Nieustraszony Hugo. Hugo bicz boży. Hugo mędrzec. Hugo czołowy komentator polityczny. Módlcie się, żeby był po waszej stronie, bo inaczej macie przechlapane. Ale ten Hugo nie może wybaczyć, że ja mu teraz dorównuję sławą. Naprawdę nie możesz tego znieść, co Hugonie?
Stojąc metr od niego w wyzywającej pozie, ujrzała w jasnych oczach Hugona, co zamierzał uczynić. Zaciskał pięści. Chciał ją uderzyć i wyczuła, że chce ją uderzyć w splot słoneczny, a jednak się nie poruszyła. Stała, szczupła w wąskiej sukience z białego jedwabiu, z brylantowymi kolczykami od Tiffany'ego; milcząc prowokowała go do ciosu.
Stali naprzeciw siebie w dużym, centralnym hallu domu w Georgetown, tuż koło zamkniętych drzwi frontowych. Mógł ją uderzyć i nikt by się o tym nie dowiedział, pod warunkiem że Hugo nie zostawiłby śladów. Przez osiem lat małżeństwa nigdy nie uderzył Georgie. Nigdy nie uderzył żadnej kobiety. To nie było w jego stylu.
Czasami Georgie lubiła prowokować tkwiącego w nim rasowego dżentelmena z Wirginii, chcąc sprawdzić, jak daleko trzeba się posunąć, by pewnego dnia wylazł z niego brutal i rzucił się na nią. Dzisiejszej nocy po raz drugi dostrzegła w jego oczach, że ta myśl nie była mu obca. Po raz pierwszy zdarzyło się to kilka miesięcy wcześniej, podczas wściekłej kłótni, jaka wybuchła na tylnym siedzeniu Lincolna Continental.
Tym razem kłótnia była jeszcze dziksza. Zaczęła się, gdy tylko wsiedli do samochodu po kolacji wydanej na cześć sekretarza stanu przez Imogene Randall. Hugo nachylił się, żeby zamknąć oddzielającą ich od szofera szybę, a jeśli nawet ich głosy się przez nią przedostawały, to tył czapki szoferskiej Whitmore'a i jego uniform z szerokimi ramionami pozostawały niewzruszone. Whitmore był szoferem Hugona od dziesięciu lat, nie licząc okresów, kiedy Hugo pracował za granicą. Szofer wiedział o swoim pracodawcy prawie tyle co Georgie.
- Kiedy sekretarz stanu przerywa konwersację przy kolacji, by spytać mnie o opinię na temat konfliktów w Białym Domu, to bądź pewna, że chce usłyszeć moją opinię, nie twoją - powiedział Hugo tonem pełnym napięcia. - Ty naprawdę wierzysz, że powinnaś się wypowiadać na każdy temat pod słońcem, co? - Było to stwierdzenie, nie pytanie.
- Boże, ależ ty potrafisz ukłuć - odparła Georgie. - To jak życie z jeżozwierzem.
- Nie powiedziałbym - zauważył ze złością. - Trudno to określić jako “życie ze mną”, chyba że masz na myśli weekendy i rzadkie noce z soboty na niedzielę, kiedy raczysz przyjechać do Waszyngtonu na kolację tak wspaniałą, że nawet wielka Georgie nie może jej opuścić. Mógłbym ci też przypomnieć - dodał, przyjmując inną linię ataku, jak zwykli to czynić ludzie w gniewie - że to ja załatwiałem ci na początku zaproszenia. Gdyby nie ja, do dziś pracowałabyś w dziale wiadomości.
Ludzie twierdzili, że nawet ich imiona brzmią dobrze razem: “Hugo i Georgie”, albo “Georgie i Hugo”, w zależności od tego, które z tej znakomitej pary miało przewagę nad partnerem.
Nie zawsze łatwo zdefiniować przynależność do grupy czołowych dziennikarzy. Tak czy inaczej, Hugo Carroll i Georgie Chase (zarówno w życiu prywatnym jak zawodowym używała panieńskiego nazwiska) utrzymywali, że są ponad tego rodzaju marnymi podziałami. Każde z nich z osobna było najlepsze i oboje razem byli najlepsi. Każde z nich było cennym łupem każdej waszyngtońskiej gospodyni czy nowojorskiego gospodarza, którzy zabiegali o wpływy. Jeśli komuś udało się sprowadzić do siebie na przyjęcie obie połowy tej straszliwej pary, jego akcje na giełdzie władzy wzrastały o osiem punktów.
Na tych ekskluzywnych spędach ludzi ze środków przekazu, polityków, lobbystów, bogatych i doborowych bywalców salonów, ani Georgie, ani Hugo nigdy nie ustawiali się w cieniu partnera. Od początku występowali jako zespół, który podejmuje ryzyko i osiąga sukces, on w swojej karierze, ona w swojej. Fakt, że uchodzili przy tym za zgodne małżeństwo, wbijał sztylet zazdrości w serca wszystkich, poza najbardziej świętymi z przyjaciół i znajomych, nie wspominając wrogów
Pewnego dnia, kochanie, wytrącisz mnie z równowagi - oświadczył tym samym, ostrym głosem. Zobaczyła, że rozluźnia pięści. Wściekłość, która o mały włos nie zapanowała nad dobrym wychowaniem, została poskromiona i przeszła w lodowatą nienawiść. Nie znaczy to, że często jej nienawidził. Tylko czasami.
- Nie nienawidzę twojej cholernej sławy, “najbardziej błyskotliwej”, “najgroźniejszej”, “najpotężniejszej” dziennikarki na świecie. - Nadawał cytatom ostre brzmienie. - Chodzi mi o twoje ważniactwo.
- Hugo, dokonujesz psychologicznej projekcji. Przemówiła takim tonem, jakby zwracała się do lekko niedorozwiniętego dziecka. Wiedziała, że nic go bardziej nie wścieka.
- To twoje ważniactwo, Hugonie, nie może znieść faktu, że jestem tak samo popularna jak ty.
- Jezu! Sześć wizyt u tego nowojorskiego psychiatry, któremu liże stopy każdy z twoich przyjaciół, niezdolny do choćby jednej własnej myśli - bądźmy szczerzy, dotyczy to właściwie wszystkich - i już nie potrafisz otworzyć gęby nie papugując jego bzdur. Projekcja!
Prawie wypluł to słowo z charakterystycznym charknięciem farmerów, jakie zapamiętał ze schodów wiejskich sklepów z dzieciństwa. Spluwali prosto do spluwaczki przeżuwanym sokiem tytoniowym. Szorstkość farmerów napełniała go odrazą i podziwem. Reprezentowali wszystko to, czego trudno było się doszukać w jego własnej, uładzonej rodzinie.
- Projekcja - powtórzył ironicznie. - Ostatnio wszelka krytyka pod twoim adresem musi być “psychologicznie interpretowana” jako czyjś defekt, który próbuje się tobie przypisać. Ty, wielka Georgie, wcielenie marzeń wszystkich ludzi o Wenus, Mamonie i, nie bądźmy fałszywie skromni, o Bogu - ty jesteś ponad krytyką. Każdy, kto ośmiela się sugerować, że stałaś się upierdliwa, dokonuje po prostu “projekcji”.
- Jestem jak najbardziej zdolna przyjmować krytykę, jeśli pochodzi od kogoś, kto nie kieruje się zwykłą zawiścią - odparowała. - Zapytaj Ralpha Kernona.
- Mam w dupie Ralpha Kernona. Lepiej by było, żeby nigdy nie wykombinował sobie w tym ptasim móżdżku, by mianować cię redaktorem swojego kochanego tygodnika. Król Kernon i Królowa Georgie. Co za para komediantów!
- Boże ty mój, Boże - powiedziała, wracając do pobłażliwego tonu, który gwarantował doprowadzanie go do białej gorączki. - Dziś wieczorem Hugo wyszedł z siebie.
Ujrzała, jak znowu zaciska pięści.
Tym razem wiedział, że ją uderzy, jeśli nie zejdzie mu z oczu.
- Nie sądzę, żebyś zechciała pójść do łóżka, kiedy ja będę sobie spokojnie pił drinka - wycedził, po czym, nie dając jej szansy na odpowiedź, odwrócił się i zniknął w otwartych drzwiach salonu.
Mimo wentylacji włączanej na upalne, letnie miesiące, drzwi większości domów na Południu zostawiano otwarte - zwyczaj odziedziczony po pokoleniach przodków, których życie od czerwca do września było zdominowane tęsknotą za łykiem chłodnego powietrza. Nie unikano przeciągów, przeciwnie - powodowano je. Jednak tym razem Hugo zatrzasnął za sobą drzwi.
Z żelazną nonszalancją Georgie zignorowała fakt, że zatrzaśnięto jej drzwi przed nosem. - Nie pozwól, żeby jakiś prostak miał wpływ na twoje emocje. - Dzięki tej zasadzie nie zbaczała z obranego kursu. W wieku trzydziestu dwóch lat znalazła się na szczycie. Zawdzięczała to faktowi, że nie pozwalała, by inni ją ranili: kiedy pozwalasz, by inni wpływali na twoje uczucia, grzęźniesz. Wiedziała, że ten rodzaj opanowania pozbawia ją mocnego wewnętrznego przeżycia. Nic jej to nie obchodziło. Wolała być pozbawiona bólu, jaki zadaliby jej ludzie, gdyby nie posyłała ich do diabła.
- Do diabła z nim - mruknęła do pustego hallu. Niedbale, z ociąganiem, weszła na szerokie schody prowadzące łukiem do sypialni na piętrze.
2
Przeszedł przez pokój w stronę sekretarzyka Hepplewhite stojącego pod francuskim oknem, które wychodziło na ogród. W wieku trzydziestu ośmiu lat Hugo nadal zachowywał chłopięcy wygląd - szczupły, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, ze zmarszczkami jedynie w kącikach bardzo niebieskich oczu, z prostymi, brązowymi włosami zaczesanymi do tyłu, choć na czoło zawsze opadały mu niesforne kosmyki, kontrastując z surowym wyrazem twarzy.
Przekornie ignorował pierwotne przeznaczenie sekretarzyka, trzymając butelki z alkoholem na eleganckiej półeczce na książki. Nawet w gniewie zwrócił uwagę na misterne drzwiczki sekretarzyka, wykładane drzewem różanym, gdy go otwierał, by wyjąć butelkę szkockiej, angielski syfon na wodę sodową z ulubionego sklepu Georgie i szklankę z grubego kryształu. Nie poszedł do kuchni po lód. Musiał się uspokoić.
Pozostałe meble stanowiły mieszaninę antyków z drogimi, nowoczesnymi egzemplarzami: wczesno wiktoriańskie konsole pod dwoma bogato ornamentowanymi lustrami Sheraton, włoski stolik do kawy z grubego szkła, głębokie sofy obite twardą skórą barwy mokki, krzesła obite jedwabiem w jasnobłękitną i kawową kratę. Szykownie i wygodnie. Jasnobłękitne zasłony do ziemi były odsłonięte, by docierało nocne powietrze, wciąż jeszcze świeże w Waszyngtonie w pierwszym tygodniu czerwca.
Podobnie jak w wielu osiemnastowiecznych domach w Georgetown, ogród na tyłach zamykał mur z tego samego materiału, z którego zbudowano dom - różowawej cegły, przywożonej jako balast przez angielskie szkunery, które, po bezpiecznym wpłynięciu do zatoki Chesapeake, zdążały do Baltimore i Annapolis. Po wyładowaniu cegieł ładownie wypełniano liśćmi tytoniowymi z Marylandu i szkunery wyruszały w drogę powrotną do Anglii. Statki płynęły niekiedy dalej na południe, do Norfolk w Wirginii, gdzie na tyłach Komory Celnej czekał tytoń w belach. Od tamtych czasów aż do roku 1865, kiedy najtragiczniejsza z wojen zakończyła się kapitulacją Generała Lee w Appomattox Court House, rodzina Carrollów wiodła luksusowe życie mieszkańców Południa, dzięki uprawie tytoniu, sadzonego i zbieranego przez niewolników. Ze wspaniałych niegdyś mebli Hugonowi przypadł w udziale tylko sekretarzyk Hepplewhite i dwa lustra Sheraton z konsolami.
Całą resztę, pozostałą po tej beztroskiej przeszłości, dawno sprzedano, zgubiono lub oddano temu czy innemu członkowi rozległej rodziny. Pradziadkowie Hugona nie stracili całego majątku w Wojnie Domowej, jednak po utracie niewolników zarzucono uprawę tytoniu. Większość Carrollów przeniosła się ze wsi do Richmond.
Jeszcze przed narodzinami Hugona rodzina szczyciła się wieloma lekarzami i prawnikami, a także kilkoma bankierami. Jego dwaj wujowie byli kongresmanami w Waszyngtonie i obaj stosunkowo mało się wyróżnili. Na Uniwersytecie, jak w skrócie nazywano piękny, biało-czerwony Uniwersytet Thomasa Jeffersona w Wirginii, wielu kolegów Hugona pochodziło z podobnych rodzin. Jednak po ukończeniu studiów, w przeciwieństwie do większości, Hugo postanowił opuścić Wirginię. Chciał zabłysnąć w wielkim świecie.
Mimo to bardzo sobie cenił glebę, z której wyrósł. Podobał mu się swobodny styl życia krewnych z Richmond, ich upodobanie nie tylko do luksusu, ale także tego, co matka Hugona nazywała “sprawami umysłu”. Niekiedy Hugonowi przychodziła na myśl przemoc i okrucieństwo, które spoczywały pod nienagannymi manierami rodem z Wirginii. Jeden z jego wujów się zastrzelił. Inny zastrzelił żonę, kiedy pakowała drugie śniadanie na niedzielną przejażdżkę z dziećmi łodzią na Wschodnie Wybrzeże, a następnie strzelił do siebie. Wojna wciąż zbiera żniwo - skomentowała to matka Hugona. “Wojna” oznaczała w Wirginii wojnę domową. Klęska pozostawiła po sobie wiele napięć - mawiała często matka.
Jego maniery i miękki akcent mogły sprawiać wrażenie, że Hugo jest na luzie, ale w rzeczywistości był niezwykle ambitny. Był zdolny do długiej, ciężkiej pracy. Ryzykował i czasami szedł na skróty w sposób, który byłby zaaprobowany przez jego przodków z Wirginii lub nie. Ale był facetem z jajami.
Zaczął pracę jako reporter dla “Washington Post”. Kiedy środowisko dziennikarskie skupione wokół Białego Domu wyraziło opinię, że prezydent stawił czoło burzy politycznej, Hugo wywęszył prawdę. Kiedy jego artykuł ukazał się na pierwszej stronie “Post”, Biały Dom zdementował zawarte w nim fakty, ale nie minął tydzień, a okazało się, że Hugo miał rację. Nigdy nie oglądał się za siebie.
W dziennikarstwie, podobnie jak w większości zawodów, dwulicowość mogła zaprowadzić człowieka na sam szczyt. Ale Hugo obrał inną drogę. Rola dwulicowego dziennikarza mu nie odpowiadała. Hugo ponosił odpowiedzialność za swoje słowa. Politycy wiedzieli, że się im nie uda go oszukać, a ci, którzy okazali się na tyle nierozważni, by tego próbować, zawsze żałowali.
Ponieważ “News” zaczął mu kraść pomysły, Hugo przeniósł się do głównego biura gazety w Nowym Jorku. Kiedy ekspert od spraw międzynarodowych doznał wylewu, Hugo został mianowany na jego miejsce. Później poznał córkę właściciela i zakochał się w niej z wzajemnością. Zamierzali się pobrać.
Niestety, Hugo nie w pełni zdawał sobie sprawę z oczekiwań narzeczonej, która uważała, że przywilejem bogatej kobiety jest sprawowanie władzy nad innymi. Nawet w łóżku przejawiała dyktatorskie zapędy. Hugo był zdolnym i troskliwym kochankiem, lubił dawać jej przyjemność. Jednak sposób, w jaki wyrażała swe energiczne żądania, zaczynał mu działać na nerwy: - Nie, wolę, żeby to robić właśnie tak - mówiąc to, kierowała jego dłonią apodyktycznymi gestami wytrawnego konsultanta medycznego.
Zanim węzeł małżeński został zawiązany, zaręczyny zerwano. Ojcu narzeczonej było przykro; lubił Hugona. - Ale to się zdarza - stwierdził, nie pozwalając jednak, by zawód z powodu utraty Hugona jako zięcia wywarł wpływ na jego zamiary utrzymania Hugona na pozycji gwiazdora w “News”. W tym samym roku Hugo otrzymał intratną posadę szefa biura w Londynie.
W odróżnieniu od wielu amerykańskich korespondentów, Hugo rozumiał sposób funkcjonowania brytyjskich polityków. Wybuchał śmiechem, kiedy Anglicy drwili z szacunku, z jakim Amerykanie odnoszą się do dolara. Pod względem czystego, pozbawionego sentymentów materializmu - pisał - żaden Amerykanin nie może się równać z angielskim dżentelmenem.
W ciepły angielski letni wieczór statek motorowy “Aureole” opuścił o siódmej nabrzeże Charing Cross. “Aureole” wynajęto dla sześćdziesięciu gości najbardziej znanego w Anglii wydawcy prasowego, Bena Franwella. Szorstki w obyciu, o poglądach prawicowych, serdeczny, kiedy miał na to ochotę, niezbyt zaprzątający sobie głowę skrupułami, był człowiekiem, z którym nikt nie zadzierał bez wyraźnej potrzeby. Na pokładzie dziobowym “Aureole” Franwell podszedł do Hugona i powiedział: - Ludzie mówią, że władza korumpuje, że pieniądze korumpują. Powiem ci, co korumpuje: przyjaźń.
Oprócz przewodniczącego Komisji Zbrojeniowej Senatu Stanów Zjednoczonych, który podczas podróży do Londynu umiejętnie łączył przyjemne z pożytecznym, znanego producenta filmowego z panienką, a także nowojorskiego maklera, którego reputacja od sześciu tygodni wisiała na włosku z powodu dochodzenia prowadzonego przez komisję Kongresu w sprawie nielegalnych transakcji, Hugo był jedynym Amerykaninem zaproszonym na przyjęcie Bena Franwella.
Pozostali goście byli Anglikami, i jeśli Hugo nie znał ich jeszcze osobiście, większość znał z widzenia - ministrowie, właściciele gazet, wydawcy, ulubiony przez premiera spec od reklamy, rekiny finansjery, najsłynniejsi prezenterzy telewizyjni, komentatorzy polityczni i autorzy kolumn towarzyskich, których twarze codziennie spoglądały ze stoisk z gazetami; do tego kilka żon, partnerek oraz kobiet nazywanych albo dziewczynami do dobrej zabawy, albo obiektami seksualnymi, w zależności od tego, jak im się obecnie wiodło w pogoni za łatwym życiem.
Hugo był wtedy szefem londyńskiego biura “News” od blisko dwóch lat. Tym spośród gości Franwella, którzy nie znali jeszcze Hugo Carrolla, dano do zrozumienia, że powinni się zapoznać z jego reputacją. Większość wpływowych ludzi w Anglii prenumerowała “News”. Mogli ocenić swoją pozycję na arenie międzynarodowej, sprawdzając, czy Hugo Carroll o nich napisał, czy też nie zawracał sobie nimi głowy. Był amerykańskim dziennikarzem, z którym każdy brytyjski polityk chętnie się spotykał - a to z kolei otwierało przed Hugonem drzwi do tych domów, gdzie spotykały się pieniądze, polityka i środki przekazu. Fakt, że był wolny, oczywiście nikomu nie przeszkadzał. Życie towarzyskie w Londynie rozpościera szeroki wachlarz możliwości przed wolnymi mężczyznami i kobietami sukcesu, pod warunkiem że są czarujący i potrafią ciągnąć zyski z towaru, który mają do zaoferowania.
Gdy “Aureole” płynęła w dół rzeki pod centralnym łukiem mostu Southwark, kilku gości Franwella sącząc szampana wpatrywało się w potężny przybój. Zaledwie kilka lat wcześniej przy moście Southwark wynajęty statek pasażerski wpadł pod dziób ogromnej pogłębiarki, a pięćdziesięciu jeden beztroskich uczestników przyjęcia zostało wciągniętych w zimną głębię i wyrzuconych przez przypływ o wiele mil dalej. Jednak goście Franwella nie przestawali zawierać znajomości, robić dobrego wrażenia i wymieniać się plotkami ze świata władzy. Tylko nieliczni zwracali uwagę na uciekające do tyłu brzegi rzeki, gdzie wiktoriańskie magazyny wciąż opierały się naporowi lśniących kondominiów rekinów z City, a iglice Hawksmoora błyszczały w zachodzącym słońcu.
Godzinę później, tuż za Greenwich, “Aureole” przybiła do nabrzeża modnej restauracji. W ogrodzie, pod baldachimem w pasy, rozpoczął się bankiet. Każdy z okrągłych stołów, przykrytych wykrochmalonym obrusem, nakryto szkłem i migoczącą srebrną zastawą na dziesięć osób. Hugonowi przypadło miejsce obok żony sekretarza obrony. Po jego drugiej stronie siedziała wyjątkowo atrakcyjna młoda kobieta w sukience jego ulubionego, żółtocytrynowego koloru. Ale Hugo zapomniał o ubraniu kobiety, kiedy spojrzał na jej czarne włosy przycięte jak u japońskiej lalki i ujrzał, że piwne oczy mienią się złotawo. Rzuciwszy szybkie spojrzenie na wizytówkę na stole przeczytał: “Georgie Chase”.
Hugo najpierw odezwał się do kobiety, którą już znał. Później się odwrócił, by się przedstawić Georgie Chase.
- Ja już wiem, kim pan jest - powiedziała. - Spytałam, kiedy zobaczyłam pana na pokładzie “Aureole”. Ja też jestem dziennikarką, chociaż nie tak wspaniałą jak pan. Pewnego dnia też taka będę. - Miała wtedy dwadzieścia trzy lata. Hugo miał dwadzieścia dziewięć.
Oboje wybuchnęli śmiechem.
3
Od dziewiątego roku życia w poczuciu tożsamości Georgie Chase istniała luka, puste miejsce. Przedtem wiedziała dokładnie, kim jest: zdolnym i szczęśliwym najmłodszym dzieckiem wygodnie urządzonej amerykańskiej rodziny. Była też pieszczoszką tatusia.
W dzieciństwie nie zaklasyfikowałaby swej rodziny do amerykańskiej klasy średniej, ale do niej właśnie należeli. Farma zbożowo-nabiałowa o powierzchni pięciuset osiemdziesięciu akrów, za miastem Lincoln w Nebrasce, należała do Chase'ów od początku wieku. Była położona na łagodnie pofałdowanych pastwiskach, stopniowo zajmowanych przez bankierów i przemysłowców, którzy lubili się pysznić domem na wsi, a przy tym móc łatwo dojeżdżać do pracy.
Georgie otrzymała imię po swoim ojcu. Jego zaś ojciec zawsze mieszkał w walącej się drewnianej chałupie i życie farmerskie sprawiało mu dużą satysfakcję. Niedługo po śmierci starego pana Chase'a, George porzucił posadę zastępcy dyrektora Wytwórni Konserw Spożywczych w Lincoln; zrozumiał, że pragnie wrócić z rodziną na farmę. Życie biznesmena nigdy nie przypadło George'owi do gustu.
- Co byś na to powiedziała, Jane kochanie? - zapytał żonę, którą uwielbiał. - Farma jest na tyle duża, że zapewni nam dostatnie życie, a ja nie będę musiał wypruwać sobie flaków. Miałbym więcej czasu dla ciebie i dziewczynek, a na ganku będziesz miała co najmniej tyle samo życia towarzyskiego co w mieście.
- Nie mam nic przeciwko temu - odparła Jane Chase. - Proszę tylko o jedno: niech nikt nie oczekuje ode mnie, że będę doiła krowy.
A jednak wyglądała jak prześliczna pasterka, z blond włosami, różowobiałą skórą i oczami jak z błękitnej porcelany. Podobnie jak mąż, miała pogodne i raczej leniwe usposobienie. Pomoc w prowadzeniu farmy nudziłaby ją, ale zorganizowanie w pogodnie rozlazłym domu bazy życia towarzyskiego wydawało się całkiem pociągającym pomysłem. Życie na wsi było o wiele szykowniejsze niż mieszkanie w mieście.
Życie rodzinne Georgie cechował spokój, ciepło i swoboda. Miała prawie pięć lat, kiedy przenieśli się na farmę, a jej dwie siostry chodziły już do szkoły średniej. Kiedy wracała do domu z przedszkola, pierwszą osobą, którą chciała zobaczyć, był ojciec. Największą atrakcją każdego popołudnia było towarzyszenie mu w oborach, gdzie nadzorował dojenie.
Kiedy siostry wyjechały na studia, Georgie została pupilką rodziców, jako jedyne dziecko w domu. Co prawda rozpieszczał ją tylko ojciec, ale pogodny charakter matki sprawiał, że odnosiła się do córki bezkrytycznie. Georgie poznała głębokie szczęście dziecka otoczonego tym, co uważała za niczym nie zmąconą miłość.
Dwa dni po dziewiątych urodzinach, kiedy wróciła ze szkoły, matka zawołała ją z werandy:
- Chodź Georgie, usiądź obok mnie na bujance. Do ulubionych miejsc Georgie należała trzyosobowa kanapa zawieszona na zielonych wspornikach. Nogi Georgie były akurat na tyle długie, że dotykała stopami szerokich desek podłogi werandy; kiedy się odpychała, bujanka wychylała się w tył i w przód trzy, czasem cztery razy, aż Georgie musiała odepchnąć się znowu.
- Mam ci coś do powiedzenia, kochanie - oświadczyła matka.
Georgie odepchnęła się ponownie stopami i razem z matką kołysały się delikatnie w tył i w przód.
- Wyglądało na to, że dobrze się bawisz - powiedziała matka - kiedy chodziłaś z tatą na lunch do sąsiedniego domu. W zeszłą niedzielę widziałam, jak trzymałaś Francisa za rękę, kiedy szłaś nad staw z kaczkami. - Francis Nylor był przemysłowcem, do którego należała duża posiadłość, oddalona o pół kilometra od domu Chase'ów.
- Tylko dlatego, że wziął mnie za rękę - odparła Georgie.
Jane Chase podjęła temat z innej strony.
- Tata i ja kochamy się. Zawsze tak będzie. Ale wiesz, Georgie, dwojgu ludziom nie jest łatwo być razem przez całe życie. Było inaczej, kiedy ludzie nie żyli tak długo. Ale dzisiaj - znasz to z przykładu wielu swoich przyjaciół - małżonkowie często przekonują się po dwudziestu latach, że już do siebie nie pasują.
- Ale ty i tata nie jesteście tacy. Ty i tata jesteście dla mnie dobrzy - zaprotestowała Georgie.
- Wiem, kochanie. I ty jesteś dla nas dobra - odparła matka. - Ale gdybyśmy żyli dalej ze sobą, zaczęlibyśmy się kłócić i przekonałabyś się, że nie jesteśmy już dla ciebie dobrzy. Gdybyśmy mieszkali z tatą oddzielnie, miałabyś po prostu dwa domy zamiast jednego. Wiele ludzi dałoby wszystko, żeby mieć dwa domy.
- Ale ja nie chcę dwóch domów - powiedziała Georgie. Zesztywniała jej szyja i czuła ból w całych plecach. Bujanka stanęła w miejscu. Może gdyby odepchnęła się stopą raz jeszcze, wszystko byłoby jak dawniej i ból pleców by ustąpił. Odepchnęła się od desek podłogi. Lubiła dotyk desek werandy, inny niż wewnątrz domu; to musiało mieć związek z przestrzenią między werandą a ziemią. Georgie i matka bujały się w tył i w przód.
- Georgie, twój ojciec i ja postanowiliśmy, że najlepiej się stanie, jeśli zamieszkamy oddzielnie. Ty i ja wprowadzimy się do Francisa. Ale ty i tata możecie się widywać, ile tylko zechcecie.
Wkrótce po ślubie Jane i Francis Nylorowie postanowili się przenieść do Londynu, gdzie Francis miał objąć stanowisko naczelnego dyrektora brytyjskiego oddziału firmy. Podczas trzech tygodni zamieszania związanego z przeprowadzką, Georgie mieszkała na farmie z ojcem. Kiedy nadszedł moment rozstania, oczy George'a Chase'a zaszkliły się i gdy łzy zaczęły mu spływać po twarzy, odwrócił głowę.
Georgie nie płakała.
- Wszystko będzie dobrze, tato. Mama mówi, że mogę wrócić na farmę na wakacje. Poza tym możemy do siebie pisywać.
Kiedy to mówiła, bez żadnego wyrazu na małej twarzyczce, uświadomiła sobie nieznane dotąd uczucie. Było przeciwieństwem poczucia rzeczywistości. Pomyślała o przestrzeni pod werandą, ale i ona tego nie tłumaczyła. Georgie czuła, jakby gdzieś w niej powstało puste miejsce, jakaś dziura. Nigdy przedtem tego nie odczuwała.
Sześć miesięcy po przeprowadzce do eleganckiego domu w Londynie, tuż przy Wimbledon Common, Georgie pisała w sypialni list do ojca, kiedy weszła matka i ją objęła.
- Muszę ci coś powiedzieć, kochanie - powiedziała Jane. - Twój ojciec umarł wczoraj. Miał raka. Miał szczęście, że to się nie przeciągało, tak jak zazwyczaj. Nie cierpiał.
Georgie nie płakała. Siedziała bez ruchu. Po prostu odszedł. Nawet się nie pożegnał. Nigdy się nie dowiedziała, czy cierpiał, czy nie. Nigdy nie miała okazji, żeby mu powiedzieć, jak bardzo go kochała. Ból był tak potworny, że odepchnęła go od siebie. Odczuwała jednak istnienie pustej, wypalonej dziury we własnym wnętrzu.
Francis Nylor był miłym ojczymem. On i Jane spędzali najmilsze chwile przy kartach, a wkrótce ich zdolności brydżowe, a także pieniądze i koneksje Nylora zwróciły na nich uwagę śmietanki londyńskiego towarzystwa. Niedługo po tym, jak przyjęto ich w charakterze gości do Klubu Brydżowego św. Jakuba w Londynie, zaproponowano im członkostwo, które Nylorowie skwapliwie przyjęli. Kiedy wysunięto kandydaturę Francisa Nylora na członka “Reform Club”, nikt nie głosował przeciw, co mogłoby mieć miejsce w przypadku Anglika - nikt nie żywił urazy do Francisa.
Georgie, podobnie jak angielskie dzieci, z którymi się teraz stykała, częściej niż matkę widywała służącą, której sypialnia znajdowała się tuż obok. Kiedy skończyła jedenaście lat, wysłano ją do prywatnej szkoły z internatem. Georgie nie przejęła się zbytnio rozłąką z domem rodzinnym; taki los spotykał dziewczynki ze wszystkich liczących się rodzin. W pierwszym tygodniu jedna czy dwie dziewczynki płakały w nocy, ale Georgie nic właściwie nie czuła.
Zawarła mnóstwo nowych przyjaźni. Była inteligentna. Wyglądała uroczo - szczupła, z białoróżową skórą matki, piwnymi oczami o złotawych błyskach, które kontrastowały z ciemnymi, prawie czarnymi włosami odziedziczonymi po ojcu, spływającymi w długich falach.
Niedługo po dwunastych urodzinach przy pomocy nożyczek do papieru obcięła piętnaście czy siedemnaście centymetrów włosów, skubiąc je po parę centymetrów, aż wszystkie sploty leżały rozrzucone na dywanie, a nad uszami Georgie pozostał tylko krótki, prosty paź. Chociaż nigdy nie słyszała o wspaniałej aktorce, która w latach dwudziestych była przez krótki czas przedmiotem kultu, zobaczyła w dodatku niedzielnym czarno-białą fotografię Louise Brooks i spodobała się jej długa grzywka połączona z krótkim paziem. Sama nie zdołała ostrzyc się z tyłu, ale wyręczyła ją koleżanka, pozostawiając nierówne zakosy. W końcu kierowniczka internatu doszła do wniosku, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie wysłanie Georgie do prawdziwego fryzjera, który wyrównał grzywkę i boki, a włosy z tyłu przystrzygł tak, by uwydatnić śliczny, nęcący karczek. Na jego widok mężczyźni często się zastanawiali, w jakim stopniu ta uczennica była świadoma własnego seksapilu.
Georgie nie miała obsesji na punkcie współzawodnictwa. Bawił ją duch rywalizacji, posuniętej aż do prawdziwej nienawiści, budzący się wśród graczy w krykieta podczas weekendu na wsi; było jej całkowicie obojętne, czy wygra czy przegra w tej grze. Jeśli jednak coś ją interesowało, jak na przykład większość przedmiotów, gimnastyka czy tenis - chciała być w tej dziedzinie najlepsza.
- Dla nikogo z nas nie było zaskoczeniem, że uzyskała stypendium z Oxfordu - pisała dyrektorka szkoły do matki Georgie.
Pierwszą rzeczą, którą Georgie zauważyła w Oxfordzie, było znacznie ostrzejsze współzawodnictwo niż w szkole; musiała się o wiele bardziej przykładać, jeśli inni mieli zwrócić na nią uwagę. Dotyczyło to w jeszcze większym stopniu życia towarzyskiego niż nauki. Zawarła znajomości z koleżankami (nieseksualne) i kolegami (niektóre seksualne, inne nie). Georgie była wesoła lecz niezupełnie taka jak reszta młodzieży. Lubiła życie towarzyskie, ale kiedy nic się nie działo, czytała albo marzyła.
Kilkakrotnie była zakochana. Jednak jej zdolność miłości ograniczał dystans emocjonalny. Georgie nie czuła żalu z tego powodu: miała zbroję, która chroniła ją przed zranieniem. Równocześnie jednak sprawiała, że Georgie traktowała ludzi instrumentalnie. Kiedy ją zawodzili, porzucała ich.
Jeden z adoratorów był szczególnie odpowiedni.
- Wiem, wiem, moja matka byłaby w siódmym niebie - powiedziała Georgie do Patsy Fawcett. Wkrótce po tym, jak się poznały w Oxfordzie, zostały najlepszymi przyjaciółkami. - Ale jemu właściwie chodzi o to, żebym została przede wszystkim jego żoną. Kiedy twierdzi, że nie miałby nic przeciw mojej karierze, sam się oszukuje. Dlatego musi zostać odprawiony.
Georgie chciała powozić własnym rydwanem i uważała, że jego blask będzie silniejszy po drugiej stronie Atlantyku, może w Nowym Jorku. Chciała zostać dziennikarką.
Zawsze lubiła Anglię, co w istocie oznaczało Londyn. Wydawano tu wiele gazet o zasięgu krajowym oraz eleganckich tygodników. Na firmamencie dziennikarskim stale lśnił przynajmniej tuzin kobiecych gwiazd, ale mimo to brytyjskie dziennikarstwo nadal pozostawało domeną mężczyzn. Jeśli ktoś miał co do tego wątpliwości, wystarczyło, by rozejrzał się po dziale wiadomości. Gwiazda redaktorki, choćby w dziedzinie wiadomości podawanych w skrócie, wciąż jeszcze nie wzeszła.
Nowy Jork wydawał jej się idealnym miejscem, nie ze względu na życie na pełnych obrotach, ale ponieważ to miasto oferowało największy wybór ekskluzywnych magazynów. Georgie pragnęła nade wszystko zostać redaktorką magazynu, w którym mogłaby trzymać rękę na pulsie polityki władzy - polityki polityków, polityki środków przekazu, polityki pieniędzy, polityki mody, polityki świata literackiego - całego tego cholernego kramu.
- Chcę być osobą, która pociąga za sznurki marionetek - Georgie zwierzyła się Patsy Fawcett.
Od śmierci ojca Georgie myślała o powrocie do Ameryki wyłącznie w kategoriach kariery. Nigdy nie tęskniła za Nebraską. Kiedy czasem, mimowolnie, pojawiał się w jej myślach obraz farmy, był oprawiony w ramkę, jak fotografia z dawnych czasów.
Patsy Fawcett wyrosła w atmosferze rodzinnego bezpieczeństwa, którego Georgie nie znała od wczesnego dzieciństwa. Ojciec Patsy był głównym sędzią Sądu Najwyższego. Patsy była oczkiem w głowie rodziców zanim jeszcze je...
gosiadabrowska