06 Dzień szósty.doc

(1051 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

VIKING 2010

Dzień szósty, czwartek 8 lipca.

 

Budzę się po trzeciej, w namiocie jasno, a słońce świeci jak oszalałe. Poważnie się zastanawiam, czy jest to trzecia popołudniu i byłem tak zmęczony, że zaspałem, czy jest to trzecia w nocy?

Chyba jednak jest to trzecia w nocy, bo za bardzo jestem niewyspany. Jak tu teraz spać, jak w namiocie jasno niczym w południe? Na zdjęciu widać też, że obrączkę małżeńską mam na lewej ręce. Prawa wczoraj trochę napuchła i obrączka mocno mnie uciskała, to profilaktycznie przełożyłem. Sen znowu przyszedł i mogłem uzupełnić niedobory.

W końcu w namiocie zrobiło się całkiem ciepło. Na zewnątrz powietrze było jeszcze dosyć chłodne, ale skoro słońce przyjemnie nagrzało namiot, to pora na globalne suszenie.

Drewniany pomost doskonale nadawał się na tymczasową suszarnię. Wyschło prawie wszystko. Ręcznik tylko musiałem jeszcze dosuszać podczas jazdy. Poranek przerodził się w poranek gospodarczy, czyli smarowanie łańcucha, ładowanie telefonu z gniazda zapalniczki i pływanie w jeziorze.

Z tym pływaniem to się trochę zagalopowałem, bo zaraz po wejściu do wody dostałem szoku termicznego.

 

 

Woda wyglądała zachęcająco, była super czysta, a jeziorko piękne. Nic tylko się całemu zamoczyć, ale nic też bardziej błędnego he, he. Temperatura była jak w przerębli, aż dziw, że cokolwiek może żyć w tej wodzie? Umyłem tylko to, co niezbędne i wyskoczyłem z jeziora jak z procy. Żadna poranna kawa nie jest w stanie tak dobudzić, jak to podbiegunowe jezioro.

Szkoda mi trochę opuszczać to piękne miejsce, bo fajne było. Warto było wczoraj tyle szukać.

Jadę twardo dalej na północ. Z każdym kilometrem robi się coraz chłodniej i szybka w kasku zaczyna parować. Przy każdym wydechu zionę parą jak smok.

Nie trzeba było długo czekać i zimno przeszło przez rękawiczki. Reszta ubrania daje radę, ale rękawiczki wymiękają, a raczej to ja wymiękam w tych lidlowskich rękawicach..

Długo tak nie pociągnę i w Utsjoki, przed samą granicą z Norwegią zrobiłem postój, by się zagrzać. Rękawiczki lądują na cylindrze, niech się grzeją, a ja idę do sklepu zakupić jakieś pieczywo do chińskiej zupki.

Sklep okazał się spożywczo-przemysłowy i obok jedzenia, były gwoździe, śruby i inne takie. U nas w jednym pomieszczeniu coś takiego jest nie do pomyślenia. Sanepid by to zaraz zamknął.

Ku mojemu zdziwieniu były też zimowe rękawice i to wyglądające zupełnie jak motocyklowe. Zbieg okoliczności, czy ratunek od Pana Boga? Rękawice cieplutkie i solidne, a cena nawet przystępna 19,90euro. Żonie też coś ciepłego kupiłem. W zimie jej się przyda.

 

Po wyjściu ze sklepu, spotkałem prawdziwych tubylców. Vikingowie jak się patrzy.

Jak widać kolor owłosienia mają zgodny z krążącymi o nich legendami, jakie słyszałem

Po ubiorze widać też, że im również dzisiejszego dnia było trochę zimno.

Opodal sklepu był bar, a ja byłem już głodny i wychłodzony. Nie pomogły błagania kota ze Shreka, musiałem za gorącą wodę zapłacić całe 1 euro. Mimo to warto było, bo chińszczyzna pomieszana z arktycznym powietrzem smakowała wyśmienicie. Jeszcze tylko do szczęścia była mi potrzebna kawusia z ciasteczkiem.

Taka perwersja pochłaniania kawy z ciasteczkiem, w krajach skandynawskich kosztowała mnie od 20 do 30zł. W Utsjoki było bliżej 30-stu. Wypłat powinien dzisiaj już być na koncie, to mogę sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa.

Syty i szczęśliwy wystartowałem z kopyta i już za mostem byłem w Norwegii. Asfalt trochę gorszy jak w Finlandii, ale równie ostry (jak papier ścierny) i dobrze trzymający w zakrętach. Nawet na mokrej jezdni. Niestety coś za coś i na mojej nowej, tylnej oponie pojawiły się wyraźne ślady zużycia. Jak ktoś się wybiera pojeździć po krajach skandynawskich, to tylko na dobrych oponach, bo może się zdziwić jak szybko bieżnik potrafi znikać.

Jadę sobie dalej w kierunku bieguna, a teren robi się coraz bardziej górzysty i ciekawy. Mimo, że jest środek lata, to w górach jest jeszcze śnieg. Pewnie nigdy tu całkowicie nie topnieje. Drogą 98 dojechałem do samego Morza Barentsa.

Po roślinności widać, że klimat już surowy, ale widoki przepiękne. Mimo, że jest dosyć zimno to ja już nie marznę, bo zakupione rękawice są super cieplutkie. Takich dobrych rękawic jeszcze nie miałem. Warto było po nie przyjechać aż tu, he, he.

No dobra, ale gdzie są te fiordy, które miały mi jeść z ręki? Kolega Nocek złożył u mnie zamówienie na jedną dorodną sztukę, by mu przywieźć do Polski. Tylko jak znaleźć takiego dorodnego, tłustego fiorda? W końcu upatrzyłem jednego i wystarczyło się tylko zaczaić i szybko złapać wyskakując znienacka.

Fiordzik złapany i siedzi pod kluczem, zamknięty w kufrze. Dostał kromkę chleba, by nie umarł z głodu i środki podstawowej higieny osobistej.

Zlecenie wykonane, zatem mogę dalej podążać drogą 98, wzdłuż fiordów. Humor mi dopisywał tego dnia jak nigdy, mimo, że moje ubezpieczenie zdrowotne tutaj już nie obowiązywało i w razie jakiegoś nieszczęścia, wpadłbym w spore kłopoty.

Gdy dojechałem do zaśnieżonej krainy, palma mi odbiła zupełnie i zachowywałem się jak małe szczęśliwe dziecko, a oto rezultat.

Kilka kilometrów dalej natrafiłem na zawaloną osuniętymi skałami drogę. Na szczęście ekipa drogowców już nad tym pracowała. Zapytałem jak długo to potrwa? Powiedzieli, że 5 minut i faktycznie w ciągu tego czasu wyczyścili jezdnię z głazów. Skały tu są dziwne, takie ciemne, ostre i bardzo twarde. Jak spychacz nabierał na łyżkę, to było słychać jakby nabierał coś pomiędzy szkłem a metalem. Droga wolna, to można znowu lecieć przed siebie.

W miejscowości Ifjord pojechałem źle. Droga 98 odbijała ostro w lewo i wyglądała jak jakaś boczna dróżka, a ja pojechałem po prostu prosto, dobrym asfaltem.

Oznaczeń żadnych nie widziałem i niechcąco znalazłem się na drodze nr 888.

Jadę sobie, jakby nigdy nic, nieświadomy niczego i zachwycam się otaczającym mnie pięknem. Gdy zobaczyłem zatokę Ifiorden to aż zaparło mi dech w piersiach.

Zdjęcie oczywiście nie oddaje w żaden sposób tego, co wtedy widziałem. Widoki niesamowite i ta cała bezkresna przestrzeń, bez śladów ludzkiego istnienia. Produkcja adrenaliny w moim organizmie ruszyła pełną parą. Po prostu zapomniałem o całym Bożym świecie i podziwiałem z opadniętą szczęką do samej ziemi. Zrobiło się znacznie cieplej i słoneczko też dopisywało, ale czym dalej jechałem, tym wiatr stawał się silniejszy. W jednym miejscu, niespodziewanie dostałem tak silne uderzenie wiatru, że zdmuchnęło mnie ze środka jezdni na samą krawędź.

Przeciwskręt uratował mnie, przed wypadnięciem z drogi. Aż strach pomyśleć, co by było, gdybym wpadł na skały. Od tej pory pilnowałem się jak mogłem i mocno ściskałem kierownicę, przygotowany na kolejny niespodziewany strzał wiatru.

Po kilku kilometrach droga zaczęła się wspinać ostro w górę. Wiatr był coraz silniejszy, ale już jednostajny i nie było niespodzianek. Jechałem po prostu w przechyle, przeciwnym do kierunku wiatru. Pod samym szczytem wjechałem na taras widokowy, z którego rozciągała się niesamowita panorama. Zamiast robić zdjęcia postanowiłem nagrywać filmiki. Teraz wiem, że źle zrobiłem, bo jakość filmików z komórki jest mizerna i nie oddaje klimatu.

http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=354300830

Kawałek dalej wyjechałem na coś w rodzaju płaskowyżu i tam wiało najbardziej. Skłonny jestem nawet powiedzieć, że był to najsilniejszy wiatr, przy którym jechałem motocyklem. Na szczęście droga była zupełnie pusta i mogłem swobodnie tańczyć na asfalcie, tak jak mi wiatr zagrał. Krajobraz na tym płaskowyżu był kosmiczny, same kamienie, skały i pełno jezior. Brak jakiejkolwiek roślinności, czy choćby jednego krzaczka. Zupełnie goło i łyso. Teraz wiatr był już ciepły, ale przy takich silnych podmuchach miałem problem z ustaniem w miejscu, a co dopiero dzieje się zimą? Nie ma się co dziwić, że nic tu nie chce rosnąć. Jednym słowem czad i widoki nie do wyobrażenia, że coś takiego istnieje na tej kuli ziemskiej. Gdy płaskowyż się skończył zjechałem w dół, wiatr się trochę uspokoił i roślinność krzaczasta powróciła. Na samym dole po lewej stronie woda i po prawej stronie woda. Tutaj po raz pierwszy zakłębiła się w moim mózgu, myśl, że coś jest nie tak? Przed Ifjordem chyba nie powinno być wody po lewej stronie? A w ogóle to powinienem wjeżdżać jakoś w ląd a nie w wodę? Kierując się starą zasadą, że jak nie wiem gdzie jechać to jadę prosto, pojechałem prosto. Teraz jak patrzę na mapę w Internecie, to po lewej była zatoka Lidsfiorden a po prawej Hopsfiorden.

Droga zaczęła się znowu piąć ciekawie w górę. Po pewnym czasie dojechałem do rozwidlenia dróg. W prawo na Gamvik a w lewo na Kjollefiord, a gdzie jest kierunek na  Ifjord? Tutaj już się zaniepokoiłem. W moim atlasie tego nie ma. Nie ma nawet tej drogi nr 888, więc cały czas myślałem, że jestem na drodze 98. No, bo jak można być na drodze, której nie ma? Myślę sobie, że bezpieczniej będzie pojechać w lewo, bo to w kierunku lądu. Zatem jadę w lewo.

Po jakimś czasie droga zaczęła zjeżdżać w dół, w jakąś ogromną kotlinę, w której pokazały się ślady cywilizacji. Kilka drewnianych domków nad jeziorkiem. Zaczynają się cywilizacja, nie jest źle. Jadę i dalej mi coś nie pasuje, bo dawno powinna już być miejscowość Ifjord, którą miałem w atlasie, a tu się wcale na to nie zanosi. W końcu dojechałem do kolejnego rozwidlenia dróg, przy którym był drogowskaz.

http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=354307619

Żadnego kierunku na Ifjord? Odpalam swoje koło ratunkowe, w postaci GPS-a turystycznego w mojej komórce i na wyświetlaczu mam tylko zarys kontynentu i moją pozycję na samym końcu świata. To już przestało być zabawne. Nie mam bladego pojęcia, gdzie jestem? Trzeba się jakoś ratować, ale jak, gdy w pobliżu nie ma żywego ducha? W oddali wydaje mi się, że widzę jakiś domek, zatem jadę. Pod domem stoi samochód, ale nikogo nie widać. Pukam do drzwi i nic nie słyszę. Naciskam na klamkę i drzwi się otwierają. Drzwi nie były zamknięte, to może ktoś jednak jest? W przedsionku leży kilka butów. To dobry znak. Pukam do następnych drzwi i słyszę, że szczeka pies. Nie otwieram, tylko cierpliwie czekam. Drzwi bez mojego udziału się otwierają i widzę wyłaniającego się wielgaśnego czarnego psa, a za nim stoi właściciel, trzymając go za obroże. No tak, zaraz puści tą obrożę i ten ludożerca pies mnie tu zje.

Obroży na szczęście nie puścił a psa wciągnął do środka i wyszedł do przedsionka. Pytam go jak dojechać do Ifjord, a on wzrusza ramionami i daje mi do zrozumienia, że nie rozumie tej mojej kaleczonej angielszczyzny.

Pokazał mi ręką, żebym czekał i zniknął za drzwiami. Za chwilę drzwi się znowu otwierają i widzę ładną kobietę. Pytam o to samo, a ona mnie pyta, czy mam ze sobą mapę? Szybko wyciągnąłem atlas i podałem. Powiedziała, żebym chwilę zaczekał, bo musi poszukać okularów. Zniknęła za drzwiami. Po chwili w drzwiach widzę tą samą kobietę, tyle, że w okularach. Gdy mi pokazała gdzie jestem to zbladłem. Okazało się, że jestem prawie na wysokości Nordkappu, tyle, że na przylądku obok (czy też półwyspie). Czyli są dwa takie wypusty ziemi, najdalej wysunięte na północ i ja jestem na tym prawym a Nordkapp jest na lewym. Zatem muszę się wrócić tą samą drogą, co przyjechałem, jakieś 108km, by znaleźć się w Ifjordzie. Wszystko fajnie, tylko, że paliwa mam na jakieś 80km, a najbliższa stacja jest właśnie w tym przegapionym Ifjordzie.

Miła pani zapytała się skąd jestem? Gdy usłyszała, że z Polski, uśmiechnęła się przyjaźnie. Okazało się, że ma brata, który studiował w Krakowie. Gdy jej pokazałem, że jestem z okolic Kielc, a to z tej perspektywy prawie Kraków, to się jeszcze bardziej ucieszyła. Ja z resztą też. Twierdzenie, że świat jest mały, jak najbardziej w tym przypadku się potwierdza he, he. Dostałem miłe słowa na pożegnanie i ruszyłem w drogę powrotną.

108km do przejechania w górskim terenie i przy bardzo silnym wietrze. Jeszcze nie czas na panikę, dopiero jak stanę, to będę się martwił. Oby dojechać jak najbliżej cywilizacji.

Każdy przejechany metr jest cenny, zatem nie przekraczałem 60km/h na piątym biegu (wtedy Jelonek pali najmniej). Jechałem maksymalnie pochylony, tak by schować się całkowicie za owiewką i zmniejszyć opory powietrza, które przy silnych podmuchach zapewne miały znaczenie. Z górki zjeżdżałem na luzie, a z małych wzniesień przy wciśniętym sprzęgle, by jak najmniej tracić paliwa. Te przepiękne widoki, które dane mi było oglądać ponownie, nie były już dla mnie wcale takie piękne. Interesowało mnie tylko, by dojechać do stacji paliwowej. Do tego wiatr zrobił się zimny i nieprzyjemny. Za nic w świecie nie chciałbym utknąć na tym bezludziu. Z powrotem droga ciągnęła się w nieskończoność, wydawało się, że nie ma końca. Zacząłem się wtedy najnormalniej w świecie bać i różne czarne myśli przychodziły mi do głowy. Nagle Jelonek zrobił buuu, bo paliwo się skończyło. Od razu poczułem taką falę gorąca, która ogarnęła moje zagubione ciało. Na szczęście ktoś wymyślił coś takiego jak rezerwa. Przełączyłem i jadę dalej, obliczając kilometry, czy mi starczy?

Na płaskim terenie Jelonek przejedzie 50km, ale tu są góry i niesprzyjające warunki pogodowe. Już mnie kręgosłup i nadgarstki bolą od tego leżenia na zbiorniku, ale dalej dzielnie walczę z oporami powietrza. Nie wiem jak to się stało, ale dojechałem do miejscowości Ifjord, w której nie widać praktycznie domów, tylko jest jedyna w okolicy stacja paliwowa.

Na stacji są dwa dystrybutory, jeden z ON a drugi Pb. Niestety znowu automaty. Wkładam swoją kartę, a tu CARD INWALID. Znowu pot mnie zalał od stóp do głów. To samo, co spotkało mnie w Finlandii, tylko, że tu numer z daniem komuś euro, by mi zatankował, nie przejdzie, bo waluta inna. Jakieś korony, których nie mam. Wkładam drugą kartę, którą zabrałem żonie i automat woła o PIN. Klikam cztery cyfry i automat po chwili wypisuje na wyświetlaczu, że wszystko OK. Miałem wtedy ochotę ucałować ten dystrybutor. Kolejny cud na mojej drodze. No tak PIN ok., a paliwko coś nie leci? Wyboru języka nie ma, dalsza część operacji w norweskim i domyślaj się tu człowieku?

Wyszedł jakiś człowiek z kampera stojącego obok, to podchodzę i biorę na litość. Człowiek pokazał mi, co robię nie tak. Dystrybutory mają numery, a ja nie wystukałem tego na klawiaturze w odpowiednim miejscu. Jeszcze raz wpisuję PIN z całą resztą i paliwko beztrosko leci do Jelonka. Wrażeń z tego dnia starczy mi chyba do końca roku.

Po zatankowaniu znalazłem miejsce, w którym powinienem skręcić w lewo, a pojechałem prosto.

  Właśnie tam na samym dole, tuż za znakiem koniec ograniczenia do 50km/h powinienem ostro odbić. Myślę, że nie jestem pierwszym turystą, który dał się złapać na tą pułapkę.

Wystarczyłaby tabliczka z numerem drogi i skręciłbym dobrze. Gdy wjechałem w głąb lądu wiatr ucichł i zrobiło się znacznie cieplej. Jechało się całkiem przyjemnie i dobry humor szybko powrócił. Straciłem wprawdzie pół dnia i spokojnie dojechałbym blisko Nordkappu, gdyby nie moja pomyłka, ale z perspektywy czasu cieszę się, że się tak stało. Widoki były znacznie lepsze niż następnego dnia i droga ciekawsza. Gdybym miał wybierać między Nordkappem a Gamvikiem, bez zastanawiania wybrałbym drogę na Gamvik.

Tego dnia dojechałem do miejscowości Porsanger, jakieś 193km przed Nordkappem. Znalazłem nawet spory kemping, blisko Morza Norweskiego, ale był pełen kamperów i chyba szykowali się do jakiejś imprezy, bo na terenie rozstawiono dwie duże sceny. Leciała głośna muzyka i ciągle przybywało ludzi. Potrzebowałem odpocząć, a nie imprezować całą noc, zatem wróciłem się 10km do fajnego miejsca, które widziałem po drodze.

Miejscówka nad samym morzem z pięknym widokiem. Obok, tylko jeden kamper...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin