08 Dzień ósmy.doc

(766 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

VIKING 2010

Dzień ósmy, sobota 10 lipca.

 

Dobrze się spało na tej żwirowni. Spokojnie przespałem całą noc i obudziłem się dopiero około ósmej. Już mi nie przeszkadzało, że całą noc było jasno, jak w środku dnia. Człowiek po pewnym czasie do wszystkiego się przyzwyczai. Gdy spałem musiało obok mnie przejść jeszcze spore stadko reniferów, bo porannych śladów przy namiocie było pełno. Może uciekały przed niedźwiedziem? Kto wie, co jeszcze przechodziło obok mojego namiotu, gdy smacznie spałem? Jednym słowem obcowanie z przyrodą na maxa.

Po śniadaniu zbadałem okoliczny teren i okazało się, że jeziorko do umycia miałem pod samym nosem. Tylko komary, gdy się dowiedziały o mojej wizycie, nie dawały mi już spokoju. By ocalić resztki drogocennej krwi, musiałem użyć czarodziejskiej czapki niewidki.

I kto tu teraz jest sprite he, he? Pogoda zapowiadała się dobrze, pora jechać w kierunku domu.

Do wyboru miałem dwie drogi E8, lub po stronie szwedzkiej drogę nr99. Obie biegły wzdłuż granicy finlandzko-szwedzkiej. Jakoś polubiłem Finlandię i nie śpieszyło mi się do Szwecji, zatem pobędę sobie jeszcze w tym sympatycznym kraju. Jechało się przyjemnie i nawet ręka mi nie dokuczała. 

Gdy zatrzymałem się na stacji, by zatankować, zaczepił mnie jeden tubylec. Pytał, czy jestem z Polski, gdzie byłem i gdzie jadę? Miło z nim pogawędziłem na temat podróżowania. Ze smutkiem powiedział, że nigdy nie był w Polsce, ani w Danii, że nigdy tam nie pojedzie, bo go na to nie stać. Na pocieszenie powiedziałem mu, że mnie też na to nie stać, i nie korzystam z hoteli, kempingów i restauracji, tylko śpię w lesie, jem najtańsze jedzenie i jadę przed siebie. Gdy usłyszał, gdzie sypiam, to zaproponował mi nocleg u siebie w domu, zupełnie za darmo. Gdyby było to późne popołudnie to chętnie bym skorzystał, ale miałem jeszcze cały dzień przed sobą i musiałem jechać, bo urlop nieubłaganie się kurczył. Podziękowałem serdecznie za propozycję i odjechałem. Po drodze spotkałem jeszcze włoskiego rowerzystę, który złapał kapcia i męczył się z wymianą dętki. Zapytałem go, czy mu nie pomóc, ale stwierdził, że da sobie radę i podziękował. Po miłej pogawędce pojechałem sobie dalej.

Kultura na drodze w Finlandii jest na najwyższym poziomie. Można się czuć tam naprawdę bezpiecznie. Wypadki chyba się zdarzają tylko wtedy, gdy ktoś zaśnie za kierownicą, lub potrąci jakiegoś renifera. W jednym tylko miejscu widziałem krew na jezdni i to chyba właśnie po spotkaniu samochodu z reniferem. Nie są tak niebezpieczne jak u nas sarny, które nagle wyskakują z lasu. Renifer nigdzie się ni śpieszy i nie wyskakuje nagle, ale można go po prostu nie zauważyć, bo się zlewa z tłem. Z resztą w Finlandii nikt się nie śpieszy. Jak ktoś rusza samochodem to spokojnie. Nie spotkałem się z piskiem opon, czy zarzynaniem silnika na wysokich obrotach, po to by osiągnąć lepsze przyśpieszenie. Gdybym miał kupować samochód z zagranicy to najchętniej właśnie z Finlandii. Przy takiej jeździe jak oni stosują, to samochody mogą spokojnie osiągać spore przebiegi. Na drogach spotyka się praktycznie tylko dwie marki samochodów Volvo i Toyotę. Ten luz jakim emanują Finowie jest zaraźliwy i człowiek też robi się wyluzowany. Z resztą tam nie da się być niewyluzowanym, bo nawet nie da się rozwinąć papieru toaletowego w ubikacji, jak ktoś jest nerwowy. Trzeba spokojnie, bez nerwów, ciągnąć za papier w ślimaczym tempie, wtedy można się podetrzeć i też lepiej nie robić tego nerwowo.

Jadąc zalesionymi drogami, czasami widać skrzynki na listy, a domów mieszkańców nie widać. Pewnie są poukrywane w lesie. Mają tam sympatyczny zwyczaj i często te skrzynki na listy są przyozdobione kwiatuszkami, czy też rozbudowane na kształt maleńkiej budki.

Jadąc dalej natknąłem się na ciekawy sklep, a właściwie to zaciekawiło mnie, dlaczego właśnie tu zatrzymuje się spora ilość jadących samochodów. Oczywiście spora ilość jak na Finlandię, czyli kilka. Postanowiłem zobaczyć, co jest tam takiego ciekawego? Z zewnątrz zwykły drewniany budynek, ale w środku okazało się, że ten budynek stoi na zboczu i wewnątrz jest restauracja, położona nad samym jeziorkiem, oddzielona od jeziora wysoką na dwa poziomy, przeźroczystą, szklaną ścianą. Tylko by do niej się dostać trzeba zjechać windą lub zejść w dół schodami. Z drogi budynek wyglądał jak zwykły parterowy, a w środku niespodzianka. Nie była to jednak główna atrakcja, a miejsce, gdzie Finowie mogli się posilać, podziwiając jednocześnie uroki skandynawskiej przyrody. Główną atrakcją były sklepy. Coś w rodzaju małego domu handlowego. Różnego rodzaju małe sklepiki, począwszy od szkła, porcelany, poprzez odzież, do artykułów gospodarstwa domowego i zabawek. Wszystko było zupełnie inne niż u nas i przez to ciekawe.

Część rzeczy była mi zupełnie nieznana i nie wiedziałem kompletnie do czego służą.

Są nawet motóry, obok rakiet kosmicznych, samolotów i starodawnych maszyn do szycia.

Godzinka mi zleciała w tym sklepie jak nic. Jadąc dalej na południe znaki ostrzegawcze o reniferach stopniowo zaczęły wypierać łosie.

Gdy pierwszy raz zobaczyłem namalowane na jezdni łosie, białe malunki były mocno rozjeżdżone i zniekształcone. Przez ładnych kilka kilometrów się zastanawiałem, po co są te białe kleksy na drogach? Dopiero, gdy zobaczyłem jeszcze nie rozjeżdżonego białego łosia, (a może to był renifer), to mnie olśniło, że nie muszę się obawiać żadnych ośmiornic.

Żywego łosia jednak nie udało mi się zobaczyć, a może widziałem i nie zwróciłem uwagi? Bardziej interesowały mnie dzikie renifery i ich spotkałem na swej drodze sporo, w dosłownym tego słowa znaczeniu.

W Tornio zatrzymałem się pod marketem, na spożywcze zakupy, ostatni już raz w Finlandii. Przy konsumpcji świeżo zakupionego jogurtu byłem świadkiem fińskiej kultury picia trunków wysokoprocentowych. W Finlandii na takie alkohole jest prohibicja, ale Tornio leży przy samej granicy ze Szwecją i mieszkańcy raczej nie mają problemu z zaopatrzeniem.

Pod market przyjechała samochodem dziewczyna, a na siedzeniu obok siedział jej chyba chłopak. Siedział i w jednej ręce trzymał otwartą flaszkę wódki, a w drugiej jakiś napój. Przy pomocy tych dwóch butelek robił sobie doustnie drinka. Wyglądało to tak, że ciągnął bezpośrednio z gwinta wódkę  i również z gwinta zaraz ją popijał czymś bezprocentowym i tak raz za razem, bez robienia jakichś specjalnych przerw. Zanim dziewczyna zdążyła wrócić z marketu do samochodu, jej pasażer zdążył wchłonąć połowę procentów. Może to jednak nie był rodzimy Fin?

Za chwilkę byłem już po stronie szwedzkiej. Żegnaj urokliwa  Finlandio, fajnie było.

Jak tylko wjechałem do Szwecji, zaatakował mnie inny świat. Po lewej markety i po prawej markety, a największy z napisem IKEA. Tutaj już klimat jak w tej Europie, jaką znam. Cywilizacja konsumpcyjna wita mnie w swoich szponach. Parę kilometrów od granicy markety poznikały i zrobiło się przyjemniej, ale już nie to, co w Finlandii. Jedzie się w tunelu z siatek, by zwierzęta nie wchodziły na jezdnię, na środku drogi naciągnięte liny niczym struna. Pewnie bezpieczniej, ale nie tak bardzo, bo Szwedzi już tak ostrożnie jak Finowie nie jeżdżą i do ograniczeń prędkości nie podchodzą zbyt skrupulatnie. Znaczy się, mandaty mają tańsze. Na granicy było też sporo stacji paliwowych, ale gdy na trasie przyszła moja pora na tankowanie, gdzieś zniknęły. Niby cywilizacja, a musiałem przełączyć na rezerwę i z duszą na ramieniu liczyć na szczęście. Na szczęście jednak, szczęście mnie nie opuszczało i mimo, że sowicie zlało mnie po drodze, to dojechałem E4 do Kalix. Średnie miasteczko, w którym nie brakowało stacji paliwowych. Oktany do wyboru, 98, 95 i 92pb, no to trzeba było wypróbować te egzotyczne 92. Różnicy na mocy nie poczułem żadnej. Na stacji, gdy poddawałem się zabiegowi uzupełniania cukru we krwi, zauważyłem, że człowiek z obsługi stacji wychodził kilka razy do jakiejś starej Toyoty i zaglądał pod maskę. Rozmawiał z dwoma Szwedkami kręcąc przy tym głową, po czym zjawił się znowu, tym razem z litrową butelką płynu do chłodnic. Zostawił płyn sam na sam ze Szwedkami i odszedł. Dziewczynki wyglądały na zmartwione i bezradne, to podszedłem i się zapytałem, czy wszystko Ok? Okazało się, że Szwedki doskonale mówią po angielsku, a w Toyocie jest mało płynu i się bardzo grzeje. Niestety nie wiedzą jak się uzupełnia ten płyn, a pracownik stacji im nie pomógł, bo też nie wie. Trochę mnie rozbawiła ta sytuacja, bo byłem przekonany, że każdy facet powinien wiedzieć takie rzeczy, ale najwyraźniej, czym kraj bardziej cywilizowany, tym podstawowa wiedza z dziedziny motoryzacji jest mniej popularna. Zrobiłem Szwedkom błyskawiczny kurs podstawowej obsługi układu chłodzenia, przy gorącym i zimnym silniku. Panie załapały szybko, o co chodzi i wzbogacone o nowe doświadczenia, nie będą już miały problemów z dolewką płynu, czy też oleju silnikowego. Dostałem gorące podziękowania i ruszyłem dalej. Deszcz w końcu przestał padać, ale droga jeszcze była zupełnie mokra.

Łańcuch tylko coś jakby zaczął bardziej hałasować. Gdy tylko asfalt zrobił się suchy, zatrzymałem się by go nasmarować. Łańcuch był naoliwiony prawidłowo, ale zauważyłem niepokojący objaw, zacierania się ogniwek.

Niektóre ogniwka nie chciały się rozprostowywać, tak, jakby nie miały wewnątrz smarowania. Na oleju przekładniowym nic takiego się nie działo, a smarowanie silnikowym od początku mi się nie podobało. Na bezrybiu i rak ryba, to nasmarowałem obficie tym co miałem i ustawiłem właściwy naciąg łańcucha. Mimo tych zabiegów łańcuch się nie uciszył i nadal podejrzanie głośno pracował. Dalej już jechałem zastanawiając się, co będzie jak mi się niespodziewanie urwie?

Przy kolejnym tankowaniu, znowu smarowałem łańcuch. Wolałem teraz dwa razy częściej go smarować, niż miałby się gdzieś urwać na szwedzkim bezludziu, z dala od domu.

Na stacji chyba kręcili kolejny odcinek francuskiego TAXI . Może TAXI odcinek nr 141, w pogoni za bandytami zapędziło się aż do Szwecji?

Jadę dalej, by spotkać się z ekipą, z którą się rozstałem w Rydze, są gdzieś za miejscowością Lulea, nad brzegiem Bałtyku. Namiary miałem raczej niedokładne i przejechałem ich miejsce pobytu, o około 40km. Pierwszy raz od kilku dni, słońce całkowicie schowało się za horyzontem i zrobiło się zupełnie ciemno. Na tej wysokości można w końcu się wyspać jak człowiek, bo jest już najprawdziwsza noc. Krótsza jak u nas, ale równie smaczna na lulu.

Zjechałem na jakiś przydrożny parking, by się skontaktować z ekipą. Niestety wszyscy już spali, tylko Żołnierz jeszcze czuwał. Dostałem od niego namiary GPS i się podłamałem. Za daleko przejechałem i muszę się cofnąć 40km. To około 40 minut, a nie wiadomo ile jeszcze mi zajmie ich znalezienie w tych ciemnościach? Wszyscy śpią i nikt raczej nie wyjedzie mi na spotkanie. Trudno, jestem bardzo zmęczony i nie mam już sił na nocne poszukiwania, zatem zostaje tu gdzie stoję. Jutro mam prom za Sztokholmem, odprawa chyba od siedemnastej i muszę na niego zdążyć, więc rano startuję skoro świt, gdy będą jeszcze wszyscy spali.

Mały rekonesans po okolicy i znalazłem fajny kawałek równej ziemi, tuż za leśnym parkingiem. Dobre miejsce, bo za drzewami i nie będzie mnie widać z drogi. Kupiłem sobie nawet  szwedzkie piwo, na okoliczność spotkania z ekipę bałtycką, ale skoro spotkanie nie doszło do skutku, to wypije sam. Udało się wypić tylko połowę i film się mi urwał. Resztkami sił wystawiłem niedopite piwo na zewnątrz namiotu, by się w środku nie rozlało i tylko coś jeszcze gadałem do mrówek i leśnych żuków, żeby się nie krępowały i śmiało częstowały, tylko pod żadnym pozorem nie dawać komarom.

W tym miejscu powinny być odgłosy mojego chrapania, ale nie wiem jak to opisać.

 

  

 

 

Podsumowanie:

Przejechanych kilometrów :  824

Widzianych krajów: Finlandia, Szwecja.

Awarie:  Łańcuch zaczyna niepokojąco hałasować

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin