C.J. Sansom - Matthew Shardlake 02 - Alchemik.pdf

(1697 KB) Pobierz
Anglia, rok 1540. Potężny kanclerz Thomas Cromwell popada w niełaskę u króla Henryka VIII; jego
rządy dobiegają końca. Prawnik Matthew Shardlake podejmuje się obrony Elizabeth Wentworth
oskarżonej o zamordowanie nastoletniego kuzyna. Zdesperowany milczeniem dziewczyny, której los
jest już przesądzony, Shardlake przystaje na propozycję Cromwella odroczenie wyroku śmierci na
młodej kobiecie w zamian za wykonanie przez niego tajnej misji.
Akcja przejmowania majątków kościelnych zainicjowana przez króla przyniosła nieoczekiwany
rezultat. W klasztorze Świętego Bartłomieja urzędnik sądowy Gristwood odnalazł podczas
inwentaryzacji beczkę z legendarnym ogniem greckim, przed wiekami używanym do walki z
niewiernymi, oraz formułę jego wytwarzania. Anglia, skonfliktowana z Rzymem oraz katolicką Francją
i Hiszpanią, dramatycznie potrzebuje nowej broni, a Cromwell sposobu, by powrócić do królewskich
łask. W imieniu Cromwella Shardlake ma przejąć formułę, ale kiedy udaje się do domu Gristwooda,
znajduje zmasakrowane zwłoki gospodarza. Obok leżą zwłoki jego brata - alchemika. Tajemnica
wytwarzania greckiego ognia przepada wraz z mordercą. Matthew i jego pomocnik Jack Barak mają
niecałe dwa tygodnie, by rozwiązać tę zagadkę i ocalić Elizabeth. Niebezpieczeństwo czai się na
każdym kroku...
C.J. SANSOM
ALCHEMIK
Z angielskiego przełożył ZBIGNIEW KOŚCIUK
Rozdział pierwszy
Opuściłem dom przy Chancery Lane wczesnym rankiem w celu omówienia w ratuszu pewnej sprawy,
w której reprezentowałem radę miasta. Choć wiedziałem, że kwestia, którą będę się musiał zająć po
powrocie, jest znacznie poważniejsza, jadąc cichą Fleet Street, radowałem się delikatnym powiewem
wczesnego poranka. Jak na koniec maja było niezwykle gorąco. Ognista tarcza słońca stała wysoko na
błękitnym niebie, ja zaś pod czarną prawniczą togą miałem na grzbiecie jedynie lekki kaftan. Mój
stary wierzchowiec Chancery wlókł się leniwie, a widok pokrytych liśćmi drzew przypominał mi o
planach porzucenia praktyki prawniczej i ucieczki od londyńskiego zgiełku. Za dwa lata skończę
czterdzieści lat i wkroczę w podeszły wiek. Jeśli moje sprawy dobrze się ułożą, zdołam to wówczas
uczynić. Przejechałem Fleet Bridge, ozdobiony posągami starożytnych królów Goga i Magoga, i
ujrzałem wyniosłe mury miasta. W mgnieniu oka pogrążyłem się w smrodzie i zgiełku Londynu.
W ratuszu spotkałem burmistrza Hollyesa, który odpowiadał również za porządek obrad rady
miejskiej. Rada zwołała posiedzenie w sprawie naruszenia praw do nieruchomości przez pewnego
pazernego spekulanta kupującego ziemię likwidowanych klasztorów, z których ostatni przestał istnieć
na wiosnę roku tysiąc pięćset czterdziestego. Spekulant ów, ku memu zawstydzeniu adwokat
należący do korporacji prawniczej Lincoln's Inn, był zakłamanym i chciwym draniem. Zwał się Bealk-
nap. Wykupił małe londyńskie opactwo, lecz miast zburzyć
kościół, urządził w nim kwatery dla zbieraniny podejrzanych typów. Później kazał wykopać wspólny
dół kloaczny dla najemców, spartaczono jednak robotę i lokatorzy sąsiednich domostw, które były
własnością rady miejskiej, cierpieli wielkie udręki z powodu przenikania nieczystości do piwnic.
Sąd nakazał Bealknapowi, aby wykonał niezbędne naprawy, lecz ów przechera odwołał się do Sądu
Ławy Królewskiej. Powołując się na rzekome błędy i dowodząc, jakoby pierwotne prawa przyznane
opactwu wyjmowały je spod jurysdykcji władz miasta, twierdził, że do niczego nie jest zobowiązany.
Sprawa miała zostać rozpatrzona przez sędziów w ciągu tygodnia. Zapewniłem burmistrza, że szanse
Bealknapa są nikłe, wskazując, że ów człek należy do gatunku przykrych kreatur, z którymi muszą się
borykać prawnicy, do ludzi, którzy czerpią perwersyjną przyjemność z inwestowania czasu i pieniędzy
w niepewne sprawy, zamiast przyznać się do porażki i dokonać odpowiedniego zadośćuczynienia, jak
przystało na cywilizowanego człowieka.
Miałem zamiar wrócić tą samą drogą, przez Cheapside, gdym jednak dotarł do skrzyżowania z Lad
Lane, okazało się, iż Wood Street zagrodziła przewrócona fura wioząca ołowianą blachę i dachówki
pochodzące z rozebranego opactwa Świętego Bartłomieja. Sterta omszałych płytek wysypała się na
gościniec. Fura była pokaźna, ciągnięta przez dwa potężne szajry. Woźnica uwolnił jednego, lecz drugi
leżał bezradnie na boku między dyszlami. Wierzgał dziko wielkimi kopytami, tłukąc dachówki i
wzbijając w niebo tumany kurzu. Rżał z przerażenia, spoglądając ślepiami na zgromadzonych gapiów.
Usłyszałem, jak ktoś rzekł, iż wozy zatarasowały drogę niemal do samego Cripplegate.
Ostatnimi czasy w mieście widywano wiele podobnych scen. Wszędzie walały się kamienie z
niszczejących starych domostw. Nawet w przeludnionym Londynie tyle ziemi leżało odłogiem, że
dworzanie i ludzie chciwi zysku, którzy ją przejęli, nie wiedzieli, jak sobie poradzić z nadmiarem
bogactwa. Zawróciłem Chancery'ego i podążyłem labiryntem wąskich zaułków, które wiodły do
Cheapside. Było tam ledwie tyle miejsca, by koń z jeźdźcem mogli przejechać pod dachami domów
wystającymi na ulicę. Chociaż nadal była wczesna pora, otwarto warsztaty i gawiedź zaroiła się w
zaułkach, tarasując drogę. Mijałem czeladników, ulicznych handlarzy i nosiwodów uginających się
pod ogromnymi stożkowatymi koszami. Nie padało prawie od miesiąca, więc beczki na deszczówkę
wyschły, a roznoszący wodę prosperowali. Ponownie pomyślałem o czekającym mnie spotkaniu.
Lękałem się go, a teraz na dodatek wiedziałem, że przybędę spóźniony.
Zmarszczyłem nos, czując silny smród zalatujący od kanału ściekowego z powodu panujących upałów.
Chwilę później zakląłem, gdy kwicząca świnia z ryjem umazanym jakimś paskudztwem przebiegła
przed Chancerym, zmuszając mnie do gwałtownego wstrzymania konia i zjechania na bok. Kilku
terminatorów w niebieskich kaftanach, wracających z opuchniętymi twarzami po nocnej hulance,
obejrzało się, słysząc przekleństwo. Jeden z nich, zwalisty pachołek o twardych rysach, spojrzał na
mnie z pogardliwym uśmiechem. Zacisnąłem usta i spiąłem Chancery'ego, przynaglając go do
pośpiechu. Spojrzałem na siebie oczami tamtego — na zgarbionego prawnika o ziemistej cerze, w
czarnej todze i kapeluszu, z woreczkiem na pióro i sztyletem u boku zamiast miecza.
Z prawdziwą ulgą wjechałem na szeroki, brukowany trakt Cheapside. Wokół kramów na targowisku
jak zwykle zebrały się tłumy. Pod jasnymi markizami przekupnie wołali: „Czego potrzeba
waszmościom?", lub wykłócali się z gospodyniami ubranymi w białe czepce. Z rzadka między
straganami dostrzec można było zamożną damę spacerującą w towarzystwie uzbrojonej służby, z
twarzą zasłoniętą maską chroniącą białą cerę przed promieniami słońca.
Zwróciwszy się ku wielkiej bryle katedry Świętego Pawła, usłyszałem głośne wołanie handlarza gazet:
„Dzieciobójczyni z Walbrook przewieziona do więzienia Newgate!". Przystanąłem i pochyliłem się,
aby wręczyć mu ćwierć pensa. Poślinił palec i dał mi kartkę, aby ruszyć w tłum, głośno wykrzykując:
„Najbardziej okrutna zbrodnia tego roku!". Zatrzymałem konia, żeby przeczytać wieści w cieniu
wielkiego gmachu katedry. Jej przedsionki jak co dzień wypełniali żebracy — dorośli i dzieci —
opierający się o ściany, wychudzeni i obdarci, pokazujący swoje poranione i zdeformowane członki w
nadziei na gest miłosierdzia. Odwróciłem oczy od błagalnych spojrzeń, zwracając je na kartkę. Poniżej
drzeworytu przedstawiającego twarz niewiasty — mogłaby nią być każda białogłowa, albowiem
potargane włosy zasłaniały oblicze — widniały słowa:
Potworna zbrodnia w Walbrook: Dziecko zamordowane przez zazdrosną kuzynkę
Szesnastego maja, w dzień szabasowy, w pięknym domu sir Edwina Wentwortha z Walbrook, członka
gildii kupców bławatnych, jego syn, dwunastoletnie pacholę, został znaleziony na dnie ogrodowej
studni z przetrąconym karkiem. Urodziwe córki sir Edwina, dziewczęta w wieku piętnastu i szesnastu
lat, opowiedziały, jak chłopię zostało napadnięte przez ich kuzynkę, Elizabeth Went-worth, sierotę,
którą sir Edwin wziął był do swojego domu z miłosierdzia po śmierci jej ojca, i jak niewiasta owa
wrzuciła chłopca do studni. Zabrano ją do więzienia Newgate, gdzie dwudziestego dziewiątego maja
stanie przed sądem. Ponieważ nie chce rzec, czy przyznaje się do winy, więc pewnikiem zostanie
poddana torturom, jeśli zaś się przyzna, pójdzie do Tyburn w kolejny dzień egzekucji.
Słowa owe wydrukowano na podłym papierze, a na palcach zostały mi plamy od inkaustu, wsunąłem
więc broszurę do kieszeni i pojechałem w dół Paternoster Row. Sprawa stała się powszechnie znana,
kolejna sensacja za pół pensa. Winna czy nie, czy w naszych czasach dziewczyna mogła liczyć na
sprawiedliwy proces przed londyńskim sądem? Upowszechnienie druku, dzięki któremu każdy kościół
w kraju miał otrzymać własną angielską Biblię, przyniosło również pospolite broszury, dostarczając
zarobku pokątnym drukarzom i pożywki katom. Prawda to, jak mawiali starożytni, że nie ma pod
słońcem niczego tak doskonałego, by nie mogło ulec zepsuciu.
Dochodziło południe, gdy uwiązałem Chancery'ego przed drzwiami domu. Słońce stało w zenicie,
toteż zdjąłem wstążkę kapelusza, z której powodu spotniała mi broda. Gospodyni Joan otworzyła
drzwi, gdym zsiadał z konia. Na jej pulchnej twarzy malował się wyraz smutku.
Przyszedł... — szepnęła, oglądając się za siebie. — Wuj owej dziewczyny...
— Wiem. — Joseph pewnikiem przejechał przez Londyn. Może on również widział broszurę. —
W jakim jest nastroju?
Ponurym, wielmożny panie. Czeka w salonie. Poczęstowałam go małym kuflem piwa.
— Dziękuję. — Przekazałem lejce Simonowi, pachołkowi, któregom niedawno zatrudnił, aby
pomógł Joan w prowadzeniu domu. Chłopak przybiegł truchtem, chudy niczym kij, urwis
O jasnych włosach. Chancery jeszcze doń nie przywykł, grzebał więc kopytem, niemal nadeptując na
jedną z bosych stóp chłopca. Simon przemówił do zwierzęcia spokojnie, ukłonił się pospiesznie
i odprowadził wierzchowca do stajni.
Pachołek powinien mieć buty — powiedziałem.
Joan potrząsnęła głową.
— Nie chce ich nosić, wielmożny panie. Powiada, że ocierają mu stopy. Rzekłam, że powinien
nosić buty, skoro pracuje w domu jaśnie pana.
— Powiedz mu, że dostanie sześć pensów jeśli będzie je nosił przez tydzień — odrzekłem, a
następnie wziąłem głęboki oddech i zakomunikowałem: — Powinienem pójść do Josepha.
Joseph Wentworth, pulchny mężczyzna o rumianych policzkach, który,, niedawno przekroczył
pięćdziesiątkę, czuł się źle w swoim najlepszym brązowym kaftanie. Wykonany z wełny, był zbyt
gorący na upalną pogodę, toteż Joseph pocił się obficie. Wygląd przybyłego wyraźnie komunikował,
kim ów był: ciężko pracującym rolnikiem, właścicielem kiepskiej ziemi w Essex. Dwaj młodsi bracia
wyjechali do Londynu, szukając szczęścia, lecz Joseph pozostał na gospodarstwie. Pierwszy raz
występowałem w jego sprawie dwa lata temu, broniąc go przed roszczeniami wielkiego właściciela
ziemskiego, który chciał zająć jego włości, aby wypasać na nich owce. Lubiłem Josepha, dlategom
bardzo się zmartwił, gdy kilka dni temu otrzymałem jego list. Szczerze powiedziawszy, miałem ochotę
rzec, że wątpię, abym zdołał mu pomóc, lecz ton pisma wydawał się rozpaczliwy.
Twarz gościa pojaśniała na mój widok. Podszedł i energicznie uścisnął mą dłoń.
Panie Shardlake! Witam! Witam pana! Otrzymaliście, panie, mój list?
Zaiste. Zatrzymałeś się pan w Londynie?
— W oberży przy Queenhithe — odrzekł. — Brat nie chce mnie widzieć w swoim domu po tym,
jak opowiedziałem się po stronie jego bratanicy. — W orzechowych oczach Josepha pojawiła się
rozpacz. — Musicie jej pomóc, panie. Błagam. Musicie pomóc Elizabeth.
Uznałem, że nic dobrego nie przyjdzie z owijania w bawełnę. Wyciągnąłem z kieszeni broszurę i
wręczyłem mu ją.
Widziałeś to, Josephie?
— Tak — odparł, przesuwając dłonią po kręconych czarnych włosach. — Czy wolno im
wypisywać takie rzeczy? Przecie jest niewinna, dopóki nie udowodnią, że jest inaczej.
Z formalnego punktu widzenia, tak. Praktycznie niewiele to zmienia.
Joseph wyjął z kieszeni haftowaną chusteczkę i przetarł brwi.
— Dziś rano odwiedziłem Elizabeth w Newgate — powiedział. — Na Boga, to straszne miejsce.
Mimo to nie rzekła ani słowa. — Przesunął dłonią po pulchnych, źle ogolonych policzkach. -—
Dlaczego nie chce mówić? Dlaczego? To dla niej jedna nadzieja. — Spojrzał na mnie błagalnie, jakbym
znał odpowiedź. Uniosłem dłoń.
— Usiądź, proszę, Josephie. Zacznijmy od początku. Wiem jedynie to, czego dowiedziałem się z
twojego listu, czyli niewiele więcej, niż napisano w tym odrażającym pamflecie. Przycupnął na
krześle, spoglądając na mnie przepraszająco.
Wybaczcie, panie. Mam ciężką rękę do pisania.
Jeden z twoich braci jest ojcem zabitego chłopca, tak? Drugi był ojcem Elizabeth?
Joseph skinął głową, próbując wziąć się w garść.
— Ojcem Elizabeth jest mój brat Peter. Jako chłopiec wyjechał do Londynu i zaczął terminować
u farbiarza. Nieźle mu się powodziło, lecz od wprowadzenia zakazu handlu z Francją jego interes
podupadł.
Skinąłem głową. Kiedy Anglia zerwała kontakty z Rzymem, Francja zakazała sprzedawania nam ałunu,
minerału, bez którego farbiarze nie mogli się obyć. Powiadali, że owymi czasy nawet król nosił czarne
pończochy.
— Żona Petera pomarła dwa lata temu — ciągnął Joseph. — Gdy ostatniej jesieni Peter zmarł na
czerwonkę, ledwie starczyło na pogrzeb, osierocił Elizabeth.
Była ich jedynym dzieckiem?
— Tak. Chciała u mnie zamieszkać, lecz pomyślałem, że lepiej jej będzie u Edwina. Nigdy się nie
ożeniłem, a on miał pieniądze i tytuł szlachecki.
W broszurze wspomniano, że jest kupcem bławatnym, czy tak?
Joseph skinął głową.
— Edwin ma przed sobą przyszłość. Kiedy jako chłopak wyruszył za Peterem do Londynu, zaczął
terminować u kupca handlującego tkaninami. Wiedział, gdzie można najwięcej zarobić. Teraz ma
piękny dom w Walbrook. Szczerze mówiąc wielmożny panie, Edwin sam zaproponował, że weźmie do
siebie Elizabeth. Już udzielił schronienia naszej matce. Przeniosła się do niego z gospodarstwa, gdy
dziesięć lat temu straciła wzrok z powodu ospy wietrznej. Edwin zawsze był jej pupilem. — Podniósł
głowę, spoglądając na mnie z cierpkim uśmiechem. — Od śmierci żony Edwina pięć lat temu matka
prowadziła mu dom żelazną'ręką, choć miała siedemdziesiąt cztery lata i była niewidoma. —
Zauważyłem, że gniecie chusteczkę w dłoni, rozdzierając haft.
Zatem Edwin też jest wdowcem?
Zaiste. Został z trójką dzieci: Sabinę, Avice i... Ralphem. —
W broszurze napisano, że
dziewczęta są nastolatkami, że były starsze od chłopca...
Joseph przytaknął.
— Tak. Urodziwe, jasnowłose dziewczęta, o delikatnej skórze jak ich matka. — Uśmiechnął się
ponuro. — Nic, tylko rozprawiają o najnowszej modzie i młodzieńcach z potańcówek organizowanych
przez gildię bławatników. Przynajmniej zachowywały się tak do ostatniego tygodnia...
A chłopiec? Ralph? Jaki był?
Joseph ponownie wykręcił chusteczkę.
— Był oczkiem w głowie ojca. Edwin zawsze pragnął, aby syn przejął interes. Jego żona Mary
urodziła trzech chłopców, zanim powiła dziewczynki, lecz żaden nie przeżył pierwszego roku. Później
Zgłoś jeśli naruszono regulamin