Przygody Gotreka i Felixa 08 - Zabójca orków.rtf

(937 KB) Pobierz

 

Nathan Long

 

Zabójca Orków

 

Przygody Gotreka i Felixa tom VIII

 

Tłumaczył Grzegorz Bonikowski

 

 


Dla Williama Kinga

 


To mroczna, krwawa era.

Czas demonów i czarnoksięstwa.

Era bitew, śmierci a także końca świata.

Pośród ognia, płomieni i szaleństwa.

Jest to także czas niezłomnych bohaterów, śmiałych czynów i wielkiej odwagi.

W sercu Starego Świata rozciąga się Imperium – największe i najpotężniejsze z ludzkich królestw.

Słynie ze swych inżynierów, czarodziejów, kupców i żołnierzy. To kraina ogromnych gór, szerokich rzek, ciemnych lasów i rozległych miast. Z wyżyn tronu w Altdorfie włada nią Imperator Karl Franz, wyświęcony potomek założyciela tego państwa – Sigmara, powiernik jego magicznego bojowego miota.

Czasy są niespokojne. Wzdłuż i wszerz Starego Świata, od rycerskich zamków Bretonii do skutego lodem Kisleva na dalekiej Północy, słychać doniesienia o zbliżającej się wojnie. W niebotycznych Górach Krańca Świata plemiona orków szykują się do kolejnej napaści. Zbóje i odstępcy nękają dzikie ziemie Księstw Granicznych na Południu.

Pojawiają się płotki o podobnych szczurom istotach, skavenach, które wynurzają się z rynsztoków i bagien we wszystkich krainach. Na północnych pustkowiach nie ustępuje odwieczna groźba Chaosu, demonów i zwierzoludzi wypaczonych przez nikczemne moce Mrocznych Bogów. Zbliża się pora rozstrzygającej bitwy. Imperium potrzebuje bohaterów, jak nigdy przedtem.

„Nareszcie żeglowaliśmy w kierunku domu. Po niemal dwóch dekadach podążania za Zabójcą, szukającym zagłady na Wschodzie i Południu, i ponownie na Wschodzie – w Arabii, Indzie i Kataju. Wracałem wraz z nim do Starego Świata i naszej ojczystej ziemi. Latami tęskniłem za tym dniem, ale gdy nadszedł nie przyniósł ani radości, ani spokoju, na jakie Uczyliśmy. Zamiast tego odnaleźliśmy grozę i walkę, które czekały na nas od chwili, gdy nasze stopy dotknęły ziemi. Mój towarzysz spotkał starego przyjaciela i został poproszony o wypełnienie dawnej przysięgi. Nie miał wówczas pojęcia o okropnościach i rozlewie krwi, jakie z tego wynikną.

 

Zanim koszmar dobiegł gorzkiego, krwawego końca, widziałem Zabójcę bardziej szczęśliwego niż kiedykolwiek, chociaż w nader żałosnym stanie. To był dziwny czas... I z wielką niechęcią przywołuję te smutne wspomnienia, aby je tu zapisać”.

 

Fragment Moich Podróży z Gotrekiem,

Tom VII, spisany przez Herr Felixa Jaegera

(Wydawnictwo Altdorf, rok 2527)

 


Rozdział 1

 

– Orki? – Gotrek wzruszył ramionami. – Walczyłem już z orkami.

Felix spoglądał na Zabójcę w półmroku ciasnego forkasztelu kupieckiego statku. Potężnie umięśniony krasnolud siedział na ławie. Jego płomiennoczerwona broda opadała na piersi, w jednej z masywnych dłoni ściskał wielki kufel ciemnego piwa, drugą tulił do boku otwarty antałek. Jedyne oświetlenie zapewniał pomieszczeniu mały bulaj, przez który wpadał rozdygotany, zielony jak morze, blask bijący od fal.

– Ale orki zablokowały Barak Varr – powiedział Felix. – Nie będziemy mogli przybić do brzegu. Przecież chcesz się dostać do Barak Varr, prawda? Chcesz znowu poczuć pod stopami stały ląd?

Felix z całą pewnością chciał już wylądować. Dwa miesiące w tej pływającej po morzu trumnie, w której nawet krasnolud musiał pod pokładem schylać głowę, doprowadziły go na skraj szaleństwa.

– Nie wiem, czego chcę – mruknął Gotrek. – Chyba, że kolejny kufelek.

I łyknął ponownie.

Felix skrzywił się.

– Zatem, dobrze. Jeśli przeżyję, napiszę wielki poemat o twojej śmierci. Opiszę, jak bohatersko utonąłeś pod pokładem, pijany niczym niziołek w dożynki, podczas gdy nad tobą walczyli i umierali twoi towarzysze.

Gotrek powoli uniósł głowę i zmierzył Felixa spojrzeniem swego jedynego, błyszczącego oka. Po długiej chwili, podczas której Felix był pewien, że Zabójca skoczy i rozerwie jego gardło gołymi rękami, Gotrek warknął:

– Potrafisz dogadać, człeczyno.

Odstawił kufel i podniósł swój topór.

 

Barak Varr było krasnoludzkim portem wybudowanym na wysokim urwisku, najbardziej wysuniętym na wschód krańcu Czarnej Zatoki – zakrzywionego pazura wody wdzierającej się głęboko w dzikie tereny na południu Gór Czarnych i Imperium. Zarówno port, jak i miasto mieściły się we wnętrzu jaskini tak wysokiej, że pod jej sklepieniem mogły manewrować i dokować przy zatłoczonych przystaniach najwyższe okręty. Po obu stronach wejścia strzegły piętnastometrowe posągi krasnoludzkich wojowników, stojące na potężnych, kamiennych dziobach statków. Przysadzista, solidna latarnia wznosiła się po prawej stronie, na końcu skalistego cypla. Podobno jej płomień był widoczny z ponad dwudziestu mil.

Jednakże cuda architektury przy wejściu do Barak Varr zasłaniała Felixowi horda koźlich synów – orków, a widok ograniczała gęstwa połatanych żagli, masztów, topornych sztandarów i powieszonych ciał. Zapora wydawała się nie do przebycia. Pływająca barykada z przechwyconych i powiązanych ze sobą okrętów, statków kupieckich, tratw, barek i galer rozciągała się niemal na milę, tworząc przed portem lekko zakrzywiony łuk. Z wielu pokładów unosił się dym, wokół chlupała woda, kołysząc wydętymi ciałami i pływającym śmieciem.

– Widzicie? – odezwał się kapitan Doucette, bretoński kupiec o ekstrawaganckim wąsie, na którego statek Gotrek i Felix zamustrowali w Tilei. – Wygląda na to, że wykorzystywali do budowy każdą zdobycz i każdy przechwycony statek, który próbował tędy przepłynąć. A ja muszę wylądować. Mam do sprzedania całą ładownię przypraw z Indu i chcę podjąć krasnoludzką stal dla Bretonii. Jeśli tego nie uczynię, wyprawa przyniesie straty.

– Czy istnieje jakieś miejsce, w którym moglibyśmy się przebić? – spytał Felix. Jego długie blond włosy i czerwony płaszcz z Sudenlandu powiewały, szarpane gwałtownym, letnim wiatrem. – Czy statek to wytrzyma?

– Oh, oui – odparł Doucette. – Reine Celeste jest mocna. W podróży walczyliśmy z wieloma piratami i rozbiliśmy kilka mniejszych łodzi. Zycie kupca nie jest łatwe, nieprawdaż? Ale... Orki?

– Nie przejmuj się orkami – powiedział Gotrek.

Doucette odwrócił się i przyjrzał krasnoludowi, przesuwając wzrokiem od jego najeżonego, karmazynowego grzebienia włosów, przez skórzaną przepaskę na oku, aż po mocne buty – i z powrotem.

– Wybacz mi, przyjacielu. Nie wątpię, że jesteś bardzo groźny. Te ramiona niczym pnie drzew... Nieprawdaż? Pierś jak u byka. Ale jesteś tylko pojedynczym człowiekiem... To jest, krasnoludem.

– Pojedynczym ZABÓJCĄ! – warknął Gotrek. – A teraz – postaw żagle i ruszamy! Muszę skończyć tę beczułkę.

Doucette rzucił błagalne spojrzenie Felixowi.

Jaeger wzruszył ramionami.

– Wychodziliśmy już z gorszych opresji...

– Kapitanie! – zawołał obserwator z bocianiego gniazda. – Statki za nami!

Doucette, Gotrek i Felix odwrócili się i spojrzeli ponad relingiem rufy. Z niewielkiej bocznej jaskini wypłynęły dwa małe kutry i tileański okręt wojenny. Pędziły w ich stronę pod pełnymi żaglami. Drewniane zdobienia zdarto i zastąpiono taranami, katapultami oraz trebuszami. Zdobiącą dziób okrętu głowę pięknej kobiety o nagich piersiach zastąpiono czaszką trolla, a z bukszprytu zwisały, powieszone za szyje, gnijące ciała. Wzdłuż relingu stały orki, gardłowo rycząc bitewne zawołania; wokół nich skakały i skrzeczały gobliny.

Doucette syknął przez zęby.

– Zastawiły pułapkę, nieprawdaż? Chcą nas wziąć w kleszcze. Jak rak. Teraz nie mamy wyboru. – Odwrócił się, omiótł wzrokiem pływającą barierę, a potem, wołając do swojego pilota, wskazał kierunek. – Dwa stopnie na sterburtę, Luque. Prosto w tratwy! Feruzzi! Żagle staw!

Felix podążył za spojrzeniem Doucette’a. Sternik obrócił kołem, a bosman wysłał ludzi na maszty, aby rozwinęli więcej żaglowego płótna. Cztery prowizoryczne tratwy, załadowane zagrabionymi beczkami i skrzyniami, unosiły się, luźno związane ze sobą, między pokiereszowanym okrętem Imperium i na wpół spaloną estalijską galerą. Na obu statkach tłoczyły się orki i gobliny, krzycząc i wymachując bronią w stronę statku Doucette’a.

Żagle kupieckiego brygu, wypełniając się wiatrem, strzeliły jak pistoletowa salwa i statek nabrał prędkości.

– Na stanowiska! – zawołał Doucette. – Przygotować się do odparcia abordażu! Uważać na bosaki!

Zielonoskórzy przeskakiwali nad burtami okrętu i galery, biegnąc po tratwach do miejsca, w którym zamierzał przebić blokadę kupiecki statek. Tak, jak przewidział kapitan, połowa z nich wymachiwała nad głową hakami i bosakami.

Felix spojrzał do tyłu. Kutry i okręt wojenny zbliżały się; gdyby kupcowi udało się pokonać barykadę, zdołaliby uciec prześladowcom. Jeśli natomiast zostaną schwytani...

– Na Panią, nie! – jęknął nagle Doucette.

Felix odwrócił się. Wzdłuż burt okrętu wojennego otwierały się kwadratowe luki, przez które wysuwały się czarne lufy dział.

– Rozerwą nas na strzępy – powiedział Doucette.

– Ale... Ale to są orki – odparł Felix. – Orki nie potrafią celować z dział.

Doucette wzruszył ramionami.

– Czy z takiej odległości w ogóle muszą celować?

Felix rozglądał się rozpaczliwie wokół siebie.

– Cóż, czy możesz ich wysadzić? Ostrzelać ich, zanim ostrzelają nas?

– Wolne żarty, mon ami – zaśmiał się Doucette. Wskazał na kilka katapult stanowiących jedyną artylerię kupieckiego statku. – To nie poradzi sobie z imperialną dębiną.

Szybko zbliżali się do blokady. Było już zbyt późno, aby spróbować zwrotu na burtę. Felix czuł zapach zielonoskórych, zwierzęcy smród brudu zmieszanego z wonią śmieci, odchodów i śmierci. Dostrzegał kolczyki błyszczące w ich poszarpanych uszach i widział okrutne symbole wymalowane na tarczach i poobijanych pancerzach.

– Przerzuć mnie do nich – powiedział Gotrek.

Felix i Doucette spojrzeli na niego. Jedyne oko krasnoluda lśniło szaleńczo.

– Co takiego? – spytał Doucette. – Przerzucić cię?

– Wsadźcie mnie na jedną z tych wyrzutni kamieni i przetnijcie linę. A ja już zajmę się tym pływającym ścierwem!

– Ty... Chcesz, żebym cię wystrzelił z katapulty? – dopytywał się Doucette, nie dając wiary swoim uszom. – Jak bombę?

– Gobasy tak robią. Cokolwiek potrafi zrobić goblin, krasnolud może to zrobić lepiej.

– Ale, Gotrek, możesz... – zaczął Felix.

Gotrek uniósł brew.

– Co?

– Eh, nic takiego, nieważne. – Felix miał zamiar powiedzieć, że Gotrek mógłby zginąć, ale czyż nie o to mu w końcu chodziło?

Gotrek podszedł do jednej z katapult i wspiął się do jej kosza. Siedząc na wyrzutni, wyglądał jak wyjątkowo brzydki buldog.

– Tylko przerzućcie mnie nad relingiem i nie wstrzelcie się w bok okrętu!

– Postaramy się, panie krasnoludzie – odparł szef załogi katapulty. – Eh, nie zabijecie nas, jeśli się nie uda?

– Zabiję was, jeśli nie zaczniecie natychmiast strzelać! – warknął Gotrek. – Ognia!

– Oui, oui.

Załoga, sapiąc z wysiłku na skutek dodatkowego obciążenia masą Gotreka, obróciła wyrzutnię, aż katapulta wymierzyła w okręt wojenny. Potem jeszcze bardziej napięli ramię mechanizmu.

– Niech się pan trzyma swojego topora, panie krasnoludzie – powiedział szef strzelców.

– Może weźmiesz hełm – poradził Felix. – Albo...

Szef opuścił rękę.

– Ognia!

Załogant pociągnął dźwignię i ramię katapulty wystrzeliło w górę. Gotrek poleciał w powietrzu długim, wysokim łukiem, zmierzając prosto ku okrętowi. Lecąc, dobył ze swego byczego gardła bojowy okrzyk.

Felix patrzył pustym wzrokiem jak Gotrek rozpłaszczył się na rozpiętym płótnie głównego żagla i zsunął na pokład, prosto w kłębowisko orków.

– Pytanie brzmi: jak ja to wszystko zrymuję? – zapytał sam siebie.

Zarówno on, jak i załoga katapulty wyciągnęli szyje, usiłując w zamieszaniu odnaleźć Gotreka, ale widzieli tylko kotłowaninę zwalistych zielonych cielsk oraz unoszące się i opadające ogromne tasaki z czarnego żelaza. Przynajmniej nie przestają – pomyślał Felix. Skoro walka trwa, Gotrek wciąż żyje.

A potem orki przestały walczyć i chaotycznie rozbiegły się po pokładzie.

– Czy on... ? – spytał Doucette.

– Nie wiem – odparł Felix, zagryzając wargi. Czy po tych wszystkich smokach, demonach i trollach, z którymi walczył, Gotrek mógłby naprawdę zginąć, mierząc się ze zwykłymi orkami?

W górze rozległ się głos obserwatora.

– Uderzamy!

Z ogłuszającym trzaskiem statek kupiecki wbił się w szereg tratw, rozbijając drewno, rwąc liny i wyrzucając beczki, skrzynie oraz rozbiegane orki w zimną, ciemną wodę. Dokładnie po jego prawej stronie, burta okrętu uniosła się niczym mur twierdzy. Luki armatnie zrównały się poziomem z pokładem statku Doucette’a.

W powietrzu świsnęły bosaki. Felix schylił się w samą porę, unikając trafienia hakiem w ramię. Ostrza drągów wbiły się w reling, pokład i żagle. Statek, płynąc, napinał przywiązane do nich liny. Załoga Reine Celeste siekła powrozy siekierami i kordelasami, ale była ich niezliczona ilość.

Prawe ucho Felixa ogłuszył potężny wybuch i jedno z dział okrętu, nie dalej jak piętnaście metrów od Jaegera, zasłonił biały dym. Kula armatnia, mknąca na wysokości głowy człowieka, rozerwała drabinkę linową na statku.

Felix przełknął ślinę. Wyglądało na to, że Gotrek poniósł porażkę.

– Abordaż! – dobiegł głos Doucette’a.

Statek kupiecki przebił się przez linię orków i znalazł wewnątrz barykady, ale zwalniał gwałtownie, powstrzymywany ciężarem uczepionych bosakami tratw i reszty statków. Ciągnięty przez liny okręt wojenny obracał się, a jego działa pozostawały wymierzone w statek Doucette’a; potwory, niczym wzburzone fale, wspinały się po linach i burtach, przewalając się nad relingiem. Felix dobył miecza o smoczej rękojeści i dołączył do pozostałych, którzy popędzili odpierać intruzów. Ludzie różnych ras rąbali, siekli i ostrzeliwali odwiecznego wroga: Tileańczycy w obcisłych czapkach i workowatych spodniach, Bretończycy w pasiastych pantalonach, przybysze z Arabii, Indu i dalszych stron – wszyscy walczyli gnani, zrodzoną ze strachu, desperacją.

Nie było odwrotu, a poddanie się oznaczało trafienie do orczego kotła na gulasz. Felix uniknął ciosu tasakiem, który mógłby go rozciąć na pół, i ciął zwalistego przeciwnika przez kark. Z boków zaatakowały dwa gobliny. Zabił jednego, drugiego odrzucił kopniakiem. Przed nim pojawił się kolejny.

Felix nie był już delikatnym, młodym poetą, który podczas pijackiej nocy przysiągł opisać zagładę Gotreka w epickim poemacie. Dekady walk u boku Zabójcy zahartowały go i uczyniły zeń wytrawnego szermierza. Mimo to nie mógł się mierzyć – przynajmniej pod względem fizycznym – ze stojącym przed nim, ponaddwumetrowym potworem. Bestia, niemal dwukrotnie cięższa od Felixa, miała ramiona grubsze od jego nóg. Ze zwieszonej szczęki wystawały popękane kły. Stwór cuchnął jak świński zad.

Szalone, czerwone ślepia płonęły furią, gdy, rycząc, wziął zamach tasakiem z czarnego żelaza. Felix uskoczył i wykonał kontrujące cięcie, ale ork był szybki i odbił jego miecz. Rozległ się kolejny huk i kula armatnia przebiła reling trzy metry na lewo od Felixa, wbijając się w gęstwę walczących i zabijając zarówno kupców, jak i orki. Krew – czerwona i czarna – mieszała się na śliskim pokładzie. Felix odbił wraże cięcie, czując wstrząs w całym ramieniu, aż po bark. Za jego plecami padł, rozrąbany na dwoje, szef załogi katapulty.

Kolejna seria wybuchów wstrząsnęła statkiem i Felix pomyślał, że orkom udało się, jakimś cudem, oddać salwę. Zerknął, obok przeciwnika, na okręt wojenny. Z luków armatnich bił dym, ale, co dziwne, nie nadlatywały pociski. Ork zamachnął się ponownie. Felix odskoczył do tyłu, potykając się o ciało szefa strzelców. Wylądował płasko na plecach, w kałuży krwi.

Ork parsknął i uniósł topór nad głową.

Spowity kulą ognia okręt wojenny eksplodował z potężnym hukiem. W powietrze poszybowały drzazgi, kawałki lin i strzępy orczych ciał. Fala uderzeniowa zwaliła z nóg walczących na podkładzie kupieckiego statku. Felix miał wrażenie, jakby bębenki w jego uszach przebiły kolce. Ork zachwiał się nad nim i spojrzał, zaskoczony, na swą pierś. Spomiędzy żeber wystawał mu ociekający posoką armatni wycior. Stwór runął na twarz.

Felix odtoczył się na bok i poderwał na nogi, spoglądając w stronę okrytego płomieniami wojennego okrętu. A zatem Gotrekowi, mimo wszystko, się udało. Tylko, za jaką cenę? Krasnolud, z pewnością, nie mógł przeżyć.

Z wnętrza ognistej kuli wynurzył się główny maszt okrętu i runął na pokład kupieckiego brygu niczym ścięte drzewo; po opadającym drzewcu na wpół biegła, na wpół wspinała się krępa, przysadzista postać o skórze na twarzy czarnej jak żelazo, dymiącej brodzie i czerwonym grzebieniu włosów. Szczyt masztu rąbnął w reling handlowego statku, miażdżąc grupę goblinów, które właśnie wstawały na nogi. Z dzikim rykiem Gotrek zeskoczył z improwizowanego trapu na śródokręcie, prosto w środek zgrai orków, które, pomimo ciężkich strat, spychały załogę Doucette’a w stronę kasztelu.

Zabójca okręcił się, lądując z wysuniętym przed siebie toporem i tuzin orków oraz goblinów, z rozrąbanymi kręgosłupami, nogami i karkami, padł natychmiast. Gdy kamraci odwrócili się w ich stronę, zginęło następnych siedmiu. Pokrzepiona kupiecka załoga naparła, atakując zaskoczone orki. Niestety, stwory nadal napływały z tratw, a statek nadal tkwił unieruchomiony w sieci bosaków i przyszpilony w miejscu przez zwalony maszt okrętu, Felix wskoczył na reling forkasztelu i rzucając się w stronę kręgu orków i goblinów, które otaczały Gotreka, zawołał do Doucette’a:

– Zapomnij o orkach! Odetnij liny i usuń maszt!

Doucette zawahał się, ale zaraz skinął głową. Wykrzyczał rozkaz w czterech językach tak, aby zrozumiała go cała załoga i wszyscy odstąpili, siekąc liny i wspólnym wysiłkiem próbując zepchnąć maszt okrętu wojennego za reling sterburty. Tymczasem zielonoskórzy zbierali się, by powalić oszalałego Zabójcę.

Felix zajął wypróbowaną pozycję – z tyłu i nieco po lewej Gotreka. Na tyle daleko, aby nie znaleźć się na drodze jego topora, ale wystarczająco blisko, by chronić tył i flanki krasnoluda.

Wśród orków zapanowało przerażenie; rozpaczliwie próbowały usunąć przyczynę swego strachu. Ale im bardziej się starały, tym szybciej ginęły, wchodząc sobie nawzajem w drogę i zapominając o Felixie do chwili, gdy ten przebijał im nerki. Walczyły między sobą o to, komu pierwszemu uda się zabić Gotreka. Pokład pod stopami krasnoluda był śliski od czarnej krwi, a ciała napastników piętrzyły się powyżej jego piersi.

Gotrek, rozrąbując kolejnego orka od łba po krocze, pochwycił spojrzenie Felixa.

– Niezła bijatyka, czyż nie, człeczyno?

– Myślałem, że tym razem zginąłeś – powiedział Felix, uchylając się przed kordelasem.

Gotrek parsknął i wypatroszył kolejnego przeciwnika.

– Nie ma szans. Głupie orki zebrały cały proch na pokładzie armatnim. Odrąbałem jeden paskudny, zielony łeb i wsadziłem do paleniska, aż zgorzał! – Zaśmiał się okrutnie, ścinając jednocześnie dwa gobliny. – A potem cisnąłem nim wzdłuż linii armat, jakbym grał w kręgle. To załatwiło sprawę!

Z trzaskiem i chrobotem pękającego drewna załoga kupieckiego statku zepchnęła wreszcie maszt z relingu. Liny od bosaków pękły z jękiem niczym puszczona cięciwa tuku i uwolniona Reine Celeste pomknęła naprzód, prostując się wraz z podmuchem wiatru.

Załoga, wrzeszcząc radośnie, powróciła do walki z niedobitkami orków. W kilka sekund było po wszystkim. Felix i inni wytarli ostrza i spojrzeli za siebie. Zobaczyli jak trzy statki pościgowe orków zderzają się ze sobą, próbując jednocześnie przemknąć przez wyrwę w blokadzie. Na pokładach rozbrzmiał ryk wściekłości i trzy załogi zaczęły wycinać się nawzajem, podczas gdy ich lodzie grzęzły w masie tratw, lin i pływających szczątków.

Obok pogrążonych w bijatyce, przykryte wielkim kłębem czarnego dymu, powoli tonęły w wodach zatoki pozostałości płonącego okrętu. Orki na zaporze szybko odcinały tonący okręt, aby nie pociągnął za sobą innych.

Kapitan Doucette podszedł do Gotreka i nisko się przed nim skłonił. Wzdłuż jego przedramienia biegła głęboka, cięta rana.

– Panie krasnoludzie, zawdzięczamy ci nasze życie. Ocaliłeś od zagłady nas i nasz ładunek.

Gotrek wzruszył ramionami.

– To były tylko orki.

– Mimo wszystko, jesteśmy ci dozgonnie wdzięczni. Jeśli możemy się w jakikolwiek sposób odwdzięczyć, jesteśmy gotowi spełnić każde twoje życzenie.

– Hmm – sapnął Gotrek, pocierając wciąż dymiącą brodę. – Możecie mi dać następną beczułkę piwa. Już prawie skończyłem tę, którą zostawiłem na dole.

 

To było pełne napięcia dwadzieścia minut żeglugi do portu za blokadą. Załoga z niepokojem przyglądała się tratwom i szalupom orków, które ścigały ich od strony pływającej barykady, aż w końcu zaprzestały pogoni i zostały z tyłu. Gdy Reine Celeste zbliżyła się do otwartego wejścia do jaskini Barak Varr, musieli kluczyć wokół falochronu pomiędzy na wpół zatopionymi wrakami orczych statków. Kapitan Doucette pośpiesznie odpowiedział na sygnały wysłane ze szczytu latarni. U jej stóp przyglądały im się z umocnionych stanowisk załogi krasnoludzkich kanonierów o ponurych obliczach. Krasnoludzcy murarze uwijali się, naprawiając wielką dziurę wybitą w boku budowli.

Felix rozejrzał się z podziwem, gdy Reine Celeste przemknęła do portu pomiędzy dwoma posągami i pogrążyła się w cieniu jaskini. Oszałamiało go piękno groty i jej niesamowite rozmiary. Ogrom sprawiał, że z miejsca, w którym się znajdowali, nie sposób było dojrzeć jej ścian.

Z ciemności pod sklepieniem wynurzały się setki grubych łańcuchów. Na końcu każdego wisiała ośmiokątna latarnia wielkości szlacheckiego powozu. Latarnie świeciły równym, żółtym światłem, pozwalającym statkom znaleźć drogę do doków.

Port zajmował przednią połowę jaskini – szeroki, zakrzywiony front, z którego wystawały kamienne przystanie. Zostały wybudowane z typową krasnoludzką dokładnością, rozstawione równo i idealnie umiejscowione, aby zapewnić statkom możliwie rozlegle pole manewru. Na kotwicy stało tu obecnie trzydzieści statków, choć miejsca wystarczyłoby przynajmniej dla osiemdziesięciu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin