Przełożyła Danuta Górska
WARSZAWA 1999
Tytuł oryginału: TO SAY NOTHING OF THE DOG
Copyright © 1997 by Connie Willis
Redaktor prowadzący: Arkadiusz Nakoniecznik
Redakcja językowa: Lucyna Łuczyńska
Korekta: Anna Sidorek
Redakcja techniczna: Anna Troszczyńska
ISBN 83-7180-501-2
Fantastyka
Dla Roberta A. Heinleina
Który w książce „Wkładaj kombinezon i w drogę“
Po raz pierwszy przedstawił mi Jerome K. Jerome’a
„Trzech panów w łódce nie licząc psa”
Serdecznej pamięci
Loreny i Bertiego
„...nieszkodliwy, użyteczny kot”
William Shakespeare
„Bóg jest w szczegółach”
Gustaw Flaubert
- Miło byłoby zacząć od nowa bez tych starych ruin -powiedziała
- One są symbolem kochanie – odparła przyjaciółka
Mollie Panter-Downs
Oddział poszukiwaczy - Wojskowe nakrycie głowy - Problem nepotyzmu - Królewskie nakrycie głowy - Strusia noga biskupa zaginęła - Kiermasze staroci - Wskazówka, gdzie jej szukać - Astronomiczne obserwacje - Psy - Kot - Najlepszy przyjaciel człowieka - Nagły odjazd
Było nas pięciu. - Carruthers, nowy rekrut i ja oraz Pan Spivens i kościelny. Późnym popołudniem piętnastego listopada znajdowaliśmy się w ruinach tego, co zostało z katedry w Coventry, szukając strusiej nogi biskupa.
W każdym razie ja szukałem. Nowy rekrut gapił się na wybite witraże, Pan Spivens wykopywał coś przy schodach do zakrystii, a Carruthers usiłował przekonać kościelnego, że jesteśmy z Pomocniczej Straży Pożarnej.
- To jest dowódca naszego szwadronu, porucznik Ned Henry - oznajmił, wskazując na mnie - a ja jestem komendant Carruthers, oficer posterunku straży.
- Którego posterunku? - Oczy kościelnego zwęziły się.
- Trzydziestego szóstego - strzelił na oślep Carruthers.
- A tamten? - zapytał kościelny, pokazując nowego rekruta, który teraz próbował zrozumieć, jak działa jego nowa kieszonkowa latarka, i wyglądał przy tym za mało inteligentnie nawet jak na członka Obrony Cywilnej, nie mówiąc o PSP.
- To mój przyrodni brat - zaimprowizował Carruthers. - Egbert.
- Żona chciała mnie zmusić, żebym przyjął jej brata do służby pożarowej - powiedział kościelny, współczująco kiwając głową. – Nie potrafi przejść przez kuchnię, żeby się nie potknąć o kota. ,Jak on ma gasić bomby zapalające?”, pytam. „On potrzebuje pracy”, mówi moja żona. „Więc niech Hitler go zatrudni”, powiadam.
Zostawiłem ich i ruszyłem wzdłuż czegoś, co przedtem było nawą. Nie mogliśmy tracić czasu. Późno dotarliśmy na miejsce i chociaż dopiero minęła czwarta, dym i pył wiszący w powietrzu prawie całkiem zaciemniały wnętrze.
Rekrut przegrał walkę z latarką i teraz przyglądał się, jak Pan Spivens kopie z determinacją w gruzach obok schodów. Spojrzałem w jego stronę, żeby ustalić, gdzie znajdowała się północna nawa boczna, po czym zacząłem torować sobie drogę w stronę końca nawy.
Strusia noga biskupa stała zwykle na postumencie z kutego żelaza przed ozdobną przegrodą Kaplicy Kowali. Brnąłem przez zwały gruzów, próbując odnaleźć tamto miejsce. Tylko zewnętrzne mury katedry i wieża z piękną iglicą jeszcze stały. Cała reszta - dach, łukowe sklepienie, kolumny, arkadowe okna - runęła, tworząc jeden olbrzymi stos osmalonych, zniekształconych szczątków.
No dobrze, pomyślałem, wspiąwszy się na belkę dachu, to jest apsyda, a tam dalej była Kaplica Sukienników, chociaż świadczyły o tym jedynie wybite okna. Kamienne arkady zawaliły się i pozostała tylko wykrzywiona ściana.
A oto Kaplica Św. Wawrzyńca, myślałem, gramoląc się przez gruzy na czworakach. W tej części katedry odłamki kamienia i zwęglone belki piętrzyły się na wysokość pięciu stóp. Prawie przez cały dzień mżyło, więc popiół zmienił się w czarniawe błoto, a ołowiane dachówki zrobiły się śliskie jak lód.
Kaplica Pasamoników. A tam musi być Kaplica Kowali. Nie zostało ani śladu po przegrodzie. Oceniłem z grubsza, jak daleko od okien powinna stać, i zacząłem kopać.
Pod warstwą skręconych dźwigarów i potrzaskanych kamieni nie było ani strusiej nogi biskupa, ani ażurowej przegrody. Znalazłem natomiast odłamany kawałek poręczy klęcznika i fragment kościelnej ławki, co oznaczało, że zapuściłem się za daleko w głąb nawy.
Wstałem i próbowałem zorientować się w otoczeniu. Zdumiewające, jak mocno ruiny zniekształcają percepcję przestrzenną. Ukląkłem i spojrzałem w stronę chóru. Próbowałem dojrzeć podstawę którejś kolumny z północnego przejścia, żeby ocenić, jak daleko zabrnąłem w głąb nawy, ale wszystkie zostały całkowicie zasypane.
Musiałem ustalić, gdzie znajdowała się arkada, i stamtąd zacząć. Ponownie spojrzałem na wschodnią ścianę Kaplicy Pasamoników, ustawiłem się pod odpowiednim kątem do okien i znowu zacząłem kopać, szukając kolumny wspierającej arkadę.
Złamała się sześć cali nad podłogą. Oczyściłem miejsce dookoła, spojrzałem wzdłuż niej, oceniłem na oko, gdzie przedtem stała przegroda, i zacząłem kopać od nowa.
Nic. Dźwignąłem odłamany fragment drewnianego sufitu i odsłoniłem masywny, pęknięty w poprzek blok marmuru. Ołtarz. Powinienem przesunąć się dalej. Jeszcze raz zerknąłem na nowego rekruta, który wciąż przyglądał się kopiącemu Panu Spivensowi, odmierzyłem dziesięć kroków i zacząłem kopać.
- Ale my naprawdę jesteśmy z PSP - usłyszałem głos Carruthersa.
- Na pewno jesteście z PSP? - powątpiewał kościelny. - Wasze kombinezony wcale nie wyglądają jak mundury PSP.
Nie dał się nabrać, i nic dziwnego. Mieliśmy nosić te kombinezony podczas nalotu, kiedy byle kto w blaszanym hełmie mógł uchodzić za oficera. I w środku nocy. Jasny dzień to całkiem inna para kaloszy. Hełm Carruthersa miał insygnia Królewskich Wojsk Inżynieryjnych, na moim wypisano przez szablon „COP”, czyli Cywilna Obrona Przeciwlotnicza, a hełm nowego rekruta pochodził z zupełnie innej wojny.
- Nasze normalne mundury wyleciały w powietrze - wyjaśnił Carruthers.
Kościelny nie wydawał się przekonany.
- Skoro jesteście ze straży pożarnej, czemu was tu nie było wczoraj w nocy, kiedy mogliście się na coś przydać?
Doskonałe pytanie, lady Schrapnell na pewno spyta mnie o to samo, kiedy wrócę. „Co to znaczy, że przeszedłeś piętnastego, Ned?”, słyszałem już jej głos. „To cały dzień spóźnienia”.
I właśnie dlatego przedzierałem się przez dymiące zgliszcza, sparzyłem palec w kałuży roztopionego ołowiu, który spłynął z dachu wczorajszej nocy, i krztusiłem się wapiennym pyłem, zamiast zgłosić się do raportu.
Wyszarpnąłem kawałek żelaznego wzmacniającego dźwigara, chroniąc sparzony palec, po czym wdrapałem się na stos dachówek i zwęglonych belek. Rozciąłem sobie oparzony palec o odłamek metalu. Zatrzymałem się i wyprostowałem, ssąc skaleczenie.
Carruthers i kościelny ciągle nie mogli się dogadać.
- Nigdy nie słyszałem o żadnym trzydziestym szóstym posterunku - mówił podejrzliwie kościelny. - Posterunki PSP w Coventry dochodzą tylko do siedemnastego.
- Jesteśmy z Londynu - odparł Carruthers. - Specjalny oddział przysłany na pomoc.
- Jak się przedostaliście? - zapytał kościelny, groźnie wznosząc łopatę. - Wszystkie drogi są zablokowane.
Najwyższy czas ruszyć na odsiecz. Podszedłem do nich.
- Przyjechaliśmy przez Radford - wyjaśniłem, całkowicie pewien, że kościelny nigdy nie był w tamtej okolicy. - Podwiozła nas ciężarówka z mlekiem.
- Myślałem, że tam są barykady - powiedział kościelny, wciąż ściskając łopatę.
- Mieliśmy specjalne przepustki - oznajmił Carruthers.
Błąd. Kościelny na pewno zechce je zobaczyć. Wtrąciłem pospiesznie:
- Królowa nas wysłała.
To załatwiło sprawę. Blaszany hełm sfrunął z głowy kościelnego, który stanął na baczność i oparł łopatę w postawie „do nogi broń”.
- Jej Wysokość?
Przyłożyłem swój hełm COP do serca.
- Powiedziała, że nie mogłaby spojrzeć Coventry w twarz, gdyby nie spróbowała jakoś pomóc. „Ta piękna, piękna katedra”, powiedziała do nas. „Musicie zaraz jechać do Coventry i udzielić im wszelkiej możliwej pomocy”.
- Tak powiedziała - powtórzył kościelny, z szacunkiem kiwając łysą głową. - „Ta piękna, piękna katedra”. Naprawdę całkiem w jej stylu.
Przytaknąłem z powagą, mrugnąłem do Carruthersa i wróciłem do kopania. Reszta zwalonej arkady znajdowała się pod warstwą dachówek, razem z kłębem elektrycznych przewodów oraz pękniętą tablicą wotywną z napisem: „Niech spoczywa w spokoju na...” - życzenie, które najwyraźniej się nie spełniło.
Oczyściłem wokół kolumny przestrzeń szerokości trzech stóp. Nic. Przeczołgałem się po gruzach, szukając resztek kolumny, znalazłem następny fragment i znowu zacząłem kopać.
Carruthers zbliżył się do mnie.
- Kościelny chciał wiedzieć, jak wyglądała królowa - szepnął. - Powiedziałem mu, że nosiła kapelusz. Nosiła, prawda? Nigdy nie pamiętam, które nosiły kapelusze.
- Wszystkie. Oprócz Wiktorii. Ona nosiła koronkowy czepek - odpowiedziałem. - I Kamilli. Nie była królową dostatecznie długo. Powiedz mu, że Jej Wysokość uratowała Biblię królowej Wiktorii, kiedy zbombardowano pałac Buckingham. Wyniosła ją w ramionach jak dziecko.
- Naprawdę? - zaciekawił się Carruthers.
- Nie - odparłem - ale to go powstrzyma od wypytywania, dlaczego nosisz hełm oddziałów bombowych. I może skłoni go do opowiadania, co uratowano wczoraj w nocy.
Carruthers wyciągnął kartkę papieru z kieszeni kombinezonu.
- Świeczniki ołtarzowe i krzyż z wielkiego ołtarza oraz Kaplicy Kowali ocalił rektor Howard i służba pożarowa. Zabrano je na posterunek policji. Także srebrną patenę i kielich, drewniany krucyfiks, srebrną puszkę na komunikanty, Listy Apostolskie, Ewangelie i barwy pułkowe Królewskiego Regimentu Warwickshire, Siódmy Batalion - odczytał.
To zgadzało się z listą rektora Howarda, zamieszczoną w raporcie z nalotu.
- Ale nie strusią nogę biskupa - mruknąłem, wpatrując się w gruzowisko. - Co znaczy, że ona jest gdzieś tutaj.
- Nie poszczęściło ci się?
- Nie - przyznałem. - Pewnie nie ma szans, że ktoś przyszedł wcześniej i już ją znalazł?
- Nikt z naszych - odparł Carruthers. - Davis i Peters nawet nie mogli się dostać do właściwego roku. Dopiero przy czwartej próbie dotarłem tak blisko. Za pierwszym razem wylądowałem w dziewiętnastym roku. Za drugim razem wpadłem w połowę grudnia. Za trzecim razem trafiłem dokładnie w dziesiątkę, właściwy miesiąc, właściwy dzień, dziesięć minut przed początkiem nalotu. I na środku pola ze śniadaniami w połowie drogi do Birmingham.
- Ze śniadaniami? - powtórzyłem, sądząc, że się przesłyszałem. Przecież śniadania nie rosną na polach.
- Z dyniami - poprawił mnie zirytowany Carruthers. - Na polu, gdzie rosły dynie. I nie ma z czego żartować. Żona farmera myślała, że jestem niemieckim spadochroniarzem, i zamknęła mnie w stodole. Ledwie się wydostałem.
- A co z nowym rekrutem? - zapytałem.
- Przeszedł tuż przede mną. Znalazłem go, jak błąkał się po Warwick Road. Nie wiedział, dokąd pójść. Gdybym go nie znalazł, wpadłby do leju po bombie.
Co może wyszłoby na dobre, zważywszy sytuację. Nowy rekrut zrezygnował z obserwacji Pana Spivensa i znowu usiłował rozgryźć sposób zapalania kieszonkowej latarki.
...
noczesc