A.J.Quinnell - Cisza.rtf

(1125 KB) Pobierz

211

 

A.J. Quinnell

CISZA

Siege of Silence

Tłumaczyli Jan Zakrzewski
i Ewa Krasnodebska

Wydanie oryginalne: 1986



Wydanie polskie: 1995

 

Nie jestem ani Jankesem, ani Latynosem.

Autor


Prolog

Peabody

San Carlo

Gdy przekraczam próg salonu, natychmiast wyczuwam niemalże namacalną wrogość, która promieniuje i parzy. Dla mnie – wcale przyjemne uczucie.

Jaskrawą jasność zapewniają dwa monstrualnej wielkości świeczniki. Salon jest wypełniony ludźmi i zapachami. Zapachy się łączą: dym z papierosów, perfumy, pot. Uderza mnogość mundurów, orderów, długich sukien i brylantów. Są także wizytowe ciemne garnitury. Wypucowane noski butów. W sumie: zwykłe znamiona dyplomatycznego przyjęcia, tym razem wzbogaconego aurą nienawiści.

Zbliża się ambasador Wenezueli. Jego pulchny tors przecina na ukos czerwona szarfa; wyciąga dłoń, do ust ma przyklejony regulaminowy uśmiech, który w każdej chwili można oderwać niczym plaster.

Witam, ekscelencjo! Jakże miło z pańskiej strony, że pan przyszedł. Prawdziwy zaszczyt...

Jego uścisk dłoni jest wilgotny. Odwzajemniam się rytualną formułą:

Dziękuję, ekscelencjo. Składam gratulacje z okazji uroczystego dnia... Proszę mi wybaczyć tak późne przybycie, ale, rozumie pan, praca...

Ambasador niemalże radośnie potakuje głową. Moje spóźnienie jest mile widziane.

Trudno, trudno – mówi. – Na szczęście pańska ambasada jest dobrze reprezentowana.

Ta informacja wcale mnie nie dziwi. W odróżnieniu od większości dyplomatów mój personel jest zawsze gotów przebiec nawet boso kilometr po tłuczonym szkle wobec perspektywy nielimitowanej ilości bezpłatnego szampana. Kątem oka dostrzegam Deana Bowmana z żoną, stojących w towarzystwie Arnolda Tesslera, Martina Kerra i attache wojskowego Argentyny. Bowman trzyma w jednej ręce kieliszek szampana i cienkie dymiące cygaro, w drugiej talerz z górą kanapek z wędzonym łososiem. Z pewnością przygotowuje swój popisowy numer jednoczesnego palenia, picia, jedzenia i prowadzenia ożywionej rozmowy.

Zbliża się kelner z kielichami szampana na srebrnej tacy. Biorę jeden z nich.

Czekaliśmy... – odzywa się ambasador przymilnie. – Zechce pan?

Ależ oczywiście.

Robię parę kroków, jakby wnosząc ze sobą ciszę. Jestem głównym celem niechętnych spojrzeń. Chociaż niektóre z nich są tylko ciekawe. Jeśli obecni myślą, że coś im powiem, to czeka ich rozczarowanie. Unoszę kielich i patrzę na ambasadora. Prostuje się i wypina pierś. Wygląda prześmiesznie.

Ekscelencjo! – Lekkim skinieniem głowy pozdrawiam truposzowatą sylwetkę w rogu salonu. – Panie ministrze spraw zagranicznych, panie i panowie, z okazji narodowego święta Wenezueli pragnę wznieść toast na cześć prezydenta Lusinchi! – Tylko tyle mówię, podnoszę wysoko kielich, słyszę szmerek aprobaty dla intencji mojego toastu, mruczę wraz z chórem obecnych “Niech żyje prezydent Lusinchi!”, maczam usta w szampanie. Uświadamiam sobie, że zbliża się ambasador Kolumbii. Raczej to wywąchuję, niż widzę. Kolumbijskiego ambasadora dopadły dwa przekleństwa: głupoty i cuchnącego oddechu. Podchodzę szybko do sięgającego ziemi okna. Nie muszę się przeciskać. Wszyscy się rozstępują, jakbym był nosicielem wirusa morowej zarazy.

Okno jest szeroko otwarte, więc wychodzę na taras, gdzie powietrze jest słodkie od zapachu jaśminu i bugenwilli. Rośliny nie mają cuchnących oddechów. Chociaż to nieprawda. A te cuchnące owoce, które pałaszują mieszkańcy Malezji? Duriany! Podobno przysparzają męskości. Niech będzie, rośliny mogą cuchnąć, ale przynajmniej nie gadają.

Ambasadorowi Wenezueli zazdroszczę jedynie ogrodu. Wyłożone wielkimi płytami kamiennymi ścieżki wiją się między klombami tropikalnych roślin i kwiatów, które wraz z sięgającymi nieba palmami tworzą w świetle umieszczonych na murze reflektorów tajemniczy bajkowy krajobraz. Jakiś cień w mroku przeistacza się nagle w umundurowanego strażnika wędrującego alejką, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym Uzi. Strażnik symbolizuje sytuację w San Carlo: gwałt w raju! Zupełnie jakby całe to rajskie piękno tropiku było grządką w szklarni umożliwiającej szybszy wzrost rośliny nienawiści.

Słyszę szmer rozmów za plecami, brzęk kieliszków, hałaśliwy śmiech brytyjskiego ambasadora, który należy do kategorii ludzi szczerze bawiących się wyłącznie własnymi dowcipami.

Słyszałem, że najchętniej pija pan szkocką, ekscelencjo? – dobiega mnie głos ambasadora Wenezueli.

Odwracam się i z wyciągniętej dłoni biorę szklankę whisky oddając w zamian mojego szampana.

Czy przeszkodziłem panu? – pyta.

Ależ nie. Po prostu umknąłem tu od hałaśliwego gwaru.

Chce pan powiedzieć, że uciekł pan przed serdecznościami naszego kolumbijskiego kolegi. – Uśmiechnął się konspiracyjnie. – W samej rzeczy... potrafi on po mistrzowsku nudzić, zanudza naśmierć. Jednakże... – teatralne westchnienie – obaj jesteśmy zaprawionymi w bojach dyplomatami i umiemy to znosić. Od wewnątrz zamykamy uszy i od czasu do czasu, w regularnych odstępach potakujemy... no i uśmiechamy się w odpowiednich momentach.

Oczekiwał jakiejś odpowiedzi, reakcji z mojej strony, jednakże nie byłem w nastroju do czczej gadaniny. Wzruszyłem tylko ramionami mając nadzieję, że Wenezuelczyk sobie pójdzie. Rozczarował mnie. Pozostał.

Chciałem na osobności zamienić z panem parę słów, ekscelencjo. Otrzymałem dziś wieczorem niepokojącą wiadomość – powiedział. – Plotkę – dodał.

Ooo?

Że zamierza pan podobno odesłać do Stanów członków rodzin i zbędny personel pomocniczy.

Ogarnia mnie wściekłość. Niech ich wszyscy diabli! Żeby im powykręcało te bezużyteczne rozszwargotane gęby. Ambasador patrzy na mnie z niepokojem w oczach, a we mnie się gotuje. I co najgorsze, zdaję sobie sprawę, że można to odczytać z mojej twarzy. Ambasador odzywa się teraz głosem pełnym pokory:

Pan wie, jak to jest, ekscelencjo. Żyjemy w malutkim akwarium, wszystkie rybki się znają... Zawsze tak jest.

Wenezuelczyk ma rację. Zawsze tak jest. Przebieg poufnej południowej narady w ambasadzie, wieczorem jest znany już wszystkim innym ambasadom w mieście i agencjom rządowym. To plotkujące żony. Dyplomaci oczywiście powtarzają wszystko w zaufaniu swoim paniom, a to jest niemal równoznaczne z rozplakatowaniem wiadomości na murach domów.

Zwracam się więc do ambasadora zimno i oficjalnie:

Niech pan zrozumie, ekscelencjo, że jestem tu ambasadorem dopiero od tygodnia. Jest rzeczą naturalną, że odbywałem rozmowy z radcami ambasady, z kierownictwem Misji Pomocy Wojskowej i Służby Ochrony. Rozpatrywałem wszystkie aspekty sytuacji i muszę zastanawiać się nad wszystkimi możliwymi opcjami. Do chwili obecnej nie podjąłem żadnej ostatecznej decyzji co do ewentualnej ewakuacji. Jest więc dokładnie tak, jak pan to określił: mamy do czynienia z plotką.

Rozumiem. Czy mogę coś powiedzieć nie jako dyplomata...? To znaczy, czy mogę panu powiedzieć coś otwarcie?

Oczywiście.

Za plecami słyszę kolejny wybuch hałaśliwego śmiechu. Wenezuelczyk ujmuje mnie pod ramię.

Może pospacerujemy w ogrodzie?

Sprowadza mnie po schodach na ścieżkę, przez cały czas trzymając pod ramię. Nienawidzę, kiedy mnie ktoś dotyka, więc w końcu nieco brutalnie się wyswobadzam. Idziemy obok siebie pod rzucającymi głęboki cień drzewami.

Jest pan człowiekiem bardzo doświadczonym i doskonale poinformowanym, señor Peabody. Nawet pański hiszpański jest muzyką dla moich uszu w kraju, gdzie mowę Cervantesa poddano torturom. Opanował pan ten język w stopniu rzadkim, jeśli idzie o Amerykanów.

Miał pan nie mówić jak dyplomata – zauważam.

Nie stracił kontenansu. W mroku widzę jego wyszczerzone w uśmiechu zęby.

I nie będę. To była moja osobista szczera obserwacja. Ale do rzeczy: mimo pańskiego doświadczenia i długich lat w służbie dyplomatycznej... Chyba się nie mylę sądząc, że po raz pierwszy jest pan szefem placówki?

Nie myli się pan.

Ja natomiast jestem już ambasadorem od ponad dwudziestu lat, chociaż obecnie wylądowałem w takiej dziurze jak San Carlo. – Spojrzał na mnie z ukosa, jakby spodziewał się wyrazów współczucia. Nie otrzymawszy ich, ciągnął dalej: – Jako dziekan miejscowego korpusu dyplomatycznego uważam za swój niepisany obowiązek i przywilej udzielanie rad nowym ambasadorom... zwłaszcza w sprawach dotyczących naszej pokaźnej dyplomatycznej rodziny.

Odpowiadam głosem, w którym brzmi nuta ostrzegawcza:

– I obecnie ma pan zamiar udzielić mi rady, o którą nie prosiłem?

Ach nie, señor Peabody. Pragnę jedynie wskazać panu skutki, jakie mogłaby przynieść decyzja ewakuacji rodzin.

Już powiedziałem, że jest to tylko jedna z wielu opcji – zauważam sucho.

No właśnie. I to, co chcę powiedzieć, może mieć wpływ na wybór opcji. Decyzja ewakuacji rodzin i części personelu może mieć trzy konsekwencje. Pierwszą jest podjęcie podobnych decyzji w pozostałych ambasadach. Pan wie, że rzucona ze szczytu garść śniegu może wywołać lawinę. Każdy przecież wie, że pański rząd wspiera tutejszy reżim... – Nagle urwał. – Ach, już wszystko rozumiem! Czy o to chodzi? Wypuszcza pan balon. Tak to się nazywa? A może latawca! Chce pan pokazać swoim kongresmanom, że sytuacja jest tutaj tak napięta, że potrzeba zwiększyć pomoc i oni muszą to uchwalić?

Jezu drogi! Co za przebiegły, nędzny rajfur. Przygląda mi się teraz uważnie. Wiem dobrze, co go gryzie. Jeśli postanowię odesłać rodziny, to Włosi zrobią to samo i wówczas żona ich pierwszego sekretarza będzie musiała wrócić do Rzymu, a tym samym skończy się jej romans z tym prosiakowatym głupcem. Chociaż jestem tu zaledwie od tygodnia, to wszyscy pływamy przecież w tym samym akwarium. Wiem doskonale, co się tu dzieje, kto i z kim.

Nie ma pan racji, drogi ambasadorze. Decyzja, którą podejmę, będzie motywowana wyłącznie sprawą bezpieczeństwa osobistego rodzin i personelu.

Wenezuelczyk jest rozczarowany. Wznawia spacer i swój wykład:

Drugą konsekwencją decyzji o ewakuacji byłoby osłabienie ducha miejscowej władzy... rządu i Gwardii Narodowej... a także w kołach biznesu. Spowodowałoby to przyspieszenie tempa ucieczki kapitału. No i trzecia konsekwencja: podjęcie decyzji ewakuacji byłoby odebrane przez chamarystów jako sygnał, zachęta...

Tak spacerując dochodzimy do zakrętu, za którym natykamy się na strażnika ochrony – upiorny osobnik w pseudo-wojskowym mundurze staje z boku, żeby na przepuścić, wypręża się, jakby miał zamiar oddawać wojskowe honory.

Jest rzeczą dość istotną – kontynuuje mój Wenezuelczyk – iż oprócz pana żaden z szefów misji dyplomatycznych nie myśli poważnie o konieczności ewakuowania kogokolwiek. Wszyscy są zdania, że władze doskonale panują nad sytuacją... przy amerykańskiej pomocy, rzecz jasna.

Kciukiem wskazuję przez ramię za siebie.

Uzbrojeni strażnicy. Dzień i noc. Trudno to nazwać normalną sytuacją. Zapomina pan też, że my Amerykanie, stanowimy główny cel, jesteśmy najbardziej zagrożeni. Zdaję sobie w pełni sprawę ze wszystkich konsekwencji, jakie może mieć moja ewentualna decyzja ewakuacji rodzin. Wytknął mi pan, że jest to moja pierwsza placówka, którą kieruję... ale warto wiedzieć, że byłem pracownikiem ambasady w Hawanie w styczniu 1959 roku.

Ooo? Ale jest chyba jakaś różnica między sytuacją tam, wówczas, i tutaj teraz?

Oczywiście. Są jednak także bardzo niepokojące podobieństwa przypominające sytuację w Nikaragui.

Ogrodowa ścieżka skręca ku światłom rezydencji. Zaczynają dochodzić słabe dźwięki muzyki.

Rozumiem señor. Przy tej całej wielkiej amerykańskiej pomocy i dzięki obficie reprezentowanym amerykańskim służbom specjalnym jest pan z pewnością lepiej, dogłębniej poinformowany, niż pozostali ambasadorzy.

Czyżbym wyczuwał protekcjonalność w jego głosie? Ten człowiek to większy głupiec, niż przypuszczałem. Nie dostrzega nic poza ogrodzeniem własnej rezydencji i sprawami dotyczącymi jego własnych interesów i przyjemności. Mam go po dziurki w nosie.

Trafił pan w dziesiątkę, drogi panie ambasadorze... to też wszystkie decyzje będę podejmował właśnie na bazie tych informacji. A jeśli podejmę decyzję, która pana tak interesuje, to będzie pan pierwszym, któremu o tym powiem. Przed wszystkimi innymi. Kurtuazja tego wymaga. Nie wydamy żadnego komunikatu... spokojne, stopniowe odsyłanie zbędnego w obecnej sytuacji personelu.

Stoimy teraz na ścieżce twarzą w twarz. Jestem od niego o głowę wyższy. Stracił nieco kontenans, przegrał w słownym fechtunku. Nieco spocona twarz ma zły wyraz człowieka obrażonego. Otwiera usta, żeby dalej argumentować, ale ja mam już tego dość. Nachylam się nisko i ucinam:

I jeszcze jedno, ekscelencjo, chociaż jestem tu zaledwie od tygodnia i daleko mi do rangi dziekana korpusu, pozwoli pan, że dam mu radę. Pański doradca ekonomiczny, señor Borg, jest głównym dostawcą marihuany i kokainy dla tutejszej kolonii dyplomatycznej. Zwykła kurtuazja nakazuje mi wierzyć, że nie jest pan tego świadom. Niemniej działalność pana Borga jest plamą na pańskiej reputacji, reputacji pańskiej ambasady i pańskiego kraju. Radzę więc, aby pan coś w tej sprawie zrobił. A teraz dziękuję za miłą pogawędkę i do widzenia!

Odchodzę pozostawiając Wenezuelczyka na ścieżce. Stoi jak wryty. Jestem z siebie zadowolony, chociaż nie uczyniłem nic, aby poprawić stosunki amerykańsko-wenezuelskie. Ale to już należy do obowiązków naszego ambasadora w Caracas. Niech zapracuje na swoją skromną pensję.


1

Jorge

Hawana

Czas nie powinien mieć dla mnie znaczenia. Jestem Latynosem podobnie jak mój ojciec, dziadek i pradziadek. Chyba jedynie krew mojej szkockiej matki powoduje, że jestem z zasady niecierpliwy.

Raz jeszcze spoglądam na zegarek. Brakuje tylko pięciu minut do drugiej. Kobieta przygląda mi się. Miło się uśmiecha i wraca do pracy. Praca ta polega na przeglądaniu, kartka po kartce, stosu zagranicznych gazet i zaznaczaniu od czasu do czasu wybranego fragmentu czarnym pisakiem. Jest lingwistką, zna większość europejskich języków. Wybrane przez nią fragmenty będą w nocy przetłumaczone i Fidel zapozna się z ich treścią podczas śniadania. Kobieta nie jest ponętna, nie jest przystojna. W oczy rzuca się wielkie czoło i olbrzymi nos. Ma zbyt krótką szyję i nazbyt szerokie, nietoperzowate ramiona. Ale jest bardzo inteligentna. Ciekawe, czy chciałaby zamienić inteligencję na urodę. Oczywiście, że chciałaby. Głupcy nigdy nie dostrzegają własnej głupoty. Ludzie piękni nigdy nie przestają radować się, że zwracają uwagę innych. Jednakże apogeum radości przeżywa się tylko wtedy, gdy uroda łączy się z inteligencją. Jest nas takich bardzo niewielu. Rozglądam się po pokoju. Pod przeciwległą ścianą siedzi i czeka także Gomez z rolnictwa. Cierpliwie czyta jakieś pismo.

Znowu spoglądam na zegarek. Jest dokładnie druga. Nagle podejmuję decyzję i wstaję. Kobieta za biurkiem podnosi głowę. W oczach ma pytanie.

Proszę mu powiedzieć, że będę w moim gabinecie. Mam dużo pracy.

Kiedy już jestem przy drzwiach, kobieta, skonsternowana i zdumiona, zdobywa się na jedno słowo:

Ale...?

Niemalże ocieram się o strażników ochrony i pędzę do windy, która właśnie stoi otworem. Gdy zasuwają się drzwi windy, widzę martwe spojrzenia ochroniarzy.

Już mijam biurko ochrony przy głównym wejściu na parterze, kiedy dzwoni telefon. Staję, strażnik podnosi słuchawkę, słucha, kieruje wzrok na mnie. Nie odkładając słuchawki wskazuje palcem ku górze.

ON czeka na was, towarzyszu Calderon!

Wracając na górę analizuję moje postępowanie. Czy posunąłem się za daleko? Wścieknie się? Z jego gabinetu wychodzą Moncada, Perez, Valdez i kilku innych funkcjonariuszy. Są wyraźnie przestraszeni, ale witają mnie z szacunkiem. Sekretarka stoi przy biurku. Wskazuje mi otwarte drzwi gabinetu. W jej oczach dostrzegam współczucie. Przekraczam próg i już wiem, że posunąłem się za daleko. Fidel siedzi za olbrzymim biurkiem. Powietrze jest ciężkie zarówno w przenośni jak i od dymu cygara. Twarz Fidela i jego postawa wyrażają zniecierpliwienie i wściekłość. Zaczyna bez wstępów:

Kazałem ci czekać obok na wezwanie, a tyś sobie wyszedł. To jest impertynencja! To jest brak szacunku wobec mnie!

Znam dobrze mojego szefa i wiem, jaka pozostaje mi obrona.

Nie, compañero, to wy nie okazujecie mi szacunku.

Fidel prostuje się w fotelu, głucho uderza pięściami w blat biurka. Zaraz nastąpi wybuch. Widziałem jego podobne zachowanie wobec innych. Widziałem, jak się to kończyło. Podnieca mnie ryzyko, na które się odważyłem. Ryzyko zawsze mnie podnieca. W chwilach największego zagrożenia przypominam sobie zawsze ostatni egzamin na wydziale prawa. Wspomnienie trwa zaledwie milisekundę. W wieczór poprzedzający ostateczny pisemny egzamin powrócił z Angoli mój szkolny przyjaciel. Wrócił do Hawany po spełnieniu obowiązku walki o tamtejszą rewolucję. Rano miał wyjechać na północ, do rodziny. Poszliśmy na drinka, co wkrótce zamieniło się w wielkie pijaństwo. Poszedłem na egzamin nie zmrużywszy w nocy oka i jeszcze po części pijany. Przez dwie i pół godziny wpatrywałem się tępo w pytania, nie rozumiejąc ich treści. Kiedy się wreszcie otrząsnąłem i mój umysł zaczął funkcjonować, pozostało mi zaledwie pół godziny. Ponieważ było to zbyt mało, bym zdążył odpowiedzieć na pytania, napisałem list do przewodniczącego komisji egzaminacyjnej. W liście wyjaśniłem mój stan i okoliczności. Przedstawiłem też tezę obrony: właściwie powitanie powracającego na łono ojczyzny przyjaciela i patrioty, który ryzykował życiem w obronie rewolucji, jest znacznie ważniejsze od egoistycznych pragnień uzyskania dyplomu prawnika. Mój wywód był tak błyskotliwy, że dano mi dyplom.

Obecnie będę musiał zdobyć się na podobną błyskotliwość, jeśli zamierzam wygasić tlący się w głowie Fidela lont. Odzywam się więc z kamiennym spokojem:

Dwudziestego szóstego lipca 1969 roku, jako trzynastoletni chłopak po raz pierwszy słuchałem waszego przemówienia, compañero, upamiętniającego natarcie na koszary Moncada. Przemówienie trwało cztery godziny. Podczas tych czterech godzin stałem się rewolucjonistą. Tematem przemówienia była rewolucyjna ciągłość. Zapamiętałem dokładnie prawie każde zdanie. Kilka z nich przytoczę teraz:“Musimy się uczyć na błędach innych, musimy czerpać ze wszystkich socjalistycznych rewolucji w przeszłości. Francuskiej, rosyjskiej, chińskiej. Najgorszym błędem byłoby dopuszczenie do bałwochwalstwa biurokracji, do czczenia przywódcy i jego funkcjonariuszy. Rewolucja to cały naród. Naród jest panem”.

Lont zaczyna mniej iskrzyć, pali się wolniej. Tłumiony gniew Fidela zamienia się w ciekawość. Mówię dalej, podniecony własnym lękiem:

Znaczenie ma każda godzina, każda minuta, każda sekunda. To są wasze własne słowa, compañero, wypowiedziane dokładnie w cztery lata później podczas innego wiecu. “Utrata choćby sekundy jest plamą na honorze sprawy, o którą walczymy”.

Fidel patrzy na mnie jak ropucha, która wystawiła łeb z kąpieli. Pozostaje mi tylko brnąć dalej:

Mój gabinet znajduje się o dziesięć minut drogi stąd. Jak wam dobrze wiadomo, jestem pogrążony o uszy w sprawie Cubelasa. Otrzymałem wezwanie, by tu przyjść, przed dwiema godzinami. I od chwili opuszczenia gabinetu zmarnowałem siedem tysięcy dwieście sekund. – Palcem wskazuję na stos papierów na biurku Fidela. – W ciągu dziesięciu minut potrzebnych na wezwanie mnie tutaj, moglibyście przez sześćset sekund pracować nad tymi dokumentami. – Wskazuję na drzwi za sobą. – Gomez czeka w sekretariacie już od ponad godziny. On również pracuje z oddaniem dla rewolucji.

Fidel pociąga cygaro i wypuszcza gęsty dym prosto na mnie. Jego głos ma brzmienie przetaczającej się burzy:

Cytowałeś moje prawdziwe słowa?

Nie wiem. Ale jeśli nie, to tak czy inaczej powinniście je byli wypowiedzieć.

Słyszę bulgotanie. Wreszcie Fidel wydaje odgłos podobny do prychania i parskania starej lokomotywy usiłującej ruszyć ze składem wagonów. Czuję odprężenie. Fidel śmieje się.

Końcem cygara wskazuje krzesło. Siadam. Przez długi czas patrzy na mnie z wyraźnym niesmakiem. Przygląda się mojemu ubraniu, długim włosom, twarzy. Nie odwracam od niego wzroku, patrzę mu prosto w oczy. Wkrótce skończy sześćdziesiąt lat, ale na to nie wygląda. Wiek zdradzają tylko siwe włosy kędzierzawej brody. Oczy ma zmęczone, ale one zawsze są zmęczone z wyjątkiem chwil, kiedy wygłasza mowę i wpada w oracyjny trans. Wiem, co daje mu przewagę nad innymi. I władzę. Wiem to doskonale, ponieważ dokładnie to samo i mnie daje przewagę. Fidel jest przede wszystkim marzycielem, potem dopiero spontanicznym aktywistą i wreszcie hazardzistą. Uwielbia ryzyko. Ryzyko jest dla niego wszystkim. I właśnie ta kombinacja marzeń, działania i ryzyka stanowi materię życia i władzy. Przyciąga to innych jak magnes, przyciąga zarówno mężczyzn jak i kobiety, zwłaszcza kobiety. Niektórzy nazywają to osobowością, ja nazywam “istotą”, esencją życia. Niewielu ją posiada.

Wreszcie Fidel wzdycha, dusi cygaro w popielniczce i oświadcza:

Na rewolucjonistę to ty nie wyglądasz, Jorge. Jesteś raczej przykładem osobnika, jakiego miał na myśli Lenin, kiedy mówił o wypaleniu robactwa i pijawek.

Nim mogę coś odpowiedzieć, naciska dzwonek na biurku i mówi: – Powiedz Gomezowi, Mario, żeby wrócił do siebie. Wezwę go, kiedy mi będzie potrzebny. – Kolejne głośne westchnienie. – I powiedz mu, że jest mi bardzo przykro, że tyle czasu czekał.

Wstaje od biurka, obchodzi je dokoła i rozpoczyna spacer za moimi plecami. Obracam się w krześle.

Mieliśmy dziś sygnał z San Carlo przez Managuę... czytałeś materiały, które ci przysłałem?

Oczywiście.

I co o tym sądzisz?

Bermudez zwariował.

Fidel się śmieje. – Możliwe, ale ma wyobraźnię. On jest w twoim wieku, wiedziałeś? Nawet młodszy niż ja wtedy, kiedy załatwiłem Batistę. – Chwilę o tym rozmyśla, a potem mówi:– Jeśli im się wszystko uda, to będziemy mieli szansę przesłuchać Peabody’ego... też to przeczytałeś?

Oczywiście.

Przestaje spacerować, zatrzymuje się przede mną, brodę przyciska do piersi, jest podniecony. Widać to w oczach.

Będziemy mieli tylko parę dni... może nawet krócej – zauważam z wahaniem.

Potrząsa przecząco głową. – Nie rozumiesz zupełnie Amerykanów – odpowiada mi. – Mało miałeś z nimi do czynienia. Jesteś chytry i przebiegły w sprawach ludzkiej natury... O tak, jesteś bardzo przebiegły, ale w tym wypadku... ja ci gwarantuję, że oni szybko nie zareagują. Mam wiele doświadczenia, jeśli idzie o Amerykanów. Będziemy mieli wiele tygodni, a może nawet i miesięcy.

Fidel powraca do biurka i zapala świeże cygaro. Popykuje zadowolony i wznawia spacer oraz dialog:

Nasz wywiad dowiedział się trzech rzeczy. Po pierwsze planowana przeciwko nam operacja nosi kryptonim KOBRA. – Fidel prycha pogardliwie. – Po tylu operacjach i kryptonimach najwyraźniej wyczerpała się im wyobraźnia. Po drugie wiemy, że zamieszani są w to dwaj nasi wyżsi funkcjonariusze... do chwili obecnej biernie. Najprawdopodobniej chodzi o ministrów. Mają także dwóch czy trzech w wojsku i milicji. Po trzecie: Jason Peabody był konsultantem przy planowaniu tej operacji. Bezpośrednio przed mianowaniem go na placówkę w San Carlo. Bardzo szczęśliwy przypadek... dotychczas jedyny szczęśliwy, jeśli o nas idzie.

Czy są jakieś podejrzenia, co do zamieszanego ministra albo innego funkcjonariusza? – pytam.

Fidel podchodzi do okna i wygląda na zewnątrz. Popołudniowe słońce przebija się przez dym cygara unoszący się spiralą do góry. Odbieram wrażenie, że dym wychodzi mu z czubka głowy. Fidel odwraca się i tylko pośrednio odpowiada na moje pytanie:

Przetrwałem tu, gdzie jestem, przez ponad ćwierć wieku. Przeżyłem co najmniej dwanaście zamachów na moje życie i tyleż prób zamachu stanu. – Przez gęstą brodę dostrzegam wyszczerzone w uśmiechu zęby. Uśmiech jest ironiczny. – Gdyby nie skromność, to pomyślałbym, że jestem nieśmiertelny i niezniszczalny. – Wznawia space...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin