A.& B.Strugaccy - Miliard lat przed końcem świata.rtf

(301 KB) Pobierz
SCAN-dal

ARKADIJ I BORYS STRUGACCY

 

 

 

Miliard lat przed końcem świata

 

Rękopis odnaleziony w zagadkowych okolicznościach

 

(Przełożyła: Irena Lewandowska)


ROZDZIAŁ 1

1. ... do białości lipcowy upał niespotykany przez ostatnie dwieście lat zatopił miasto. Powietrze drżało nad rozpalonymi dachami, wszystkie okna w mieście były otwarte na oścież, w wątłym cieniu umęczonych drzew topniały z gorąca spocone staruszki na ławeczkach przed bramami.

Słońce minęło zenit, uderzyło w udręczone grzbiety książek, roziskrzyło oszklone półki, polerowane drzwi szafy, gorące, nieprzytomne błyski zadrżały na tapetach. Nadciągała fatalna pora - bliska była godzina, kiedy rozwścieczone słońce martwo zabłyśnie nad jedenastopiętrowym punktowcem z przeciwka i przestrzeli na wylot całe mieszkanie.

Malanow zamknął okno - oba skrzydła - i starannie zasunął ciężką żółtą portierę. Potem podciągnął kąpielówki, poczłapał boso do kuchni i otworzył drzwi na balkon. Było parę minut po drugiej.

Na kuchennym stole wśród okruchów chleba widniała martwa natura - patelnia z zaschniętymi resztkami jajecznicy, nie dopita herbata w szklance i obgryziona przylepka z zaciekami roztopionego masła, w zlewozmywaku góra nie umytych naczyń, pokrytych wiekowym pyłem.

Skrzypnęła klepka parkietu - nie wiadomo skąd pojawił się ogłupiały z upału kot Kalam, spojrzał zielonymi oczami na Malanowa, bezdźwięcznie otworzył pysk, a potem zamknął. Następnie powiewając ogonem pomaszerował do swego talerza stojącego pod kuchenką. Na talerzu nie było niczego, jeśli nie liczyć zasuszonych rybich ości.

- Chcesz żreć - powiedział z niezadowoleniem Malanow.

Kalam natychmiast odpowiedział w tym sensie, że owszem, najwyższy czas.

- Przecież karmiłem cię rano - powiedział Malanow, kucając przed lodówką. - Chociaż nie, nie karmiłem... To było wczoraj wieczorem...

Wyjął garnuszek Kalama i zajrzał do środka - w środku były jakieś włókna, trochę galaretki i przyklejona do ścianki rybia płetwa. A w lodówce, można powiedzieć, nawet i tego nie było. Stało puste pudełko po serku topionym “Jantar", przerażająca butelka z resztkami sędziwego kefiru oraz flaszka po winie z zimną herbatą. W pojemniku na jarzyny wśród łupin z cebuli konała ze starości pomarszczona połówka kapusty wielkości pięści, jak również zapomniany samotny kartofel. Malanow zajrzał do zamrażalnika - między śnieżnymi zaspami zimował kawałeczek słoniny na talerzyku. To było wszystko.

Kalam pomrukiwał i łaskotał wąsami gołe kolano. Malanow zatrzasnął lodówkę i wstał.

- Trudno - powiedział do Kalama - teraz we wszystkich sklepach jest przerwa obiadowa.

Można było oczywiście iść do Moskiewskiego, tam mają przerwę od pierwszej do drugiej, ale za to okropne kolejki, i wlec się w taki upał... Co za parszywa całka, niechże ją! No dobrze, powiedzmy, że to stała... niezależna od omegi. Jasne, że niezależna. Z najbardziej podstawowych założeń wynika, że nie może być zależna. Malanow wyobraził sobie tę kulę i jak całkowanie przebiega po jej całej powierzchni. Nie wiadomo skąd wypłynął nagle wzór Żukowskiego. Ni z gruszki, ni z pietruszki. Malanow odpędził od siebie natrętny wzór, ale ten znowu się pojawił... Może zastosować konforemne przekształcenie, pomyślał.

Znowu zadzwonił telefon i wtedy okazało się, że Malanow już z. powrotem jest w pokoju. Zaklął, upadł bokiem na tapczan i sięgnął po słuchawkę.

- Słucham!

- Witek? - zapytał energiczny kobiecy głos.

- Pod jaki numer pani dzwoni?

- To “Inturist"?

- Nie, prywatne mieszkanie...

Malanow rzucił słuchawkę i czas jakiś leżał nieruchomo, czując, jak wilgotnieje bok wciśnięty w plusz narzuty. Żółta portiera świeciła, pokój wypełniało ciężkie żółte światło. Powietrze miało konsystencję kisielu. Trzeba się przenieść do pokoju Bobka i już. Gorzej niż w łaźni. Malanow spojrzał na swoje biurko zawalone papierami i książkami. Sześć tomów samego tylko Smirnowa Władimira Iwanowicza... A to wszystko, co leży na podłodze? Strach pomyśleć o przeprowadzce. Poczekaj, coś mnie przez chwilę olśniło... Do diabła... Przez tego twojego “Inturista", nieszczęsna idiotko... A więc byłem w kuchni, potem przyniosło mnie do pokoju... Jest! Konforemne przekształcenie! Kretyński pomysł. A zresztą można sprawdzić...

Stękając wstał z tapczanu i właśnie wtedy zadzwonił telefon.

- Idiota - powiedział do aparatu i podniósł słuchawkę. - Halo!

- Baza? Kto przy telefonie? Baza?

Malanow odłożył słuchawkę i wykręcił numer biura naprawy.

- Biuro naprawy? Mój numer dziewięćdziesiąt trzy trzysta dziewięćdziesiąt osiem zero siedem... Wczoraj do was dzwoniłem. Nie mogę pracować, bez przerwy jakieś pomyłki.

- Pana numer? - przerwał mu wściekły głos kobiecy.

- Dziewięćdziesiąt trzy trzysta dziewięćdziesiąt osiem zero siedem. Ciągle do mnie dzwonią zamiast do “Inturistu" albo do zajezdni, albo...

- Niech pan odłoży słuchawkę. Sprawdzimy.

- Bardzo proszę... - błagalnie powiedział Malanow do przerywanego sygnału.

Następnie poczłapał do biurka, usiadł i wziął do ręki długopis. Ta-ak. Gdzie też ja widziałem tę całkę? Taka przystojna całka, całkowicie symetryczna... Gdzie ja ją widziałem? I to nie tylko stała, ale nawet się zeruje! No dobrze. Zostawimy ją na później. Nie lubię niczego zostawiać na później, czuję się, jakbym miał dziurę w zębie...

Zaczął przeglądać wczorajsze obliczenia i nagle poczuł słodki ucisk w sercu. Moje gratulacje, jak Boga kocham! Brawo, Malanów! Brawo! Wreszcie ci coś wyszło. I do tego nie byle co. To, bracie, nie “klucz do otwierania drzwi z drugiej strony", do tego, bracie, nikt przed tobą nie doszedł! Żeby tylko nie zauroczyć... Ta całka... Niech tę całkę piekło pochłonie - jedźmy dalej!

Dzwonek. Tym razem do drzwi. Kalani zeskoczył z tapczanu i pobiegł do przedpokoju dumnie wznosząc ogon. Malanow pedantycznie odłożył długopis.

- Jakby się z łańcucha pourywali, słowo honoru - powiedział. W przedpokoju Kalam zataczał niecierpliwe koła, plątał się pod nogami i straszliwie miauczał.

- Ka-lam! - powiedział Malanow groźnie przytłumionym głosem. - Psik! Wynoś się!

Otworzył drzwi. Za drzwiami stał nikczemnego wzrostu mężczyzna w kusej marynarce nieokreślonego koloru, spocony i zarośnięty. Nieco odchylony do tyłu, dzierżył przed sobą ogromny karton. Burcząc niewyraźnie, ruszył wprost na Malanowa.

- E... a pan... - wymamrotał, cofając się Malanow.

Zarośnięty był już w przedpokoju - spojrzał w prawo do pokoju i bez wahania skręcił na lewo do kuchni, zostawiając na linoleum białe zakurzone ślady.

- Przepraszam... e... - mamrotał Malanow, następując mu na pięty.

Zarośnięty postawił już karton na taborecie i wyciągnął z kieszeni jakieś pokwitowania.

- Pan z administracji? - Malanow nie wiadomo dlaczego zaczął podejrzewać, że to hydraulik, który wreszcie przyszedł, żeby naprawić kran w łazience.

- Z “Delikatesów" - ochryple powiedział mężczyzna i wręczył Malanowowi dwa kwity spięte szpilką. - Proszę się podpisać w tym miejscu...

- A co to jest? - zapytał Malanow i jednocześnie zobaczył, że to blankiety zamówień. - Dwie butelki koniaku, wódka... - Niech pan poczeka - powiedział. - Moim zdaniem, my niczego nie...

Spojrzał na sumę do zapłacenia i opanowała go zgroza. Takich pieniędzy w domu nie było. Zresztą właściwie z jakiej racji? Ogarnięta paniką wyobraźnia błyskawicznie uszeregowała przed nim niemiłe konsekwencje wszelkich możliwych komplikacji, jak na przykład oburzenie, konieczność usprawiedliwiania się, zapierania, powoływania na zdrowy rozsądek... na pewno trzeba będzie gdzieś dzwonić, być może nawet jechać. Ale wtedy w kącie blankietu zauważył fioletowy stempel “zapłacone", a obok nazwisko zamawiającego: I. Malanowa. Irka!... Ni cholery nie sposób zrozumieć...

- Tu proszę się podpisać, w tym miejscu - burczał człowieczek, postukując żałobnym paznokciem. - Tu, gdzie zaznaczone...

Malanow wziął od niego ogryzek ołówka i podpisał kwit.

- Dziękuję - powiedział, zwracając ołówek. - Bardzo dziękuję... - powtarzał tępo, przeciskając się wraz z człowieczkiem przez wąski przedpokój. Wypadałoby mu coś dać, ale skąd drobne... -Ogromnie dziękuję i do widzenia!... - zawołał do pleców kusej marynarki, z furią odpychając nogą Kalama, który za wszelką cenę chciał polizać cementową podłogę na klatce schodowej.

Potem Malanow zamknął drzwi i przez chwilę stał nieruchomo w półmroku. Umysł miał jakby trochę zmącony.

- Dziwne... - powiedział głośno i wrócił do kuchni.

Kalam już się kręcił wokół kartonu. Malanow otworzył pudło i zobaczył szyjki butelek, torebki, paczuszki, puszki konserw. Na stole leżała kopia kwitu. Tak. Kalka była solidnie zużyta, ale charakter pisma całkiem wyraźny. Ulica Bohaterów... hm... Wszystko się zgadza. Zamawiający: I. Malanowa. Ładna historia! Spojrzał na sumę. Nie do pojęcia! Odwrócił kwit. Po drugiej stronie nie było nic ciekawego. Z wyjątkiem przyschniętego, zgniecionego komara. Czy ta Irka ostatecznie zwariowała, czy co? Mamy pięćset rubli długów... Chwileczkę... A może ona coś wspominała przed wyjazdem? Zaczął sobie przypominać dzień wyjazdu, otwarte walizki, porozrzucane wszędzie stosy ubrań, półnaga Irka walczy z żelazkiem... Nie zapominaj o karmieniu Kalama, przynoś mu trawę, wiesz którą, taką ostrą... pamiętaj, zapłać za mieszkanie... jeśli zadzwoni szef, podaj mój adres. To chyba wszystko. Zdaje się, że mówiła coś jeszcze, ale wtedy przybiegł Bobek ze swoim karabinem maszynowym... Aha! Żeby odnieść bieliznę do prania... Ni cholery nie rozumiem.

Malanow lękliwie wyjął z kartonu butelkę. Koniak. Piętnaście rubli, jak w mordę strzelił! Co to wszystko znaczy, a może to dzisiaj moje urodziny czy co? Kiedy właściwie Irka wyjechała? Czwartek, środa, wtorek... Zaczął zaginać palce. Dzisiaj mija dziesięć dni od jej wyjazdu. To znaczy, że musiała złożyć zamówienie jeszcze wcześniej. Znowu od kogoś pożyczyła forsę i zamówiła. Niespodzianka. Pięćset rubli długów, a jej niespodzianki w głowie!... Tylko jedno było jasne - do sklepu można nie chodzić. Cała reszta wyglądała niezwykle mglisto. Urodziny? Nie. Rocznica ślubu? Chyba też nie. Na pewno nie. Urodziny Bobka? Zawsze wypadały w zimie...

Przeliczył szyjki. Dziesięć sztuk jak w aptece. Na co ona liczyła? Ja tego przez rok nie wypiję. Wieczerowski też prawie nie pije, a Walki Weingartena Irka nie lubi...

Kalam zamiauczał strasznym głosem. Coś tam wywęszył w tym pudle...

 

2. ...łososia w sosie własnym i kawał szynki z dołożoną zielonkawą piętką. Potem zabrał się do zmywania naczyń. Było absolutnie jasne, że wobec tych wspaniałości w lodówce brud w kuchni wygląda szczególnie fatalnie. W tym czasie telefon dzwonił dwukrotnie, ale Malanow tylko zaciskał zęby. Nie odbiorę i już. Niech się powieszą razem ze swoimi zajezdniami i garażami. Niestety, patelnię również trzeba będzie umyć, to nieuniknione. Patelnia posłuży teraz do znacznie wyższych celów niż jakaś tam jajecznica... No bo na czym polega istota rzeczy? Jeśli całka istotnie równa się zeru, to po prawej strome zostaje tylko pierwsza i druga pochodna... Sens fizyczny nie jest dla mnie zupełnie jasny, ale tak czy owak te bąble wyglądają bardzo interesująco. A co? Właśnie tak je nazwę, bąble. Nie, źle, lepiej “kawerny". Kawerny Malanowa. M-kawerny. Hm...

Ustawił na półkach umyte naczynia i zajrzał do miski Kalama. Jeszcze za gorące, paruje. Biedny Kalam. Przyjdzie mu jeszcze chwilę pocierpieć. Przyjdzie Kalamowi jeszcze trochę pocierpieć, póki nie ostygnie...

Wycierał właśnie ręce, kiedy go znowu olśniło, zupełnie jak wczoraj. I tak jak wczoraj w pierwszej chwili nawet nie uwierzył.

- Poczekajcie, poczekajcie - mamrotał gorączkowo, a nogi już go niosły przez korytarz, po chłodnym przywierającym do stóp linoleum, w gęsty żółty upał, do biurka, do wiecznego pióra... Do diabła, gdzie ono się podziało? Skończył się atrament. Gdzieś tu leżał ołówek... A jednocześnie na drugim, a właściwie na pierwszym, najważniejszym planie: funkcja Hartwiga... z prawej strony nie zostaje nic... Kawerny, okazuje się, są symetryczne względem osi... A całka wcale się nie zeruje! To znaczy do takiego stopnia nie jest zerem ta moja całka, że otrzymujemy wielkość w istotny sposób dodatnią... Niebywałe! Jak mogłem tego od razu nie zauważyć? Nie martw się, Malanow, nie ty jeden nie zauważyłeś. Członek Akademii też nie zauważył... W żółtej, lekko zakrzywionej przestrzeni powoli obracały się, jak gigantyczne bąble, kawerny symetryczne względem osi, materia opływała je, próbowała przeniknąć w głąb, nie mogła, na granicy osiągała prawie niewyobrażalną gęstość i kawerny zaczynały świecić... Jeden Bóg wie, co się tam wyprawiało... Nie szkodzi, to się wyjaśni później... Wyjaśnimy zagadkę włóknistej struktury - to po pierwsze. Łuki Rogozińskiego - to po drugie! A potem mgławice planetarne. Co to było według waszej teorii, aniołeczki moje? Rozszerzające się, zrzucone powłoki? Macie swoje powłoki! Wszystko dokładnie na odwrót!

Znowu zabrzęczał przeklęty telefon. Malanow zaryczał z wściekłości nie przestając pisać. Wyłączyć go do wszystkich diabłów. Z boku powinna być taka dźwigienka... Rzucił się na tapczan i zerwał słuchawkę.

- Słucham!

- Dimka?

- Tak... Kto mówi?

- Nie poznajesz, draniu? - to był Weingarten.

- A to ty, Walka... Czego chcesz?

Weingarten chwilę milczał.

- Dlaczego nie odbierasz telefonów? - zapytał.

- Pracuję - odpowiedział Malanow wściekle. Był bardzo niemiły. Chciał natychmiast wrócić do biurka i zobaczyć, co będzie dalej z tymi kawernami.

- Pracujesz... - Weingarten zasapał. - Budujesz sobie cokół pod pomnik...

- A ty czego? Chciałeś wpaść do mnie?

- Wpaść? Nie, nie żeby tak zaraz wpadać...

Malanow rozwścieczył się ostatecznie.

- Więc czego ty chcesz w końcu?

- Słuchaj no, stary... A nad czym ty teraz siedzisz?

- Pracuję! Słyszałeś?!

- Nie o to... Chciałem cię zapytać - nad czym teraz pracujesz?

Malanow osłupiał. Znał Walkę Weingartena dwadzieścia pięć lat i nigdy w życiu Weingarten nie interesował się pracą Malanowa, od swojego przyjścia na świat Weingarten interesował się wyłącznie Weingartenem oraz jeszcze dwoma tajemniczymi przedmiotami - dwudziestokopiejkówką z 1934 roku i tak zwaną “konsulską półrublówką", która właściwie nie była żadną półrublówką, tylko jakimś tam niezwykłym znaczkiem pocztowym... Nie ma co robić, bydlak, pomyślał Malanow. Gaduła... Może mu chata potrzebna, że się tak kryguje? I w tym momencie przypomniał sobie Awerczenkę.

- Nad czym pracuję? - zapytał z jadowitą satysfakcją. - Proszę cię bardzo, mogę opowiedzieć ci ze szczegółami. Dla ciebie jako dla biologa będzie to wyjątkowo interesujące. Wczoraj rano ruszyłem wreszcie z martwego punktu. Okazuje się, że przy najbardziej ogólnych założeniach dotyczących potencjalnej funkcji, moje równania ruchu poza całką energii i całkami pędu mają jeszcze jedną całkę, a więc coś w rodzaju uogólnienia ograniczonego zagadnienia trzech ciał. Jeśli równania ruchu zapisać w formie wektorowej i zastosować przekształcenie Hartwiga, to całkowanie objętości można przeprowadzić do końca i cały problem sprowadza się do równań całkowo-różniczkowych typu Kołmogorowa-Fellera...

Ku jego. ogromnemu zdumieniu Weingarten nie przerwał. Przez moment Malanowowi wydawało się nawet, że połączenie zostało przerwane.

- Słuchasz mnie? - zapytał.

- Tak, tak, słucham bardzo uważnie.

- A może mnie nawet rozumiesz?

- Powoli sobie przyswajam - rześko powiedział Weingarten i w tym momencie Malanow po raz pierwszy pomyślał, jaki on ma dziwny głos. Nawet się wystraszył.

- Walka, czy coś się stało?

- Gdzie? - zapytał Weingarten, znowu po maleńkiej przerwie.

- Gdzie!... z tobą oczywiście! Przecież słyszę, że jesteś jakiś nie taki... Ty co, nie możesz swobodnie mówić?

- Ale gdzie tam, stary. Nie ma sprawy. Dobra. Upał mnie zmęczył. Znasz kawał o dwóch kogutach?

- Nie znam. No?

Weingarten opowiedział kawał o dwóch kogutach - bardzo głupi, ale dosyć śmieszny. Jakiś taki kawał zupełnie nie w stylu Weingartena. Malanow oczywiście słuchał i w odpowiednim momencie zachichotał, ale niejasne wrażenie, że z Weingartenem nie wszystko jest porządku, ten kawał tylko umocnił. Pewnie znowu pokłócił się ze Świetlaną, pomyślał niepewnie. Znowu mu uszkodzili ektodermę. I wtedy Weingarten zapytał:

- Słuchaj, Dimka... Sniegowoj - to nazwisko nic ci nie mówi?

- Sniegowoj? Arnold Pawłowicz? Mam takiego sąsiada, mieszka naprzeciwko, na tym samym piętrze... A bo co?

Weingarten przez jakiś czas milczał. Nawet sapać przestał. W słuchawce słychać było tylko ciche pobrzękiwanie - na pewno podrzucał w dłoni kolekcję swoich dziesięciokopiejkówek. Wreszcie powiedział:

- A co on robi, ten twój Sniegowoj?

- Zdaje się, że jest fizykiem. Pracuje w jakimś ogromnie tajnym instytucie. Ściśle tajnym. A ty skąd go znasz?

- A ja go w ogóle nie znam - z niepojętą irytacją odparł Weingarten i w tym momencie zadźwięczał dzwonek do drzwi.

- Mówiłem, że z łańcucha się pourywali! - powiedział Malanow. - Poczekaj chwilkę, Walka. Ktoś się dobija do drzwi.

Weingarten coś powiedział albo, zdaje się, nawet krzyknął, ale Malanow rzucił słuchawkę na tapczan i wybiegł do przedpokoju. Kalam oczywiście zaplątał mu się pod nogami i omal go nie wywrócił.

Otworzywszy drzwi, natychmiast zrobił krok do tyłu. W progu stała dziewczyna w białym bezrękawniku mini, bardzo opalona, z wypłowiałymi na słońcu krótkimi włosami. Śliczna. Nieznajoma. (Malanow natychmiast uprzytomnił sobie, że jest w samych kąpielówkach, a brzuch mu błyszczy od potu). U jej stóp stała walizka, a biały prochowiec przerzuciła przez lewą rękę.

- Dymitr Aleksiejewicz? - zapytała nieśmiało.

- Ta-ak... - powiedział Malanow. Krewna? Kuzynka Zina z Omska?

- Zechce mi pan wybaczyć... Pewnie zjawiłam się nie w porę... Tu jest list.

Wyciągnęła rękę z kopertą. Malanow w milczeniu wziął tę kopertę i wyciągnął z niej kartkę papieru. Najgorsze uczucia wobec wszystkich krewnych na świecie, a szczególnie wobec tej Ziny... czy może Zoi? posępnie kipiały w jego duszy.

Zresztą to, jak się okazało, wcale nie była odległa Zina. Irka wielkimi literami, najwyraźniej w pośpiechu, pisała krzywymi linijkami: “Dimka! To jest Lidka Ponomariowa, moja najlepsza szkolna przyjaciółka. Opow. ci o niej. Bądź dla niej miły, przyjechała nie na długo. Zachowuj się grzecznie. U nas wszystko w porz. Lidka opowie. Całuję I.".

Malanow wydał z siebie niedosłyszalny dla świata jęk, zamknął i otworzył oczy. Jednakże jego wargi automatycznie rozciągały się w przyjacielskim uśmiechu.

- Bardzo mi miło... - oznajmił życzliwie, nonszalanckim tonem. - Proszę, niech pani wejdzie... Przepraszam za mój strój. Upał!

Jednakże widocznie nie wszystko było w porządku z jego gościnnością, ponieważ na twarzy ślicznej Lidy pojawiło się zmieszanie i nie wiadomo dlaczego spojrzała na puste, zalane słońcem schody, jakby nagle ogarnęły ją wątpliwości, czy na pewno trafiła pod właściwy adres.

- Może wezmę walizkę... - spiesznie powiedział Malanow. -Proszę do środka, niech się pani nie krępuje... Prochowiec powiesimy tutaj... To jest nasz większy pokój, ja tu pracuję, a tu dziecinny... Będzie pani w nim wygodnie... Pewnie chce pani wziąć prysznic?

W tym momencie z tapczanu dobiegło antypatyczne kwakanie.

- Pardon! - zawołał Malanow. - Niech się pani rozgości, ja zaraz... Złapał słuchawkę i usłyszał, jak Weingarten monotonnie, jakimś nieswoim głosem, powtarza:

- Dimka... Dimka... Odezwij się, Dimka...

- Halo! - powiedział Malanow. - Słuchaj, Walka...

- Dimka! - wrzasnął Weingarten. - To ty?

Malanow aż się przeraził.

- Czego się wydzierasz? Nie gniewaj się, ale ktoś do mnie przyjechał... Później do ciebie zadzwonię.

- Kto? Kto do ciebie przyjechał? - strasznym głosem zapytał Weingarten.

Malanow poczuł, że robi mu się zimno. Walka oszalał. Co za pechowy dzień...

- Walka - powiedział bardzo spokojnie. - Co z tobą? Po prostu jakaś dziewczyna przyjechała. Przyjaciółka Irki...

- S-sukinsyn! - powiedział nagle Weingarten i odłożył słuchawkę...


Rozdział 2

 

3. ...zmieniła swój minibezrękawnik na minispódniczkę i minibluzeczkę. Trzeba przyznać, że dziewczyna była w wysokim stopniu przebojowa - Malanow nabrał przekonania, że Lida pryncypialnie nie uznawała staników. Na diabła jej staniki, wszystko miała w pierwszorzędnym gatunku bez żadnych staników. O “kawernach Malanowa" jakoś zupełnie zapomniał.

Zresztą wszystko przebiegało bardzo przyzwoicie, jak w najlepszych domach. Siedzieli, plotkowali, pili herbatę, pocili się. On już był Dimą, ona dla niego Lidką. Po trzeciej szklance Dima opowiedział kawał o dwóch kogutach - akurat okazał się a propos -a Lidka śmiała się do łez i machała gołą ręką. Malanow przypomniał sobie (w związku z kogutami), że trzeba zadzwonić do Weingartena, ale nie zadzwonił, a zamiast tego powiedział do Lidki:

- Cudownie się pani opaliła!

- A pan jest biały jak robak - powiedziała Lidka.

- Praca, wciąż praca! Harówka!

- A u nas na obozie...

I Lidka szczegółowo, ale bardzo uroczo opowiedziała, jak wygląda na ich obozie problem opalania się. Małanow zrewanżował się opowieścią, jak koledzy pracują przy Wielkiej Antenie. Co to takiego Wielka Antena? Proszę bardzo. Opowiedział, co to takiego Wielka Antena i po co ona komu. Lidka wyciągnęła swoje długie nogi, skrzyżowała je i położyła na krzesełku Bobka. Nogi były gładkie jak lustro. Malanow miał nawet wrażenie, że w tych nogach coś się odbija. Żeby otrzeźwieć, wstał i zdjął z kuchenki kipiący czajnik. Przy tej okazji sparzył sobie palce i niejasno przypomniał sobie historię pewnego mnicha, który wsadził kończynę w ogień, czy też we wrzątek, żeby przepędzić pokusę powstałą na skutek bezpośredniej bliskości pięknej kobiety - taki to był zacięty facet.

- Może jeszcze szklaneczkę? - zapytał.

Lidka nie odpowiedziała, więc Malanow odwrócił głowę. Dziewczyna patrzyła na niego szeroko otwartymi, jasnymi oczami i na jej lśniącej od opalenizny twarzy malowało się całkowicie zaskakujące uczucie - ni to zmieszania, ni to przerażenia - aż usta otworzyła.

- Herbaty? - niepewnie zapytał Malanow, chybocząc czajnikiem.

Lidka drgnęła, szybciutko zamrugała powiekami i przesunęła dłonią po czole.

- Słucham?

- Pytam, czy nalać pani jeszcze herbaty?

- Nie, dziękuję... - roześmiała się jak gdyby nigdy nic. - Obawiam się, że pęknę. Muszę dbać o figurę.

- Oczywiście! - oświadczył Malanow ze wzmożoną galanterią. - O taką figurę koniecznie należy dbać. Być może nawet warto ją ubezpieczyć...

Lidka uśmiechnęła się na sekundę, odwróciła głowę i przez ramię spojrzała na podwórze. Szyję miała długą, gładką, może tylko troszkę zbyt chudą. W Malanowie zrodziło się podejrzenie, że jest to szyja stworzona do pocałunków. Podobnie jak ramiona. Nie mówiąc już o reszcie. Kirke, pomyślał. Zresztą, od razu dodał, ja kocham swoją Irkę i nie zdradzę jej nigdy w życiu.

- To bardzo dziwne - powiedziała Kirke. - Mam uczucie, jakbym to wszystko już kiedyś widziała - i tę kuchnię, i to podwórze... tylko że na podwórzu rosło wielkie drzewo... Czy panu zdarzyło się kiedyś coś podobnego?

- Oczywiście - odparł Malanow. - Moim zdaniem to się wszystkim zdarza. Gdzieś czytałem, że to się nazywa fałszywa pamięć...

- Możliwe - powiedziała Lidka z powątpiewaniem.

Malanow, starając się nie siorbać, ostrożnie popijał herbatę. W niewymuszonej pogawędce pojawiła się jakaś niezręczność. Jakby coś zabuksowało.

- A może myśmy się już gdzieś widzieli? - zapytała nagle Lidka.

- Gdzie? Zapamiętałbym panią.

- Może przypadkowo... gdzieś na ulicy... na potańcówce.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin