12 - Lilian Jackson Braun - Kot, który znał kardynała.doc

(844 KB) Pobierz

 

Kot, który
znał kardynała

Lilian Jackson Braun

logo.jpg


tom 12.

Kot który, znał kardynała

Przełożył Tomasz Rosiński


Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... series!

Tytuł oryginału: The Cat Who Knew A Cardinal

Tłumaczenie z oryginału: Tomasz Rosiński

Projekt okładki: Aleksandra Mikulska

Korekta: Maciej Korbasiński

Skład: Elipsa Sp. z o.o.

 

Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun

Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.

 

ISBN 978-83-61226-52-9

Elipsa Sp. z o.o.

01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37

tel./fax +48 (22) 833 38 22

 

Printed in EU

INFORMACJE (O 22) 624 16 07

(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)


Dedykuję tę książkę Earlowi Bettingerowi,

mężowi, który...


Spis treści

Rozdział pierwszy              6

Rozdział drugi              24

Rozdział trzeci              44

Rozdział czwarty              54

Rozdział piąty              67

Rozdział szósty              79

Rozdział siódmy              90

Rozdział ósmy              97

Rozdział dziewiąty              111

Rozdział dziesiąty              126

Rozdział jedenasty              137

Rozdział dwunasty              150

Rozdział trzynasty              160

Rozdział czternasty              175


Rozdział pierwszy

 

Wszystko wskazywało na to, że wrzesień upłynie spokojnie w Moose County, tym raju dla letników położonym o czterysta mil na północ od wszystkiego. Po Święcie Pracy turyści powrócili do miejskiego zgiełku Nizin; zakończył się sezon meszek, dzieci ku swemu ubolewaniu zaczęły chodzić do szkoły i życie codzienne znów przybrało swe normalne, senne tempo. Jednak tego roku sjesta trwała krótko. Nie minął tydzień, a prowincjonalną społecznością wstrząsnęła wieść o „zbrodni w sadzie”, jak nazwała to wydarzenie lokalna gazeta.

Nim do niej doszło, w stolicy okręgu, Pickax (trzy tysiące mieszkańców), plotkarze mówili tylko o jednym: Jim Qwilleran, dziennikarz do pewnego stopnia na emeryturze oraz pełną gębą dziedzic ogromnej fortuny Klingenschoenów, zamieszkał w szopie! W dawnym składzie jabłek! Oczywiście - mieszkańcy miasteczka wzruszali ramionami i kręcili głowami - jasne, że pan Q może sobie pozwolić na różne wyskoki, w końcu jest najbogatszym człowiekiem w tej okolicy i słynie z działalności filantropijnej.

- Lepiej w szopie niż w chlewie - podśmiewali się z niego, gawędząc nad kubkami kawy w miejscowych knajpach. W ciągu czterech lat zdążyli się już przyzwyczaić do widoku ogromniastych wąsów pana Q, zwisających nieco melancholijnie, i przestali zastanawiać się, dlaczego u licha nazwisko Qwilleran pisze się przez „w”. Większość pogodziła też się z faktem, że ten rozwodnik „w kwiecie wieku” nie zamierza powtórnie się ożenić, a towarzyszami jego życia są dwa koty.

Sprawa przedstawiała się następująco: po dwudziestu pięciu latach uganiania się za prasowymi sensacjami w stolicach Stanów Zjednoczonych i Europy, Qwilleran uległ pokusie życia na wsi. Do różnego rodzaju szop zawsze miał słabość, szczególnie zaś zainteresowała go pewna zaliczająca się do tej kategorii budowla powstała na planie ośmiokąta mieszcząca się na włościach Klingenschoenów. Stuletnie fundamenty z kamienia polnego były wciąż nietknięte, natomiast pod wpływem deszczu i wiatru pokrywający budynek gont przybrał kolor srebrzystoszary. Majestatyczna budowla wysokości trzypiętrowego domu wznosiła się nad polem groteskowych szkieletów - żałosnej pozostałości wydającego ongiś obfite plony sadu jabłkowego. Teraz interesowały się nią jedynie ptaki, wśród których jeden wyróżniał się wydawanymi przez siebie odgłosami, a mianowicie ciekawskim: „kto to? kto to? kto to?”

Qwilleran natknął się na ową szopę, snując się po posiadłości Klingenschoenów, a był to teren niemały, rozciągał się bowiem od głównej ulicy Pickax aż po Trevelyan Road, a obie te ulice dzieliła odległość wynosząca niemal pół mili. Ruiny rodowej siedziby sławetnych Klingenschoenów znajdującej się przy Main Street zostały przekształcone w teatr, a ogrody znajdujące się na jej tyłach poświęcono, by stworzyć tam parking dla widzów. Za wysokim ozdobnym płotem z kutego żelaza rozpoczynał się las, w którym właśnie skrywała się wspomniana szopa i sad. Dalej do Trevelyan Road prowadziła tylko bita droga wijąca się pośród pastwisk i fundamentów domów zamieszkiwanych dawno temu przez pracowników najemnych. Jeśli ktokolwiek w ogóle pamiętał o istnieniu tej drogi, posługiwał się nazwą Trevelyan Trail. Na jej końcu ustawiono skrzynkę na listy, taką jaką widuje się często na wsi, tylko dużo większą. Aby wiadomo było, do kogo należy, zdobiła ją wielka litera „Q”.

W swej przeszłości szopa pełniła rolę magazynu jabłek, ponadto produkowano tam cydr i masło jabłkowe. Jednak gdy Qwilleran wszedł w jej posiadanie, w dawnym składzie pozostało już tylko mnóstwo wolnego miejsca, wznoszącego się jak w katedrze aż po oktagonalny dach. Aby dało się w nim zamieszkać, trzeba było przeprowadzić intensywną renowację budynku, jednak kiedy pan Q wprowadził się wreszcie do nowego domostwa, stwierdził z przyjemnością, że w ciepłe i wilgotne dni jego ściany wciąż emanowały aromatem jonatanów oraz koszteli.

Takiego właśnie wilgotnego i ciepłego jesiennego dnia - ściśle rzecz biorąc, był to dziesiąty września - podopieczni Qwillerana węszyli z ożywieniem, wciągając w nozdrza nowy, interesujący zapach. Była to para kotów syjamskich; wnętrze szopy w znacznej mierze zostało zaprojektowane z myślą o ich potrzebach. Były tam więc pnące się wzdłuż ścian rampy i przejścia oraz antresole umiejscowione na trzech poziomach, co wraz z systemem potężnych belek podtrzymujących konstrukcję dachu stwarzało idealne warunki do dzikich gonitw, szalonych susów i niebezpiecznych zapasów na skraju dziesiecio- czy dwunastometrowej przepaści. Gdy znajdowały się w nastroju bardziej sprzyjającym kontemplacji, mogły korzystać z wielkich okien umożliwiających obserwację przelatujących ptaków, spadających liści czy źdźbeł trawy tańczących na wietrze w sadzie.

Qwilleran, który mieszkał dwa lata w ciasnym apartamencie nad garażem Klingenschoenów, był zachwycony obfitością przestrzeni, jaką zapewniała mu ta nowa rezydencja. Był mężczyzną dość potężnej postury, a gdy przekroczył pięćdziesiątkę, zaczął bardziej niż przedtem doceniać komfortowe życie, przy czym szerokie bary i długie nogi nie predestynowały go do zasiedlania ciasnych wnętrz. Tego ciepłego i wilgotnego sobotniego wieczoru przechadzał się z upodobaniem po swym nowym domostwie, ciesząc się przestrzenią tudzież widokiem galeryjek pnących się ku górze. Co jakiś czas z satysfakcją gładził szpakowate, sumiaste wąsy. Przez okna do wnętrza wpadały ostatnie promienie słońca; okna zaś były wysokie i trójkątne, co wynikało z chęci zachowania oryginalnej konstrukcji nośnej budynku.

- Tym razem osiądziemy na dobre - oznajmił kotom, które podążały za nim, bezgłośnie stawiając długie, szczupłe nogi. - Tutaj jest nasze miejsce na ziemi! - cała trójka zaliczyła już niejeden adres. Pod niektórymi było im bardzo dobrze, pod niektórymi... wręcz przeciwnie. - To była nasza ostatnia przeprowadzka, pewnie się cieszycie?

- Miau! - odpowiedział Koko; niezbyt głośno, ale i tak w jego wypowiedzi można było dosłyszeć niedowierzanie.

Qwilleran przyjął za zasadę, żeby rozmawiać ze swoimi kotami, i przynajmniej Koko reagował na to tak, jakby rozumiał każde słowo.

- Wszystko to zawdzięczamy Dennisowi - mówił dalej Qwilleran. - Chciałbym tylko, żeby pani Cobb mogła zobaczyć nasz dom - zaśmiał się na wspomnienie byłej gospodyni. - Byłaby różowiutka ze szczęścia, nie uważacie?

- Yow! - w głosie Koko pobrzmiewał odcień żalu, najwyraźniej pamiętał doskonałe klopsiki pani Cobb.

Podczas renowacji siedziby Qwillerana funkcję projektanta i inżyniera pełnił syn dawnej gospodyni. Nazywał się Dennis Hough (co wymawiało się jak „Huff”), a jego przybycie z St. Louis do Pickax wywołało sensację, po czemu były aż trzy przyczyny: niezwykła koncepcja i wykonanie przebudowy oktagonalnej szopy; fantazyjna nazwa, jaką budowniczy nadał swojej firmie, która zachwyciła miejscowych, oraz niezwykły wpływ, jaki osoba Dennisa wywierała na zamieszkujące Moose County niewiasty. To Qwilleran namówił Dennisa Hougha, by się tu przeniósł, zapewniając mu pierwsze zlecenie w postaci przebudowy szopy i kredyt z fundacji Klingenschoenów - na rozpoczęcie działalności.

W ten spokojny sobotni wieczór trójka mieszkańców szopy wspięła się na podest biegnący wysoko pod dachem i Qwilleran rozkoszował się widokiem z lotu ptaka na swój wygodnie urządzony parter, kiedy przenikliwy głos Yum Yum, czyli kotki, oznajmił mu, że są rzeczy ważniejsze od architektury, a mianowicie jedzenie.

- O, przepraszam - rzucił okiem na zegarek. - Rzeczywiście, robi się już późno. Chodźmy na dół, zobaczymy, co jest w lodówce.

Syjamczyki wykonały w tył zwrot i zbiegły po rampie, ramię w ramię - aż do dolnej antresoli. Stamtąd dały susa, sfruwając na parter niczym dwie latające wiewiórki, lądując na poduszkach fotela, które wydały przy tym miękki odgłos. Skrót ten odkryły niemal od razu. Qwilleran obrał jednak bardziej konwencjonalną drogę i zszedł do kuchni po krętych metalowych schodkach.

Choć już od wielu lat wiódł życie starego kawalera, nigdy nie nauczył się gotować nawet najprostszych potraw. Jego umiejętności kulinarne ograniczały się do odgrzewania mrożonek oraz parzenia kawy. Wrzucił więc i teraz do gotującej się wody dwa mrożone odnóża alaskiego kraba królewskiego, następnie oddzielił starannie mięso od skorupek, posiekał je i estetycznie ułożył. Koty nieufnie obeszły dookoła talerzyk stojący na podłodze - najpierw zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, potem w kierunku przeciwnym - nim zdecydowały się skosztować potrawy.

- O ile dobrze zrozumiałem, miałyście dziś ochotę raczej na pierś kurczaka lub bażanta - stwierdził Qwilleran.

Traktował je w ten sposób, bo stanowiły bardzo istotne dwie trzecie jego życia. Poza nimi nie miał rodziny. Yum Yum była przeuroczą kotką, która lubiła sadowić mu się na kolanach i wyciągać łapkę do jego wąsów; Koko był zwierzęciem obdarzonym niezwykłą inteligencją, a jego naturalne kocie instynkty osiągnęły poziom zdolności paranormalnych. Yum Yum wiedziała doskonale, kiedy Qwilleran włożył na siebie coś nowego albo podał jedzenie na innym talerzyku niż zwykle, jednak ruchliwy nosek i najeżone wąsy Koko były w stanie wyczuć grożące niebezpieczeństwo i odkrywać skrzętnie skrywane tajemnice.

Yum Yum miała też skłonność do kradzieży, co w szczególności dotyczyło małych, lecz znaczących przedmiotów; Qwilleran jednak był przekonany, że czyniła to za sprawą i poduszczeniem Koko. Tak czy inaczej, razem stanowili zgraną parę kocich łobuzów.

„Małe szatany! - tak określił je niedawno podczas rozmowy ze swoją przyjaciółką, Polly. - Chyba na użytek Moose County postanowiły wcielić się w rolę Mungojerriego i Pumpernikla z Kotów”.

Gdy koty bez entuzjazmu posilały się krabem, Qwilleran obserwował pełną dezaprobaty posturę ich beżowopłowych postaci, krytycznie przekrzywione brązowe uszka i wyrzut wyrażający się stosownym ułożeniem ogonów. Od dawna uważnie studiował kocią mowę ciała, ostatnio zwracając szczególną uwagę właśnie na „ogonomowę”. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu, jednak po drugiej stronie nikt się nie odezwał. Wzruszył ramionami i zabrał się do odmrażania potrawki z wołowiny na swój własny użytek.

Najczęściej w sobotnie wieczory spożywał kolację w „Old Stone Mill”, a towarzyszyła mu Polly Duncan, kierowniczka biblioteki w Pickax i najważniejsza kobieta w jego życiu. Tego dnia jednak nie było jej w mieście. Przełknął kolację, nie zwracając uwagi na smak, a następnie udał się do gabinetu, by napisać kolejny tekst do redagowanej przez siebie w lokalnej gazecie rubryki „Piórkiem Qwilla”. Tematem artykułu był zdumiewający sukces pewnego artystycznego eksperymentu. Właśnie tego wieczoru Klub Teatralny dawał ostatnie przedstawienie dramatu Sławna historia żywota króla Henryka VIII. Dobór sztuki uznano za nader kontrowersyjny. Nawet najzagorzalsi miłośnicy Szekspira przepowiadali, że więcej będzie osób na scenie niż na widowni. A jednak przedstawienie utrzymało się na afiszu najdłużej w historii tutejszego teatru: pokazano je dwunastokrotnie w ciągu czterech weekendów, przy czym za każdym razem prawie wszystkie miejsca na widowni były zajęte.

Qwilleran był obecny na premierze w towarzystwie Polly Duncan, siedział w piątym rzędzie przy przejściu, następnie z czystym sumieniem napisał bardzo pochlebną recenzję. Teraz, kiedy wiadomo już było, ile biletów się sprzedało, stworzył tekst podsumowujący wydarzenie, w którym wychwalał publiczność za to, że potrafiła docenić poważny dramat oraz wykonawców z małego miasteczka, którzy z powodzeniem wcielili się w szesnastowiecznych angielskich arystokratów. Nie przypadkiem postać reżysera pojawiła się dopiero na szarym końcu, w ostatnim akapicie. Hilary VanBrook uraził dziennikarską dumę Qwillerana, odmawiając mu zgody na zamieszczenie swojego naszkicowanego „piórkiem Qwilla” portretu w gazecie. Tymczasem każdy inny mieszkaniec Pickax uważałby taką możliwość za coś w rodzaju wygranej na loterii. Teraz dziennikarz miał ostatnie słowo, umieszczając nazwisko VanBrooka w ostatnich zdaniach swojego artykułu.

Zadowolony z rezultatu Qwilleran przyrządził sobie filiżankę kawy za pomocą skomputeryzowanego ekspresu i odmroził pączka, zamierzając poświęcić się relaksowi z okazyjnie kupioną książką. Qwilleran z natury nie należał do osób rozrzutnych i również gdy jego status finansowy radykalnie się zmienił, zachował wiele ze swych dawnych, oszczędnych nawyków. Jeździł używanym samochodem, tankował na samoobsługowej stacji benzynowej, krzywił się na widok wygórowanych cen i starał się kupować książki w antykwariatach oraz na wyprzedażach.

Przebrał się w piżamę, na którą narzucił stary, wygodny szlafrok, przyłożył zapałkę do suchych gałązek i polan na kominku... i już miał się usadowić wygodnie w wielkim fotelu, kiedy telefon znów zadzwonił. Również tym razem usłyszał trzask pospiesznie odkładanej słuchawki, a potem sygnał. Jednak teraz zaczął już się zastanawiać: w wielkich miastach, które poznał, mieszkając i pracując na Nizinach, należałoby obawiać się włamywacza sprawdzającego z budki na rogu, czy ktoś jest w domu. W Moose County włamania zdarzały się niezwykle rzadko, toteż przypuszczał, że głuche telefony są jedynie przejawem czyjegoś wścibstwa. Jabłkowa szopa Qwillerana wywołała prawdziwą sensację w okolicy; do tego stopnia, że po jego włościach wciąż ktoś się kręcił i próbował zaglądać przez okna. Dodatkowego posmaku całej sprawie nadawał fakt, że w latach dwudziestych na belkach pod sufitem powiesił się w niej pewien sadownik.

Zapominając o telefonie, zasiadł wygodnie w fotelu, kładąc nogi na otomanie. Syjamczyki stawiły się również, gotowe na sesję lektury. Często czytał im na głos. Wyraźnie lubiły go słuchać i nie sprawiało im większej różnicy, czy są to wiersze Walta Whitmana z wyświechtanego tomiku, czy też wyniki rozgrywek pierwszoligowych z nizinnych gazet. Qwilleran dysponował mocnym głosem, zyskał też niemało podczas lekcji emisji podczas studiów, a do tego dochodziła jeszcze znakomita akustyka szopy.

Gdy otworzył Ptaki Ameryki Audubona - tanią edycję dziewiętnastowiecznego bestsellera - jego dwuosobowa publiczność ułożyła się wygodnie, tworząc dwa uważnie wsłuchane kłębki. Yum Yum znajdowała się na kolanach Qwillerana, a Koko na bocznym oparciu fotela. Ornitologia nigdy szczególnie Qwillerana nie interesowała, ostatnio jednak Polly podarowała mu na urodziny lornetkę, wyraźnie pragnąc go zachęcić do wspólnych obserwacji ptaków. Co więcej, książka z ponad dwustu kolorowymi ilustracjami za dolara - takiej okazji nie sposób było się oprzeć.

- Głównie są tu obrazki - oznajmił wsłuchanym zwierzakom, przerzucając stronice. - Kto wymyśla takie dziwaczne nazwy ptaków? Bak amerykański... głuptak... zausznik... lodówka... wilgowron żaglosterny! Przecież to brzmi absurdalnie, prawda?

- Yow - zgodził się z nim Koko.

- Popatrzcie na tego przystojniaka! To wasz przyjaciel, kardynał. Z książki dowiadujemy się, że zamieszkuje zarośla i krzewy oraz ogrody, i spotykany jest daleko na północy, nawet w Kanadzie.

Koko, który już na Nizinach był wytrawnym obserwatorem gołębi, spędzał teraz każdego dnia całe godziny przy oknach wszystkich poziomów szopy-rezydencji, śledząc ptaszki, których całe mnóstwo kręciło się po opuszczonym sadzie. Ostatnio zawarł znajomość z gościem wyróżniającym się czerwonym upierzeniem, królewską koroną i patrycjuszowskim dziobem, który wciąż pogwizdywał pytająco: „kto to?”

Gdy Qwilleran przewrócił stronę i oczom jego ukazał się wizerunek łuszczą strojnego, oba koty ożywiły się nagle, odwracając głowy w stronę drzwi wejściowych. Qwilleran także zaczął nasłuchiwać. Z oddali dobiegał groźny pomruk, jakby przez sad nadciągała kolumna czołgów, po chwili dostrzegł światła zbliżające się do szopy. Zerwał się z fotela i włączył lampy na dziedzińcu. Ujrzał samochody jadące jeden za drugim Trevelyan Trail - pojazdy kołysały się na wybojach gruntowej drogi i manewrowały, starając się ominąć co większe wyrwy, ale zbliżały się nieuchronnie.

- Cóż to takiego, u licha? - zdziwił się, przygładzając wąsy. - Jakaś inwazja?

Zaniepokojony ton jego głosu sprawił, że oba koty znikły bezszelestnie - nie miały przecież zamiaru znaleźć się na linii ognia.

Jeden po drugim pojazdy pojawiały się u wylotu drogi, by następnie zaparkować pośród wysokich traw rosnących między starymi jabłoniami. Gasły światła, ciemne sylwetki wysiadały z samochodów i półciężarówek, kierując się gromadnie w stronę szopy. Dopiero gdy pierwsze sylwetki znalazły się w kręgu światła latarni, Qwilleran rozpoznał je jako aktorów i inne osoby związane z przedstawieniem Henryk VIII. Nieśli sześciopaki piwa, turystyczne lodówki, brązowe torby z papieru i pudełka z pizzami.

W pierwszej chwili pomyślał: A niech to! Przyłapali mnie w piżamie i starym szlafroku! Zaraz potem uprzytomnił sobie, że i oni wyglądają jak jacyś włóczędzy. I rzeczywiście, wszyscy ubrani byli w stroje co najmniej robocze: wytarte dżinsy, spłowiałe bluzy, sprane spódnice, wyciągnięte swetry i znoszone buty - jakby dla kontrastu wobec dworskich strojów, w których paradowali jeszcze godzinę temu.

- Postanowiliśmy urządzić ci parapetówę! - zawołali na widok Qwillerana stojącego w drzwiach. Sięgnął za framugę do głównego włącznika uruchamiającego iluminację całego wnętrza. Skierowane w dół i w górę reflektory ukryte były za belkami i pod podestami. Odsunął się, by wpuścić gości do środka. Zmieścili się wszyscy bez trudu - cała czterdziestka!

Otworzyli szeroko oczy ze zdumienia i pootwierali usta, a mieli po temu wszelkie powody. Ściany parteru zbudowane były z kamieni połączonych zaprawą, której jednak nie było widać, toteż oryginalna podstawa budynku tworzyła wewnątrz atmosferę groty. Nad ich głowami przebiegały potężne sosnowe belki, niektóre z nich szerokości trzydziestu centymetrów. Odświeżono je, przywracając im ich dawny miodowy kolor; kontrastowały teraz łagodnie ze świeżo otynkowanymi ścianami pomalowanymi na biało. Pośrodku wznosił się nowoczesny kominek, wielki biały kubik z trzema grubymi, pomalowanymi na biało rurami ciągnącymi się aż do środka dachu.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów członkowie Klubu Teatralnego z Pickax oniemieli. Przechadzali się po parterze jak w transie, spoglądając ku górze na belki i podpory, a potem w dół na ceramiczną posadzkę, i rozglądali się dookoła, podziwiając meble ustawione na marokańskich dywanach. Aż wreszcie wszyscy przyszli do siebie i zaczęli mówić wszyscy naraz.

- Qwill, ty naprawdę tutaj mieszkasz?

- Nie do wiary!

- Nieźle, naprawdę nieźle! Musiało kosztować majątek!

- To wszystko zaprojektował Dennis? Prawdziwy geniusz!

- Człowieku, przecież tu starczy miejsca na trzy fortepiany i dwa stoły bilardowe.

- Patrzcie na te belki! Teraz już nie robią takich drzew.

- W sam raz, żeby się powiesić.

- Qwill, mój drogi, to powalające! Nie potrzebujesz sublokatorki?

Qwilleran przy różnych okazjach poznał ich wszystkich, a niektórzy byli jego ulubionymi znajomymi z Pickax:

Na przykład Larry Lanspeak, właściciel tutejszego domu towarowego. Chciał grać kardynała Wolseya, w końcu jednak otrzymał rolę króla Henryka, a że był drobnej budowy, jego kostium trzeba było wypchać, aby aktor nabrał majestatycznego wyglądu - jak przystało na dobrze odżywionego monarchę.

Fran Brodie, projektantka wnętrz, a także córka komendanta policji. Ubiegała się o rolę królowej Katarzyny, obsadzono ją jednak jako piękną Annę Boleyn. Zdaniem Qwillerana był to strzał w dziesiątkę. Podczas sceny koronacji nie mógł od niej oderwać oczu i obawiał się, że Polly zauważy jego przyspieszony oddech.

Carol Lanspeak, przewodnicząca klubu, zaprzyjaźniona ze wszystkimi. Także ona pragnęła zostać królową Katarzyną i była głęboko rozczarowana, kiedy reżyser, VanBrook, obrał ją za swoją asystentkę i jedynie dublerkę królowej.

Susan Exbridge, ostatnio rozwiedziona, zajmująca się handlem antykami. Nie wyglądała na swoje czterdzieści lat i wprost marzyła o roli Anny Boleyn. Była wściekła, kiedy reżyser obsadził ją jako Starą Damę, jednak jej gniew szybko minął, zorientowała się bowiem, że postać owa wygłasza kilka kwestii, które mogą zrobić prawdziwą furorę.

Derek Cuttlebrink, pomocnik kelnera w „Old Stone Mill”. Grał w przedstawieniu aż pięć ogonów i robił spore wrażenie - nie ze względu na zdolności aktorskie, lecz z powodu tykowatej postury. Miał już metr dziewięćdziesiąt dziewięć i nadal rósł. Gdy tylko pojawiał się na scenie w stroju kolejnych postaci, po widowni przechodził szept: „O, to znowu on”.

Dennis Hough, budowniczy, niedawno przybyły do miasta. On także pragnął zagrać kardynała Wolseya, musiał jednak zadowolić się pomniejszą rolą. Tym niemniej jako książę Buckingham niesłusznie skazany na śmierć wygłaszał mowę pożegnalną, która co wieczór doprowadzała widzów do łez.

Eddington Smith, bukinista. Ten nieśmiały staruszek grał kardynała Campeiusa, choć nikt nie był w stanie dosłyszeć jego kwestii. Nie miało to jednak znaczenia, jako że najważniejsze padały z ust kardynała Wolseya.

Hixie Rice, kierowniczka działu reklamy tutejszej gazety. Ze względu na swoje kwalifikacje i kontakty podjęła się sprzedaży reklam w programie przedstawienia. Zyskała w ten sposób dość pieniędzy, by pokryć koszty wspaniałych dworskich kostiumów.

Wally Toddwhistle, utalentowany młody taksidermista. Tworzył dla Klubu Teatralnego scenografie, a przy Henryku VIII dokonał cudów za pomocą starych desek, farby w spreju i prześcieradeł.

Obecny był również reżyser, Hilary VanBrook, który przechadzał się samotnie i odzywał się niewiele lub zgoła wcale. Cała reszta była podekscytowana doświadczeniami ostatniego przedstawienia: owacją na stojąco, kwiatami i powszechną ulgą, że wreszcie już jest po wszystkim. Teraz trzeba było odreagować stres, co wiązało się ze sporym hałasem. Koty spoglądały na tłumek z wysokiego podestu i poruszały noskami, rozpoznając zapachy sera, pepperoni i anchois unoszące się ku górze. Wszyscy aktorzy byli głodni jak wilki. Pochłonęli pizzę, popijając ją zimnymi napojami i mocnym naparem ze skomputeryzowanego ekspresu Qwillerana, cały czas nie przestając gadać:

- Coś się komuś pomyliło i musiałam wypowiedzieć swoją kwestię w ciemnościach! Mogłabym zabić tego palanta od reflektorów!

- Dziś podczas wizji Katarzyny anioły upuściły jej girlandę na głowę. Myślałam, że nie wytrzymam i wybuchnę śmiechem.

- Podczas ostatniego przedstawienia wszystko się sypie, ale widownia i tak tego nie zauważa.

- Pamiętacie, podczas procesji zawsze nieśliśmy złote berło, a dzisiaj za cholerę nikt nie był w stanie go znaleźć!

- Przynajmniej akurat dziś nikt nie nadepnął na mój welon. Dzięki Bogu: mała rzecz, a cieszy.

- W połowie procesu o zdradę zaczął gonić do przodu jak szalony, musiałem improwizować. To nie takie łatwe, jeżeli usiłuje się przemawiać angielskim z epoki królowej Elżbiety.

- Dzisiaj publiczność naprawdę była świetna, nie uważacie? Na kwestię Starej Damy rozległ się ryk śmiechu nawet z balkonu.

- Nic dziwnego, zagrała koncertowo!

Pełniąc obowiązki gospodarza, Qwilleran przechadzał się od grupki do grupki, pobrzękując lodem w szklance wody mineralnej squunk. Jego drink wyglądał jak wódka z lodem, ale wszyscy obecni wiedzieli, że to napój ze zdroju bijącego w Squunk Corners. Nie zdziwił się, widząc Dennisa Hougha otoczonego wianuszkiem kobiet. Pośród nich była Susan Exbridge, wciąż z przylizanymi włosami, jako Stara Dama musiała bowiem nosić na nich perukę... i Hixie Rice, potrząsająca asymetryczną fryzurą na pazia, w tym tygodniu koloru kasztanowego... oraz Fran Brodie, której miękkie, jasne loki zaskakująco kontrastowały ze stalowym spojrzeniem szarych oczu.

Carol Lanspeak trąciła dyskretnie Qwillerana w łokieć.

- Popatrz na Dennisa i jego groupies. Szkoda, że jestem szczęśliwą mężatką, bo sama bym do nich dołączyła....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin