WIECZORY WOLYNSKIE.doc

(499 KB) Pobierz
WIECZORY WOŁYŃSKIE

WIECZORY WOŁYŃSKIE.

 

przez

 

J. I. Kr.

 

 

 

 

 

 

We Lwowie.

W Drukarni Zakładu im. Ossolińskich.

1859.


 

I.

 

Cisza wieczorna i ta pora dnia na wsi mają w sobie coś niewysłowienie uroczego... Nie tylko człowiek, zwierzęta nawet zdają się czuć ten moment uroczysty pożegnania ze światłem i słońcem. Nadchodząca ciemność przeraża i zasmuca jakby przypominała nieprzespaną noc w której tonie pamięć po za nami, a przeczucie, w straszliwej przyszłości. Ale pomimo smutku jakim napawa i niepokoju którym karmi, chwila ta przynosi z sobą słodką jakąś tęsknotę. Człowiek, najmniej przywykły do dumania, zamyśla się, wzdycha i tysiące drobnostek przywodzi mu na pamięć wszystkie wieczory jego życia, za niemi całe życie prawie.

Wstają upiorem z mogiły dnie jasne i czarne, nadzieje, porywy, zawody, rozstania chwilowe i wiekuiste, spotkania po latach wielu i wszystko co się straciło. A któż strat nie ma w torebce, którą na zbolałych nosi barkach?

Młodość co już żałuje, ma jeszcze spodziewać się czego; starość jeżeli marzy, to chyba o innym a lepszym świecie.

Któż z was nie przedumał wieczora na wsi i nie przypomni sobie wrażeń własnych na widok natury, co się do snu jak dziecię spokojnie układa, gdy biedny człowiek sam jeden z niepokojem w duszy, potrzebuje zapłakać, pomodlić się, znużyć aby mu sen zamknął wymęczone powieki.

Ma życie tajemnicze pociechy swoje w samych boleściach nieuleczonych i tęsknocie na którą wieczyście choruje. Łza jest rozkoszą, zbytek ciężaru ulgę sprawia swym nadmiarem. Czujemy w nim zwiastowanie przesilenia i obietnicę spoczynku.

Nie wiem zaprawdę dla czego, ale wieczór ze wszystkich pór dnia zdaje mi się najprzyjemniejszą. Jest to chwila uspokojenia, wytchnienia, zwrócenia w siebie, i policzywszy chwile każdego życia szczęśliwe, najwięcej by się między niemi znalazło wieczorów. Umysł podbudzony walką i pracą dnia, rzeźwiejszy jest i ochotniejszy niż rano, a nie tak zastygłe serce z jakiem wstajemy z nocy; fantazja rozwija skrzydła, pamięć nawet do głębi poruszona żywiej się krząta, wynosząc z komórek co skrzętnie sobie uzbierała.

Człowiek wcale nie jest jednakim z końca w koniec dnia nawet! Każda godzina barwę mu swoją daje, każda chwila nań wpływa. — Ja go lubię najlepiej wieczorem, a często mi się trafiało poznanych w tej porze, nazajutrz rano spotkać tak odmiennych, żem musiał nocy czekać, by ich sobie wytłumaczyć.

Wieczorami też najczęściej zbieraliśmy się i zbieramy z towarzyszami i przyjaciółmi na słodkie, powolne lub żywe wedle usposobienia rozmowy długie, w których najgorętsze nieraz zagadnienia chwili na stół wychodziły. I czy to zasiedliśmy na ganku w Gródku lub Hubinie, czy w ogródku Żytomierskiego domu, czyśmy chodzili po bulwarach Wileńskich... ileż to wspomnień z tych przechadzek i rozkosznych umysłowych zabaw naszych!...

Niestety! Z towarzyszów serdecznych, z wspólników tych zabaw niewinnych, iluż już w grobie, za ilu się modlemy, przymuszeni myślą szukać ich po za światem... Z przyjaciół Wileńskich mało pozostało na świecie, a i tych los rozprószył, i spotkawszy się czybyśmy się poznali, czy by przystały do siebie dłonie, serca? Jak dwie gęśle, nastrojone jednakowo, któreby przepodróżowały ze śpiewakiem długo i daleko, a zeszły się po latach wielu, podobno by i serca inaczej dziś w każdym zagrały. Jednym ścisnęły je chłody, drugim wysuszyły gorąca, rozmiękczyły łzy, stwardniło życie, i dźwięk ich już dziś cale inny....

Powiernicy młodości spoważnieli i śmieją się z dawnych baśni, z drogich tych dzieciństw maluczkich, których pamięci późniejsze nie zacierają czyny i dumne zamiary. Gdzieżeście dawni przyjaciele?

Z tych z którymi tak mile w ogródku Gródeckim spędzałem wieczory, ś. p. Ignacy Hołowiński spoczywa w wilgotnej ziemi nad Newą, poczciwy Justyn Majewski na górzystym cmentarzu w Dubnie, nieodżałowany Kazimierz Komornicki przy kościółku w Tajkurach... nie chcę już liczyć ich więcej.

Długi to szereg całunowych gości przesunął mi się przed oczyma! Niechże ich pamięci poświęcone będą te karty, z których wiele przypomni rozmowy jakieśmy dawniej prowadzili z sobą: z tobą czcigodny hr. Stanisławie Chołoniewski, Alexandrze Wicherski, z wami poczciwi druhowie moi których tu imion nie wymienię, bo was dalekie przysypały mogiły, i świat zapomniał, i swoi się zaparli.

Pamiętnemi wszakże słowa wasze, myśli, zdania, i walki jakieśmy nieraz zwodzili z sobą, w dobrej wierze, łagodnie bojując o prawdę, nie o zwycięztwo dla miłości własnej.

Nieraz wśród tych rozpraw wcisnęło się wspomnienie, opis przejazdki, rys charakteru, tak jak w tej książce wmiesza się może coś z życia, doświadczenia i pamiątek. Natchniona żalem za przyjaciołmi smutną ona być musi, ale któż dziś wesołym być może?

 

II.

 

RYSY WOŁYNIA.

 

Piękna to kraina ten nasz Wołyń rozległy, z jednej strony o Bug, z drugiej o brzegi Teterowa oparty, graniczący z Rusią halicką i Wotami a lasami Mińszczyzny; gdzieindziej stałoby go na wielkie księstwo udzielne, a pan Bóg niczego tu nie skąpiłby sobie wystarczyć potrafiło. Spławne rzeki, ogromne lasy, łany urodzajne, kamień, węgiel, mamy pod ręką, wszystko czego dusza a raczej czego ciało zapragnąć może. Nawet pamiątek uroczystych tego nieopłaconego klejnotu, więcej u nas niż w prowincjach sąsiednich, zamczysk, mogił, podań, prastarych siekier kamiennych i świeżych jeszcze ledwie z krwi oschłych grobowisk. Na Boga! czegoż tu nie ma! dzieje świetne, przeszłość wspaniała, chleb, poezja, nie zbywa na niczem! Jest tu i step w minjaturze, i góry kto je lubi, i puszcze, i błota, ipolesie straszliwe, i piaski z wydmami, i czarnoziem podolski, jednem słowem co kto zapragnie, co sobie kto wybierze. Kraj cały malowniczy i urozmaicony, a ludność nawet zbiegła się tu ze wszystkich świata krańców aby na niczem nam nie zbywało.

Oprócz wołyniaków właściwych, mamy tu i osady Mazurów, i wsie całe starowierców ruskich, i kolonje niemieckie, i żydowskie wioski, i Tatarów, i Karaimów. Żywioł miejscowy naturalnie przeważa, ale może nie bez wpływu na ludność ogólną jest ta mieszanina ras i pokoleń. Są podania o całych wioskach niegdyś Tatarami zasiedlonych, później wsiąkłych, w Ruś naszą, potwierdzające się rysami mieszkańców do dziś dnia.

I tak jak niegdyś chwaliło się Wilno że w niem niedziele chrześcianie, sobotę żydzi, a piątek mahometanie świecili, my także powiedzieć możemy, że te trzy dni obchodzim. Fizjognomja kraju jakeśmy wspomnieli, najdziwniej urozmaicona... W Kowelskiem, w Owruckiem płaszczyzny, lasy, trzęsawiska, błota, równiny, kraj mało urodzajny, smutny, ale nie bez wdzięku; w pośrodku, koło Łucka, Dubna, Ostroga kraj wzgórkowaty, wesoły, żyzny, przecięty laskami, ożywiony wodami, najeżony mogiłami i zamkami; dalej pod Krzemieńcem góry malownicze, a nad Teterowem i Słuczą skały wśród zieleni granitowe posępne, w ogromnych leża Jawach.

Nigdzie nie brak wody, rzek, rzeczułek, jezior i stawów nad których brzegami siedzą sioła i miasteczka. Samym opisem Wołynia pod względem jego charakterystyki i malowniczości nie wiem wiele stron moglibyśmy zapełnić, lecz jeden pociąg ołówka lepiej by to wyraził nad długi szereg słów chłodnych. A co wspomnień wszędzie! co dziejów, i co przylgłego do ruin życia! Począwszy od tej historij nierozplątanej czasów zamierzchłych której pierwszym badaczem był Jan Potocki, aż do wspomnień czasów których żywym świadkiem i historjografem był Ochocki — co pamiątek, i jakie niewyczerpane skarby zabytków! Jest z czego snuć pieśń, legendę, powieść, dzieje, pamiętnik, obrazy i posągi.

Nad Włodzimierzem i Łuckiem Wojsiełkowe, Lubartowe, Świdrygiełłowe i Witoldowe ulatują imiona; nad Czartoryjskiem historją domu książęcego nad Krzemieńcem imię Bony i Czackiego; w Ostrogu cała rodzina książąt króluje jeszcze; w Korcu pełne groby mężnych Koreckich; w Wiśniowcu Korybutów i Mniszchów ledwie się ścierają nazwiska, a co rodzin zgasłych ztąd wyszło, ilu mężów, ilu wodzów, ile sławy i ofiar!... któż to policzy...

Kolebką bohaterów możnaby nazwać te ziemię która żniwem wielkiem wysilona, dziś, niestety! rodzić przestała. I nie krwi nam zabrakło z której szli mężowie wielcy, ale Bóg odwrócił oczy i skazał na ten spoczynek samotny... Kto wie za co? może za nieposzanowanie dziejów, może za nieposłuszeństwo natchnienia jego, może za bluźnierstwo Niemirycza, może za gorszą jeszcze zdradę tych co z krwi naszej pochodząc, ducha się naszego zaparli.

Dosyć że zamki leżą w ruinach, w gruzach kościoły, w zapomnieniu cmentarze i cnoty stare, a my na pobojowisku wieków uśmiechnięci, szwargocząc po francusku, lornetujemy tylko z daleka przeszłość naszą, nieśmiejąc się jej dotknąć, aby glansowanych nie powalać rękawiczek.

Szczęśliwy i biedny kraj zaprawdę! bogaty we wszystko co Bóg dać mógł, jeno mu ochoty do życia brakuje. Surowo obeszły się z nim losy, ale też on sam nielitościwym dziś sobie.

Pozostaliśmy daleko od wszystkich, i wleczemy się ledwie powoli śladami odradzającego się życia; jakaś gnuśność ścisnęła nam serce, obojętność zmroziła uczucia, szyderstwo zatruło zapał wszelki, i tak poglądamy na wczoraj i jutro, jakby jedno ni drugie do nas nie należały.

Ale o ludziach później, teraz tylko o kraju mówić mamy. Żaden łacniej nie mógł natchnąć artysty; przecież my ich mamy najmniej, i wyjąwszy jednego Sosnowskiego który wprawdzie za wielu starczy, nie wiem kim byśmy się pochlubili. Ukraina ma całą szkołę poetów, my i jednego dotąd nieurodziliśmy sobie naszego własnego, choć zaprawdę poezja po gościńcach się wala. Tam żywioł ludowy natchnął śpiewaków, tu by był powinien szlachecki lub pański.... Nie brak nam pisarzy, ale ci nie noszą piętna kraju który ich urodził, i wołyńskiemi nazwać się nie mogą. Ziemia żyzna i położenie handlowe, sąsiedztwo królestwa i Galicji w których rolnictwo znacznie się ostatniemi czasy udoskonaliło, powinny były wywołać poprawę gospodarstwa, i tej jednak nie widzimy. Usiłowania są cząstkowe, drobne, nie mają ciągu, a ogół tak gospodarzy jeszcze, jak za czasów gdy Starowolski nas opisywał, gdy Rzączyński żyzność tej krainy zalecał.

Nie miałbym tego wcale za złe, gdyby obojętność na grosz towarzyszyła zaniedbaniu, a praca i usilność gdzieindziej się zwracały; ale ten brak życia jest we wszystkich życia sferach.

Tak samo handel oddaliśmy dobrowolnie w ręce żydowskie, tak samo mało obchodzi nas byt społeczny i jego przyszłość. Wszyscy żyjemy sobie, i troszczym się tylko o najbliższe jutro. Tymczasem trochę starania i poświęcenia, prowincja ta łacno by do najświetniej ozwijających się policzyć mogła. Są środki, czekają one tylko na wolę któraby je w ruch wprawiła.

Chcąc bliżej zapoznać nas samych i obcych z tym Wołyniem, który dziś tak twardym snem usypia przebiegnę z wami kraj ten od granicy królestwa do brzegu kijowskiego, środkiem najpiękniejszym i z dawna najliczniej zamieszkanym.

Prawie od samego Bugu, wjeżdżając od Ujścia rzeki Ługu do niego, z wyjątkiem małych kawałków piasczystych, ziemia się poczyna dziwnie żyzna i pod pszenicę stworzona. Wzgórzów nie wiele, równiny stoczyste, gajami i gdzieniegdzie pięknemi lasami towarnemi przecięte, położenie wdzięczne. Pierwszem miasteczkiem które się ukazuje na samej granicy, jest nędzny dosyć Uściług, jeden z portów najznaczniejszych na Bugu, do którego krocie fur ze zbożem dążą niemal przez rok cały, w którym obracają się miljony, nie mający przecie ani dobrych magazynów zbożowych, ani porządniejszych domów, ani pozoru zamożnego. W dodatku pali się co roku i coraz lichszy odradza z popiołów.

Wielki gościniec, wiodący przezeń do królestwa, przystań znaczniejszej części handlu zbożowego Wołynia, powinny go były uczynić ogniskiem handlowem i wpłynąć na podniesienie jego; tymczasem jest to jedna z najbiedniejszych mieścin w okolicy.

Ruiny pałacu na górze, widno z promu który podróżnych przewozi, i mury pokapucyńskiego kościołka, oto w nim jedyne zabytki lepszego stanu. Wpośrodku dawna komora i parę murowanych domów, ot i wszystko. Drewniane kramiki, drewniane niewygodne karczmy, chatki i klecie żydowskie składają resztę mieściny, władnącej przecie targiem zbożowym ogromnej prowincji. Jest to do pojęcia trudnem lecz prawdziwem; a nie wiemy nawet czemu to przypisać. Po daleko porządniejszych miasteczkach królestwa przyjeżdżający tu podróżny, z trudnością pojąc może czemu ma przyznać to opuszczenie i ubóstwo, a raczej niedbalstwo w oczy bijące. Ale to zwiastun stanu, w jakim cała niemal zostaje prowincja, w której wszędzie spotykamy siady przeszłości żywej, a teraźniejszości obumarłej.

Zaledwie o wiorst kilkanaście odległy stary gród Włodzimierz, pamiętny zabiciem Wojsiełka, wystawia tylko ogromne ruiny, a wśród nich najlichsze miasteczko drewniane, pobudowane na prędce i bez starania, niedbale.... Jest to przecie, mijając historyczne miasta znaczenie, stolica powiatu, niegdyś jeden z najważniejszych grodów, dziś w zupełnym upadku. Dziwnie tu odbijają te massy murów wspaniałych, ogołoconych z dachów, sterczące wysoko przy drobnych kiełkach w których zamieszkało nowe pokolenie, czy nie dbając o jutro, czy w jutro nie wierząc. Tu poczyna się już wrażenie którem karmi cały nasz Wołyń prawie zasmucone oczy przejeżdżającego: gruzy, zwaliska, rumowiska, ruiny, a na nich ubogie ledwie lepianki. Przez te opustoszone mury dmie wiatr zniszczenia na wylot, porasta je zielsko i trawa, gdzieniegdzie błyszczy w nich okienko, zwiastujące że tam ktoś mieszka, ale nad głową jego nie ma dachu, a z pod nóg wydarto podłogi. O pamiątki nie pytaj, rzadko się ich dowiesz od przybysza który ich nie badał, a jutro powędruje dalej obojętnie.

Kogo tu Stepankowickie konie z królestwa do Uściługa odwiozły, a pocztą puścił się na Wołyń, musi jeszcze przebyć czyściec w Uściługu na stacji pocztowej pogranicznej, na której czeka go spisek zwyczajny by go obedrzeć. Poczta tutejsza najniegodziwiej utrzymana sławi się tem, że najbezwstydniej zdziera każdego przybywającego, a furmani w miasteczku, będący z nią w zmowie, niedozwalają wyszukać innych środków wydobycia się z tej jamy, z której wyjechać nie przepłaciwszy się żydom niepodobna. Bywały wypadki że podróżni stali tu po dni kilka i w końcu zaciętym starozakonnym haracz należący uiścić musieli.

Z Włodzimierza do Łucka po nad gościńcem przejeżdżą się kraj miernie urodzajny, wzgórkowaty, lesisty, ale z niego nie można sądzie o tej stronie. Wołynia. Ziemia z obu boków wielkiej drogi daleko jest żyzniejsza od próbek które się tu spotykają. W stronie także pozostają stare sadyby tutejsze: Zimne z starożytną cerkwią, Sielec Czackich, Poryck, niegdy dziedzictwo Tadeusza... Sam trakt ciągnie się mało zaludnionym krajem, i kilka tylko karczem, rozsianych nad nim, przerywa jego monotonją.

Zajazdy te małemi wyjątkami są bardzo liche, niepozorne i niewygodne. Przed Torczynem napotykamy wieś jedną z murowaną austerją i starym kościołkiem, w której widać na boku dom dawny nieco porządniejszy (1); dalej przyjeżdżamy do samego miasteczka tak lichego jeśli nie uboższego niż poprzedzające.

Nigdzie nawet chciwość zarobku nie zastawiła sideł na podróżnych. Porządniejszego przyporzyska, karczmy, traktjerni nie znajdziesz...

Jeszcze lasów trochę, i oto już w dolinie nad Stérem, widnieją mury Łucka bardzo wspaniałe z daleka, kopuły białe katedralnego kościoła, wieżyca dominikańska, brama wjazdowa zamku. Miasto rozciąga się na dosyć znacznej przestrzeni, i nieznającemu go przedstawia się czemś daleko większem niżeli jest w istocie. Ale w miarę zbliżania się ku niemu złudzenie znika powoli... wyjąwszy jednej katedry, reszta pustki i składy, nie ma dzwonów w dzwonicach i nabożeństwa w tych kościołach... Pożar pookopcał mury, deszcze je zgnoiły, ręka ludzka powoli wyszczerbia.

Zacząwszy od oddaleńszego końca, dawny Bernardyński kościoł zamknięty i rzadko się w nim odprawia nabożeństwo, klasztor spalony, choć niedawno jeszcze pamiętamy w nim rezydencją Metropolity Cieciszowskiego, i następcy jego Biskupa Piwnickiego. Dalej idąc, klasztor i kościoł X. X. Trynitarzy zamknięte i puste, poBazyljańska cerkiew zdawna opuszczona, poBonifraterski kościołek bez dachu, pokarmelitańskie mury rozsypujące się i gołe, podominikańskie także.... Samo stare miasto otoczone jest tak zewsząd ruinami, z których najstarsza, najpoważniejsza, zamek Łucki Witołdowy, najwspanialej dotąd wygląda. W pośród sterczących murów tych liche drewniane miasteczko gęsto zabudowane, mnóstwem pożarów zniszczone, dźwiga się powoli na zgliszczach i podźwignąć nie może. Jedynemi gmachami, lepiej zachowanemi, jest dawny pojezuicki katedralny kościół, restaurowany przez Cieciszowskiego, klasztorki Panien miłosiernych i Brygidek; a po nich starożytna szkoła żydowska. Reszta miasteczka, malowniczo na wyspie pobudowanego, a dziś przedmieściami wybiegającego po za ciasne szranki pierwotne, najdziwniej się mieści wśród ruin, ścian obalonych i cmentarzy. Pomiędzy dwiema karczmami żydowskiemi nieraz ogień oczyszczając plac, odsłoni ślady dawnych grobów, kletka zlepiona z tarcic przypiera do ściany gmachu potężnego, w klasztorach mieszczą się składy i rzemieślnicy, po celach sklepy i kramy.

Nowe życie pogodzie się ze starem nie mogło: potrącasz co chwilę pamiątkę zaniedbaną, świętość odrzuconą, grób zapadły, na którym żyd szynkuje.... Gdybyż przynajmniej żywot ten miał siłę jakąś i obiecywał w przyszłości, ale wszystko to jak w obozie na dzień jeden, nikt na długo nie siadł, każdy zdaje się chcieć uciekać.

Z nowych budowli nie ma jednej coby myślała o jutrze; na dzień, nieopatrznie poklecone są wszystkie, ułamki starych cegieł na glinę rzucone, poosmolane, z pożaru wychwycone belki, tarcic szczątki, drzewo łupane i nietrwałe, które po wierzchu zamażą tynkiem, w mrozy rzuconym, aby się na wiosnę obalił, oto zwykłe materjały mieszkańców.

Żadnej ochoty do życia i wiary w przyszłość! To też najsmutniejsze wrażenie czyni to miasteczko, takswa przeszłością zastanawiające, a dziś tak przerażająco odarte. Jakby na przekor temu stanowi, gdy się oddalisz od Łucka, a spojrzysz nań z daleka, z ruiny brudnej wyrasta ci w oczach jakby widzenie przeszłości.

Piętrzą się mury, bieleją, podnoszą, całość zdaje się czarodziejską ręką dźwignięta z niepamięci, długi sznur gmachów wyciąga się nad szerokiemi rozlewy Styru, ale jak czarujące obrazy pustyni, co nikną gdy się ku nim przybliżysz, i Łuck zaledwie wjedziesz doń, ginie i zmienia się w dziką, opuszczoną ruinę, zajętą placami niezabudowanemi pogorzelisk, i drewnianemi domkami pogorzelców.

Im głębiej posuwamy się w kraj od Uściługu, tem mniej zdaje się w nim życia, gdzieniegdzie po bokach drogi dwór biały i wieś szara, kościoł staruszek, cerkiewka wyświeżona, dawnej architektury miejscowej, ale nowych usiłowań nie widać nigdzie. Tu już poczyna się okolica malownicza, nierówna, widoki urozmaicone, a łany dowodzą jeśli nie starania gospodarzy, to urodzajności ziemi. W niektórych miejscach szczątki wyciętych lasów dębowych, po których pozostałe olbrzymy, niedające się pożyć siekiera ani zużytkować, dają pojęcie przepysznego wzrostu dawnych gajów tej ziemi. Dąb jest na Wołyniu autochtonem, sosna raczej do Polesia należy, rozrasta się też tu przepysznie i niektóre z nich mogłyby za wzór służyć malarzowi do studjów, tak są wspaniale, tak dziwnie pokręcone, pogarbione, powykrzywiane, a pomimo to żywe jeszcze. U nóg ich leżą kłody obalone z konarami potężnemi, niezmiernej grubości, nad któremi chwasty rosną... Gdzieniegdzie wpośród wzgórków przebiega zieloną łąkę rzeczułka, świeci stawek, a przy nim ruina młynka.

Wszystko tu bowiem w ruinach, od chaty do pałacu, od kościoła do lepianki, i cmentarza... Niestety! charaktery i ludzie podobno także w ruinach!

Gdybyśmy nie kochali kraju tego, mniej by to nas obchodziło, ale ta smierć, samobójczą zadana ręką, przeraża niewymownie i boleć musi, gdy ponad nią najprzenikliwsze oko ziarna odrodzenia ujrzeć nie może.

Na drodze z Łucka minąwszy Jarosławicze, imieniem swem stare przypominające czasy, spotykamy mieścinę nad wszelki wyraz lichą, Murawice, przy której okop grodziska świadczy o starym zamku. Tuż Chodkiewiczowski Młynów, nowa rezydencja tej rodziny, przeniesiona z Pekałowa, z pięknym pałacem i ogrodem nad Ikwą. Szczęściem jeszcze to nie jest przynajmniej ruiną i pustką, a świeża pamięć człowieka co tu żył i należał do najzacniejszych swego wieku, daje nadzieję, że się z niej w potomkach odrodzi coś dla kraju użytecznego. Mówie o hr. Alexandrze Chodkiewicza, jednym z zapoznanych i nieocenionych ludzi tej epoki, którą nowszy kierunek umysłów skazał na przedwczesne zapomnienie. Hr. Chodkiewicz żył, cierpiał, pracował do końca z zapałem młodzieńczym, pełen przywiązania dla kraju, gorliwości o dobro jego, gotowości do poświęceń. Potrzeba pracy tak w nim była wielka, tak konieczną, że do ostatka szukał dla niej najrozmaitszego pokarmu. Znakomity naturalista i chemik, poeta, historyk, powieściopisarz, starożytnik, żołnierz, podróżny, zostawił po sobie więcej niż nie jeden daleko wyżej nadeń stawionych ludzi. Wokoło siebie rozlewał i dawał życie, budził do roboty, pomagał, zachęcał, przykładem działał. Cóż z tego wszystkiego? Oto gdy on jeden poważnie i serjo brał życie i robił co tylko mógł by je w drugich obudzić, obojętna otaczająca go społeczność niemal śmiesznością go okryła za to. Nie można go było nieszanować, usiłowano przecież zmniejszyć zasługi i uczynić z niego jakiegoś monomana, alchemistę, typ jakiś, zakrawający na oryginała. Uśmiechano się z przekąsem mówiąc o nim, o jego szalkach do ważenia światła i ciepła, o jego pismach i nieznużonej do końca pracowitości. Brak współczucia dawał mu się czuć dotkliwie, po śmierci nawet nie oddano mu sprawiedliwości. Tymczasem był to jeden z tych ludzi, dusza wielkich istotnie, których przeznaczeniem by ich zasługa powiększyła się niewdzięcznością ludzką. Nikt prawie nie poznał się na nim, nikt go nie ocenił, świat okrążający litował się prawie, a kilku biednych jak i on szaleńców wzdychali zarazem nad sobą i nad nim. Przyczyniło się do tego że i on jak Czacki usiłując obudzić życie, nadwyrężył mienia, a ludzie pospolici niczego mniej nie przebaczają nad utratę majątku. Zrobić lub stracie jest kamieniem probierczym wartości człowieka dla tłumu, który nic nad grosz nie widzi. Hr. Chodkiewicz zbierając bibliotekę, galerję obrazów, pamiątki, rękopisma, gabinet fizyczny, przyrządy nowe do doświadczeń, włożył w to znaczniejszą część majątku, który nadwerężyć musiał; zamiast wdzięczności, miano mu to za grzech największy. Cała jego praca wytrwała, cały żywot rozbił się o społeczność co go zrozumieć nie chciała.

Tymczasem postać ta jedna z najpiękniejszych swojego czasu, ten potomek hetmański, który oręż złożywszy do pochew, starał się w nowej sferze coś dla kraju uczynić, i przodkowali życiu nowemu! Nie było wynalazku za granicą, którego by kosztem swym i staraniem nie starał się zaaklimatyzować u nas; nie było odkrycia, którem by się nie zajmował; a uczoność nie oziębiła mu serca, tak gorąco czującego wszystko dobre, wielkie i piękne, jakby nigdy zawodu uiedoświadczył. Imie Chodkiewicza słać powinno na Wołyniu obok Czackiego. Byli to ludzie jednej epoki, jednych chęci, jednej niezmordowanej działalności. Oba starali się po zmianie jaka w tym kraju nastąpiła, oziębienie, ostygnienie, zobojętnienie powszechne rozbić i przodkować odrodzeniu; oba nie umieli rozpocząć, i wśród najozięblejszego społeczeństwa ciepłem swej piersi ogrzewali na pół umarłych. Obu też w nagrodę czekało zapoznanie, szyderstwo, niewdzięczność. Jeszcze imie Czackiego pozostało otoczone aureolą, gdy Alexandra Chodkiewicza życia, zasług, ofiar, cierpień zabyto.

Ale zdaje mi się że przyszłe dzieje kraju tego, zapiszą poczciwych obywateli imiona jaśniejszemi głoskami nad tych co im szydersko, zimno uwłaczać chcieli. Naszych to lat potrzeba było, aby wynaleźć pozory z któremi pamięci takich ludzi jak Czacki zaprzeczono zasługi, ale śmiesznością by było bronić, co nie potrzebuje obrony. Potrzeba znać chwilę tę, pierwsze lata naszego wieku, zwątpienie i upadek ducha który wówczas panował, aby ocenić ludzi co pierwsi od łez i rozpaczy wzięli się do działania. Wprawdzie siły ich nie były dostateczne do walki z massami ludzi, którzy się nie dawali niczem rozgrzać i poruszyć, ale sama myśl jest cudnie wielką i piękną. Gdyby ogół choć w części umiał był współuczestniczyć z nimi, dziś byśmy widzieli inne usiłowań ich skutki. Ale ich było zaledwie kilku, a reszta życie pojmowała bez obowiązków, bez możności wyrobienia przyszłości. Czacki żebrał grosza, dawano mu go niechętnie, ale serca nikt nie dał prawie, dłoni nikt nie wyciągnął, wszyscy patrzali nie wierząc by co z tego wyrosnąć mogło. Prace też to nie podparte, nie wspomożone, nie uczute, z ludźmi co następców nie mieli którym by swego przekazali ducha, pójść musiały w gruzy.

Dziś imie Chodkiewicza prawie już zostało zapomnianem; oburza mnie, że go nikt nie wspomni, ie nikt go nie postawi na miejscu, które mu słusznie należy. Cześć zacnemu mężowi, cześć i sława od ludzi serca i uczucia, nie potrzebuje on wdzięczności, lecz myłyśmy jej dla podniesienia siebie potrzebowali.

Z Młynowa przez długie groble i niewygodne góry jedzie się do Dubna, które już widać w dali na boku wzgórza sterczące. Jest to jedno z najhandlowniejszych i najożywieńszych w pewne roku pory miasteczek naszych. My co potrzebujemy pewnych terminów w roku co by nam przypomniały, że mamy myśleć o sobie, zjeżdżamy się tu na tak zwane kontrakty. Dubieńskie przez długi czas walczyły o lepszą z Lwowskiemi, dziś grożą im coraz więcej uczęszczane Kijowskie. Dotąd godzą się jakoś te oba zjazdy, bo Dubieński zaczyna się około połowy Stycznia, a Kijowski ku końcowi tego miesiąca, lecz Dubno dawną swą świetność traci powoli; życie Wołynia którego pulsem nazwać można kontrakty, coraz słabnie.

Miasteczko, niegdyś mniej znaczące z licznych, do ordynacji Ostrogskiej należących, nie bardzo jest wspaniale zabudowane. Do rynku prawie przytykają mury, opasujące dawne zamczysko, w którego obrębie stoi nowy pałac, przez Lubomirskich postawiony, lub może z starszego przerobiony gmachu. I to już pustka dzisiaj, choć pamiętamy wszyscy wesołe a gromadne wieczory nasze, spędzane pod gościnnym dachem księcia Józefa i księżnej Doroty. Mur okolny ze ślicznemi bastjonikami po rogach, utrzymał się jak był w XVI. wieku zdaje mi się, a dziś to wielka dla miasteczka ozdoba. Brama wjazdowa jest daleko świeższą budową, a pałac ma cechy XVIII, wieku jeśli się nie mylę, i dosyć jest opuszczony. Ciekawe w nim znajduje się archiwum po książętach Ostrogskich.

Oprócz bramy wjezdnej od strony Murawicy, zwanej Łucką, na której zbierała się Loża masońska w pierwszych latach naszego wieku, bliskiego kościoła i klasztoru pobernardyńskiego, nowszego parafialnego, jednego klasztoru żeńskiego, tak zwanego ratusza w pośrodku miasteczka w rynku, gdzie się mieści sala kontraktowa i sklepy, Dubno ma ledwie kilka murowanych kamienic, i i od lat kilku nie widać, by się podnosiło. Rynek otaczają znane u nas stare zajazdy drewniane, posklejane jedne z drugiemi, rzędem przy sobie stojące, brudne i liche. Żydostwa tu jak szarańczy, a nigdzie prócz może sławnego Berdyczowa, nie ma żydków żwawszych, gotowszych na posługi, zwinniejszych i większych szachrajów. Wjazd do miasteczka nigdy się prawie nie obejdzie bez wrzasku i tragicznej historji. Kupa myszuresów (posługaczy zajazdów) otacza podróżnego, wabi, prosi, zaklina, nęci każdy do siebie, a odurzonego wrzawą porywa i często gwałtem wpędza do pierwszej lepszej bramy. Zresztą rad już człowiek ukończyć ten prolog nieznośny, i zajeżdża nie wiedząc dokąd, byle się pozbyć napastników.

W ciągu roku Dubno choć handlowe i powiatowe, dosyć puste, a w sobotę żywego ducha prawie nie widać na ulicach, ale za to w porze jarmarku na ś. Piotra, i w kontrakty przecisnąć się trudno. Nietylko bowiem ci co mają majątki na sprzedaż, do puszczenia w dzierzawę, kapitały do umieszczenia i chętkę nabycia ziemi wędrują w styczniu do Dubna, ale młodzież, nie mająca co robić a chcąca się zabawić, szlachta dla sprawunków zwabiona przez kupców zewsząd przybyłych, oficjaliści szukający służby i kto żyw i ma się o czem dostać, udaje się na tę targowicę.

Zbyt już często opisywano kontrakty, byśmy tu powtarzać mieli obrazek aż nadto znajomy czytelnikom, a prócz ruchawości swej, nie mający tak dalece barw oryginalnych. Jest to jedyna pora w której Wołyń nieco żyje. Wychylają się ze wsi najupartsi jej mieszkańcy, i przywożą pod strzechę domową nietylko zapas ryżu i kawy, ale też plotek i wieści najosobliwszych.

Może się nam nie trafi wspomnieć później o cenie ziemi i sposobie w jaki się ona kupuje i sprzedaje u nas, więc tu o tem słówko. Dawne inwentarze i tranzakcje świadczą, że ziemia bardzo licho była szacowaną, w końcu nawet przeszłego wieku, a sprzedaże były rzadkie, gdyż z obyczaju i pojęcia szlachcic się trzymał roli którą mu ojcowie pozostawili. Dopiero w końcu XVIII wieku frymarczyć poczęło ziemią i nią, że tak powiem handlować. Jeden z pierwszych rzucił się na tę spekulację Poniński, i ogromne ponabywał dobra, choć z nich nie potrafił korzystać. Miał on jakby przeczucie wysokiej wartości ziemi, która stała naówczas nisko... Polował osobliwie na wielkie magnackie dobra odłużone, brał je w szacunku nie wielkim, układał się o rozpłaty, rnieniał, słowem frymarczył na wielką skalę, chwytając kapitały gdzie się zdarzały. Szlachta, nie zdradzona jeszcze, niosła mu je z dobrą wiarą. Wiemy jak się to smutnie pierwszym pono przykładem subbastacij skończyło.

Dawniej inne miano wcale pojęcie o ziemi, jej posiadaniu i obowiązkach, jakie ona wkładała. Prawo nigdzie nie zapisało tego, co było w obyczaju i tradycji, ale nie mniej dziedzictwo w ziemi uważało się nie tylko za źródło dochodu, ale za symbol obywatelstwa krajowego, za przekaz dziadowski. Rodziny, wiekami ugruntowane na spadkowych majętnościach, związywały się węzły nierozerwanemi z mieszkańcami miejscowemi, z włością całą.

Wieśniak i pan stanowili niemal rodzinę, gdy często dwór, dziecię wieśniacze, chłopek pańską dziecinę do chrztu śtgo trzymał, a ten związek chrześciański tak był silny, jak połączenie krwi prawie. Oprócz potrzeby wojennej, pan nie zwykł się był z domu oddalać, życie codzienne zbliżało go do kmiecia, i serdeczne węzły spajało. Dużo dziś mówią o uciskach, ale mnoży je niechęć, a w aktach zostały tylko ślady nadużyć, więc łatwo wojować niemi, gdy pospolity tryb życia zatarł się niemal całkowicie.

Stosunek dziedzica do pana był tu i wszędzie u nas pozostałością dawnego, zabytego porządku rzeczy, czuć się w nim daje gmina demokratyczna słowiańska, na której czele stoi wybrany wojownik i głowa gromady. Z niego to urodził się pan i szlachcic, a jakkolwiek czasy, instytucje, okoliczności odmieniły go wielce, nigdy on całkiem pierwiastkowego pochodzenia swojego nie zapomniał. Stał się panem z wybieralnego naczelnika, ale to jego panowanie podaniowo jeszcze wyglądało na delegacją i zwierżchnictwo czasowe.

Ztąd poszły zapomogi nieograniczone, karmienie czasu głodu, dawanie dobytku, budowanie chat kosztem dworu, i prawo karania i wymiaru sprawiedliwości, zostające w rękach dziedzica. Są to ślady dawnego jeszcze bytu gminy słowiańskiej, do których należą gromadzkie wypasy, wygony wspólne z panem, i rozmaite używalności na ziemi, na której osiedli wieśniacy.

Prawo tych ciągle przeradzających się stosunków długo nie tykało i nie regulowało, ztąd możniejszy rósł we władzę, a słabszy upadać musiał; w głębi jednak tego trwała pamięć dawnego bytu innego, Często się odzywająca. Tradycjonalnie szlachta tam zwłaszcza, gdzie od dawna ziemią jaką władała, opiekowała się włościanami jak młodszą bracia, i czuwała nad nią troskliwie.

Jak z jednej strony stawią nam przykłady ucisku wyjątkowego, tak z drugiej na obronę naszą moglibyśmy tu przywieść nie mniej częste dowody poświęceń ze strony wieśniaków, pozostałe dotąd w tradycjach miejscowych, a przekonywające o sercach ludu jak równie o łagodności rządów tych, co na ofiary i przywiązania okaz zasłużyli....

Spotykamy pełno takich podań o dziedzictwach zrujnowanej szlachty, wykupionych przez wieśniaków składkowym ich groszem, o sierotach któremi opiekowały się gromady, o wspomaganiu dworu przez kmieciów, i chłopa przez dziedzica.

Dziś ze zmianą wyobrażeń świętość i wielkość powołania posiadacza ziemi zupełnie jakoś poszła w zapomnienie; majątek stał się dojną krówką, materjałem do spekulacji, źródłem dochodów i nic więcej. Jeśli zań kto dobrze zapłaci, sprzedajemy go choćby z nim przefrymarczyć przyszło kościółek, postawiony przez dziada z jego kośćmi, mogiły, pamiątki i najpiękniejsze podania przeszłości. Ten sposób widzenia nie jest nasz, ani się u nas urodzi! Dali go nam niemcy, którzy po większej części na zdobytych lub kupnych siedząc zagonach, nigdy pojęcia nie mieli innego o ziemi nad to które dziś w nas wszczepili. Myśmy to zapłacili niepowrotną utratą w W. X. Poznańskiem wielkich obszarów które nabywają i zasiedlają prusacy, wiedząc o tem ie nie sarna ziemię, ale ojczyznę u nas wykupują po kawałku.

Toż samo powoli odbywa się i obok, gdzie cudze plemie, żydzi i przybysze, wydzierają nam po szmacie krwią ojców okupionego dziedzictwa.

Jak skoro pękł święty węzeł co nas łączył z dziedzictwem po przodkach i ludźmi, na niem zasiedlonymi, poczęliśmy kupować, sprzedawać i mieniać ziemię naszą, tak że dziś mało jest majętności, któreby w rękach rodzin dawnych posiadaczy przetrwały. Tymczasem majętność ziemska, która dawała miano szlachcicowi, z której się pisano, choć nie obwarowana ani ordynacją, ani w prawie, była niemal nienaruszalną.

Szlachcic zdobywał się na największe ofiary, aby się przy niej utrzymać, wypuszczenie z rąk gniazda było mu hańbą i sromem; ono go czyniło czem był, członkiem społeczności, piastunem dziejowych pamiątek, ojcem poddanych i ich bratem.

W pierwszej chwili tej gorączki frymarku, gdy jedni handlarzyć ziemią zaczęli, a drudzy jak Prot Potocki, na fabrykantów i bankierów się przerobili, majątki wielkie, pańskie poszły za bezcen. Kupowano je nie oceniając lasów, obszerności, rachując się, z małych dochodów ówczesnych i do nich stosując wartość ziemi. Śmiało powiedzieć można i dowieść faktami, że niektóre dobra pozbyte na ówczas, dziś tyle czynią intraty, ile byty zapłacone. Nie było normy do ocenienia dóbr, a cena ich prawie od fantazji lub wedle starych tranzakcji z małem podwyższeniem ustanowioną była. Spotykamy też w działach majętności niekiedy fantazyjnie ustanowione praetium, dziś jeszcze zastanawiające wysokością, a obok niewiedzieć dla czego cenę niesłychanie niską. To samo dowodzi jak przedtem wcale nie musiano ziemi uważać za przedmiot handlu, gdy ceny ustanowić nie umiano, i nie wiedziano na czem się oprzeć przy sprzedaży. W ogóle ceny majętności były bardzo niskie, a ziemia nieosiadła miała wartość małą.... Niektórzy nabywcy, cały szacunek lub we dwoje nawet pobrali z lasów towarnych gdy handel zagraniczny drzewa zażądał.

Frymark dobrami wprowadził nareście osiedlenie jako normę ceny, i tak zwane dusze sprzedawać zaczęto. Chociaż wyrażenie to nie bez przyczyny oburza, i prowadzi za sobą ideę sprzedaży człowieka przez człowieka, co jest samo z siebie ohydnem, to jednak prawidło oglądania się na ilość dusz dozwalało ustanowić cenę, przybliżenie odpowiadającą wartości. W istocie w kraju tak obszernych przestrzeni, a stosunkowo tak mało zasiedlonym, człowiek tylko nadawał wartość ziemi, bez niego stawała się zupełnie bezcenną. Wszystek lud stale jest osiadły, prawo przykuwa go do sadyby, najemnika i ludzi wolnych nie ma prawie, cóż więc począć z najżyzniejszym łanem, gdy go ani zorać, ani zasiać, ani wynająć nawet niepodobna.

Do ilości dusz mniej więcej, ale różnie stosuje się obszerność majątku, i począwszy od takich majątków które mają w ogóle po włoce lub więcej na jednego wiejskiego mieszkańca, znajdują się które nad pięć i sześć morgów nie posiadają. Na polesiu nie rzadko jest z górą włóka i więcej na duszę jedną, ku Wołyniowi, są tak obcięte posiadłości, gdzie i sześciu morgów nie znajdziesz....

Pospolicie włościanin, całkowite posiadający gospodarstwo, ma w trzy zmiany, każda po pięć do sześciu morgów, łąk mniej nieco, sadybę z ogrodem wspólny gromadzie wypas.

W dworskich łanach bywa od morga i dwóch na duszę męzką, do pół i mniej. Dwóch morgów obrobić niepodobna, jeden jest proporcją najpospospolitszą. Wielka tu jednak rozmaitość uposażeń i dogodności, a dziś gdy ziemia z rąk do rąk przechodzić poczęła, poznaliśmy się na sposobie w jaki ja oceniać potrzeba. Dawniej zwykłą ceną dóbr, było tysiąc złotych za duszę średnią proporcją, dziś przy wielkiej ilości ziemi, lasach, wodzie, dogodnościach szczególnych, widzimy wartość takiejże duszy podnoszącą się do pięciu i dziesięciu tysięcy złotych. Niewątpliwie jednak cena ziemi z przybyciem ludności, z ustaleniem na pewniejszych zasadach stosunków włościańskich i własności jaką się im wydzielić może, podniesie się znacznie. Dziś stan jakiś przechodni, obawa zmiany i wywłaszczenia s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin