William Golding - Rytuały morza (I tom trylogii morskiej).rtf

(558 KB) Pobierz

William Golding

 

 

 

Rytuały morza

I tom Trylogii Morskiej

Przekład: Arkadiusz Nakoniecznik


1

 

 

Czcigodny ojcze chrzestny!

Tymi słowami rozpoczynam dziennik, który postanowiłem prowadzić z myślą o Tobie. Żadne inne słowa nie byłyby bardziej na miejscu.

Dobrze więc. Najpierw miejsce: wreszcie na pokładzie statku. Rok: sam wiesz. Dokładna data? Pierwszy dzień mojej podróży na drugą stronę świata - tylko to się teraz liczy. Dlatego właśnie u góry tej strony postawiłem cyfrę jeden. Wszystko, co teraz napiszę, to relacja z pierwszego dnia naszej żeglugi. Ani miesiąc, ani dzień tygodnia niewiele by znaczyły, ponieważ w drodze z południowej Anglii na antypody dane nam będzie zaznać wszystkich czterech pór roku.

Rano, przed opuszczeniem domu, złożyłem wizytę moim młodszym braciom, którzy przyjęli mnie tak, jak się tego mogłem spodziewać: Lionel odtańczył coś, co jego zdaniem miało być wojennym tańcem aborygenów, mały Percy natomiast padł na wznak i trzymając się kurczowo za brzuch wydawał przeraźliwe jęki, dając mi w ten sposób wyobrażenie o cierpieniach, jakich by zaznał zjadłszy mnie na obiad. Przywołałem ich do porządku paroma szturchańcami, a kiedy obaj mieli już odpowiednio poważne miny, zszedłem na dół, gdzie czekali rodzice. Moja matka uroniła kilka łez - jestem pewien, że najzupełniej prawdziwych, ponieważ i ja czułem w piersi ciepło zupełnie niemęskiego wzruszenia. Ha, nawet mój ojciec... Na moment wszyscy poszliśmy w ślady sentymentalnego Goldsmitha i Richardsona, zapominając o dziarskim Fieldingu i Smolletcie! Wasza lordowska mość z pewnością nabrałby wysokiego mniemania o mych zaletach, gdyby usłyszał te wszystkie rozpaczliwe inwokacje - zupełnie jakbym był skazańcem zakutym w kajdany, nie zaś młodym dżentelmenem, który ma pomagać gubernatorowi w zarządzaniu jedną z kolonii Jego Wysokości! Jednak manifestacja rodzicielskich (a także synowskich) uczuć pozwoliła mi odzyskać równowagę ducha. Okazało się, panie, iż twój chrześniak jest w głębi serca całkiem porządnym chłopcem: do swego zwykłego stanu wrócił dopiero w powozie, za pierwszym zakrętem drogi przy starym młynie.

Jestem więc na pokładzie. Przekroczyłem wybrzuszoną nasmołowaną burtę, która dawno temu mogła być jedną z groźnych „drewnianych fortyfikacji obronnych” Brytanii, schyliwszy się wszedłem przez niskie drzwi do jakiegoś pogrążonego w ciemności pomieszczenia... I niewiele brakowało, bym udławił się własnym oddechem. Dobry Boże, cóż za straszliwy smród! W mroku nieznacznie tylko rozjaśnionym sztucznym światłem trwała gorączkowa krzątanina. Jakiś osobnik, który przedstawił się jako mój służący, zaprowadził mnie do czegoś w rodzaju dużej skrzyni ustawionej przy burcie statku i oświadczył, iż jest to moja kajuta. Człowiek ów utyka na jedną nogę, z pewnością liczy sobie wiele lat, ma twarz o ostrych rysach oraz lśniącą łysinę na szczycie czaszki, okoloną sterczącymi we wszystkie strony siwymi włosami.

- Dobry człowieku, czy możesz mi wyjaśnić, skąd ten smród? - zapytałem.

Zaczął żywo rozglądać się dokoła, jakby spodziewał się raczej ujrzeć go niż poczuć.

- Smród, panie? Jaki smród?

- Ten smród - odparłem, zasłaniając sobie nos ręką. - Fetor, odór... Nazwij go sobie, jak chcesz.

Pogodny drań z tego Wheelera. Obdarzył mnie tak promiennym uśmiechem, jakby nagle pokład nad naszymi głowami rozstąpił się, wpuszczając do wnętrza blask słońca.

- Szybko pan do niego przywyknie.

- Nie mam najmniejszego zamiaru do niego przywykać. Gdzie jest kapitan tego statku?

Wheeler błyskawicznie zalał wodą płomień swego uśmiechu i otworzył drzwi kajuty.

- Kapitan Anderson też nic na to nie poradzi, proszę pana - poinformował mnie. - Nowsze statki mają balast z żelaza, ale w naszym jest piasek i żwir. Gdyby ta łajba była w średnim wieku, że tak powiem, pewnie wymieniliby go na żelazo, ale ponieważ jest bardzo stara, to nie ma odważnego, który zechciałby tam grzebać.

- Nie dziwię się, bo sądząc po zapachu, macie tam chyba cmentarz!

Zastanawiał się przez chwilę.

- Nie wiem, proszę pana, bo jestem tu od niedawna. Proszę teraz wygodnie usiąść, a ja przyniosę brandy.

Zniknął, zanim zdążyłem zebrać się na odwagę, by mu odpowiedzieć, gdyż wiązałoby się to z koniecznością głębszego zaczerpnięcia powietrza.

Jeśli wasza lordowska mość pozwoli, to opiszę mu teraz moją tymczasową kwaterę - tymczasową, gdyż zamierzam już wkrótce zażądać kajuty z prawdziwego zdarzenia. W maleńkiej komórce znajduje się koja przypominająca wąskie koryto umocowane do burty statku, pod nią dwie szuflady, w jednym końcu opuszczana klapa, która może pełnić funkcję biurka, w drugim natomiast brezentowa miednica na metalowym trójnogu, pod którym stoi wiadro. Ufam, iż na statku jest jednak pomieszczenie przeznaczone specjalnie do zaspokajania naturalnych potrzeb organizmu! Na ścianie nad miską pozostało nieco miejsca na lustro, a w nogach koi wiszą dwie półki na książki. Jedynym ruchomym sprzętem w tym eleganckim salonie jest płócienne krzesełko. W drzwiach na poziomie oczu znajduje się spory otwór, przez który do wnętrza przedostaje się nieco światła, na obu bocznych ścianach natomiast zainstalowano po kilka haków. Szpary w podłodze - to znaczy w pokładzie - są wystarczająco szerokie i głębokie, by skręcić sobie nogę w kostce. Właściwie nie są to szpary, lecz bruzdy wyżłobione przez żelazne koła dział, kiedy jeszcze okręt ten był na tyle młody i dziarski, by nieść je na swoich pokładach. Boczne ściany komórki, podobnie jak frontowa, wyglądają na całkiem nowe, natomiast sufit oraz burta nad koją są stare, zniszczone i noszą ślady wielokrotnych napraw. Niech sobie wasza lordowska mość wyobrazi mnie, żyjącego w takich warunkach! Tymczasem jednak postanowiłem traktować to wszystko jako żart - przynajmniej do chwili, kiedy uda mi się porozmawiać z kapitanem. Smród zresztą przestał już tak bardzo dawać mi się we znaki, a po wypiciu szklaneczki brandy doszedłem do wniosku, iż właściwie mógłbym się nawet do niego przyzwyczaić.

Jakże hałaśliwy jest ten drewniany świat! Wiejący z południowego zachodu wiatr huczy i świszczy w olinowaniu, wściekle szarpiąc zwiniętymi żaglami. (Mogę właściwe powiedzieć: naszymi żaglami, gdyż postanowiłem wykorzystać długą podróż na dokładne zaznajomienie się ze wszystkim, co dotyczy morskiej żeglugi). Niesiony nagłymi podmuchami porywistego wiatru deszcz łomocze w pokłady burty i nadbudówki, a jakby tego jeszcze było mało, gdzieś z przedniej części statku dobiega nieustanne beczenie owiec, porykiwanie bydła, krzyki mężczyzn, a nawet wrzaski kobiet. Moja komórka jest zaledwie jedną z tuzina, ciągnących się wzdłuż tej burty; naprzeciwko znajduje się szereg identycznych kajut, pośrodku natomiast pozbawiony jakichkolwiek ozdób korytarz, przedzielony w połowie potężnym cylindrem bezanmasztu. Wheeler zapewnia mnie, iż posuwając się korytarzem w kierunku rufy dojdzie się do salonu dla pasażerów, na drugim jego końcu zaś są pomieszczenia służące czynnościom całkowicie odmiennej natury. W słabo oświetlonym korytarzu stoją grupkami lub przechadzają się jacyś ludzie; należy przypuszczać, iż to pasażerowie. Przyczyn, jakie skłoniły lordów Admiralicji do przekształcenia tej jednostki w statek służący do przewozu zarówno pasażerów, jak i zwierząt oraz towarów, należy upatrywać w tym, że dżentelmeni ci naprawdę nie mieli możliwości wyboru, zająwszy uprzednio dla potrzeb Marynarki i uzbroiwszy ponad sześćset statków.

Wheeler poinformował mnie przed chwilą, iż za godzinę, to znaczy o czwartej, zostanie podany obiad. Kiedy powiedziałem mu, że zamierzam wykorzystać okazję, aby zażądać lepszej kwatery, zastanowił się przez chwilę, po czym odparł, iż sprawa ta może nastręczyć nieco problemów i że jego zdaniem powinienem się chwilowo wstrzymać z przedstawieniem swoich życzeń. Wyraziłem wówczas oburzenie, jak ktoś mógł wpaść na pomysł, aby skierować na tak długą trasę statek znajdujący się w równie opłakanym stanie. Mój służący, stojąc w drzwiach komórki z serwetką przewieszoną przez ramię, uraczył mnie kilkoma próbkami marynarskiej filozofii, w rodzaju: „Szanowny panie, ta łajba i tak będzie pływała dopóki nie zatonie”, oraz „Szanowny panie, każdy statek i tak prędzej czy później pójdzie na dno”. Oświecił mnie także, iż statek długo stał w stoczni jedynie z bosmanem i cieślą na pokładzie, którzy mieli wyszukać i naprawić wszelkie usterki, że znacznie lepiej jest stosować stare dobre cumy, a nie żelazne łańcuchy, które przy spuszczaniu i wciąganiu kotwicy klekocą niczym zęby nieboszczyka, oraz że obijanie dna statku miedzianymi blachami nie ma najmniejszego sensu. Po jego przemowie poczułem, jak moje serce opada z łoskotem na sam spód łajby, tam, gdzie mieści się ów cuchnący balast. Chyba popłynę najstarszym statkiem naszej floty, jego pierwszym dowódcą był nie kto inny tylko kapitan Noe! Na odchodnym Wheeler pocieszył mnie, że „podczas sztormu na tej skorupie możesz pan czuć się bezpieczniej niż na niejednym statku o bardziej sztywnej konstrukcji”. Bezpieczniej, dobre sobie! „Bo, widzisz pan, jak przyjdzie mocniejsze uderzenie fali, nasz kadłub poddaje mu się jak stary bucior”.

Jeśli mam powiedzieć prawdę waszej lordowskiej mości, po tej rozmowie dobroczynne działanie brandy minęło bez śladu. Wkrótce potem poinformowano mnie, że muszę natychmiast wyjąć z kufrów wszystko, czego będę potrzebował w czasie podróży, gdyż zaraz potem bagaże trafią do luków, gdzie nie będzie do nich dostępu! Nie udało mi się znaleźć nikogo, kto mógłby odwołać ten idiotyczny rozkaz, toteż, rad nie rad, kazałem Wheelerowi wziąć się do rozpakowywania, sam natomiast zacząłem ustawiać książki na półce, niewiele później zaś ujrzałem, jak mój bagaż niknie w czeluściach statku. Z pewnością byłbym wściekły, gdyby nie to, że wszystko upodobniło się do farsy. Sporo zadowolenia sprawiła mi możliwość podsłuchania rozmowy dwóch ludzi, którzy zjawili się po kufry; posługiwali się niemal wyłącznie słowami, jakich nie sposób usłyszeć na stałym lądzie. Położyłem sobie przy poduszce „Słownik morski” Falconera, gdyż zamierzam już wkrótce opanować marynarski język równie doskonale, jak każdy z tych chodzących rozkołysanym krokiem mężczyzn.


Później

 

 

Jedliśmy w wielkim pomieszczeniu przy dwóch stołach ustawionych w pobliżu dużego rufowego okna. Nikt nic nie wiedział. Nie zjawił się żaden z oficerów, służba była mało uprzejma, jedzenie nędzne, pasażerowie mieli podłe nastroje, ich żony zaś wydawały się bliskie histerii, lecz roztaczający się z okna widok zakotwiczonych statków zapierał dech w piersi i pozwalał zapomnieć o całym bałaganie. Według Wheelera, mojej podpory i przewodnika, one także wchodzą w skład naszego konwoju. Zapewnił mnie również, iż niebawem zamieszanie dobiegnie końca, oraz że - jak się wyraził - „wszystko się ułoży”, przypuszczalnie tak samo, jak piach, który ułożył się na spodzie statku, aż wreszcie i my zaczniemy cuchnąć tak jak ten wiekowy balast. Wasza lordowska mość z pewnością doszuka się w moich słowach odrobiny rozdrażnienia] istotnie, gdyby nie znośne wino, byłbym po prostu wściekły. Nasz Noe, czyli niejaki kapitan Anderson, nie raczył się pojawić. Przy pierwszej sposobności poinformuję go o mojej obecności na pokładzie, ale dziś jest już ciemno. Jutro z samego rana zamierzam rozpocząć zaznajamianie się z topografią statku, a przy okazji być może uda mi się zawrzeć znajomość z jakimś przyzwoitym oficerem, naturalnie jeśli tacy tutaj w ogóle są. Wśród pasażerów znajduje się sporo dam: młode, w średnim wieku, a także zupełnie stare. Zauważyłem też kilku wiekowych dżentelmenów, młodego oficera sił zbrojnych oraz jeszcze młodszego pastora. Nieszczęśnik usiłował przed posiłkiem odmówić modlitwę, a kiedy jego nieśmiała propozycja nie spotkała się z żadnym odzewem, zapłoniony jak panna młoda usiadł na swoim miejscu przy stole. Nie widziałem natomiast pana Prettimana, ale przypuszczam, że on także jest na pokładzie.

Wheeler zapowiedział, że w nocy wiatr zmieni kierunek, a wówczas podniesiemy kotwicę, postawimy żagle i z chwilą rozpoczęcia odpływu wyruszymy w drogę. Odparłem na to, iż jestem całkiem niezłym żeglarzem, a wówczas dostrzegłem na jego twarzy coś jakby przelotny grymas rozbawienia, który co prawda trudno nazwać uśmiechem, ale właściwie mógłby nim być. Natychmiast postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej się okazji nauczę go dobrych manier... Nagle, właśnie teraz, kiedy piszę te słowa, w otaczającym mnie drewnianym świecie zaszły zmiany. Z góry dobiegają przekleństwa oraz łopot płótna, co chwila rozlega się przenikliwy świergot gwizdków... Dobry Boże, czy to możliwe, żeby takie odgłosy wydobywały się z ludzkich gardeł? A to, to był huk działa! Przed moją kajutą jeden z pasażerów potknął się o coś i z głośnym przekleństwem runął na deski, damy krzyczą, bydło ryczy, a owce beczą. Na statku zapanował całkowity rozgardiasz. Może więc to bydło beczy, owce ryczą, damy natomiast przeklinają na czym świat stoi? Płócienna miska, którą Wheeler napełnił wodą, przesunęła się nieco na swym trójnogu.

Nasza kotwica została podniesiona z piasku i żwiru Starej Anglii. Przez trzy, a może cztery lub pięć lat, nie będę miał żadnego kontaktu z ojczystą ziemią. To smutna myśl, mimo tego, że przecież czeka mnie interesująca praca oraz, być może, wiele przygód.

Skoro więc daliśmy się opanować poważnemu nastrojowi, czy godzi się, abym zakończył relację z pierwszego dnia podróży czymś innym niż wyrazami mojej najgłębszej wdzięczności? Ty, ojcze chrzestny, pomogłeś mi postawić stopę na pierwszym szczeblu drabiny i bez względu na to, jak wysoko uda mi się wspiąć - ostrzegam waszą lordowską mość, że moje ambicje nie znają granic! - nigdy nie zapomnę, czyja życzliwa dłoń pomogła mi uczynić pierwszy krok. O to, aby nie okazał się niegodnym tej pomocy, ani nie zrobił nigdy czegoś, co mogłoby przynieść wstyd waszej lordowskiej mości, gorąco modli się wdzięczny syn chrzestny.

Edmund Talbot


2

 

 

Umieściłem cyfrę dwa na początku strony, mimo iż nie wiem, ile wydarzeń uda mi się zrelacjonować w tym jednym wpisie do dziennika. Okoliczności nie sprzyjają trzymaniu się zasad przemyślanej kompozycji. Jestem tak osłabiony po częstych odwiedzinach w... toalecie? ubikacji?... doprawdy nie wiem, jak powinienem nazywać owo miejsce, ponieważ to, co w marynarskim języku nazywa się „toaletą”, znajduje się co prawda w dziobowej części statku, ale młodzi dżentelmeni powinni korzystać z kabiny umieszczonej w rufowej części nadbudówki, oficerowie natomiast... Nie mam pojęcia, z czego powinni korzystać oficerowie. Bezustanny ruch statku oraz konieczność ciągłego dostosowywania do niego położenia ciała sprawiają, iż...

Wasza lordowska mość był łaskaw polecić mi, abym niczego nie ukrywał. Czy nie przypominasz sobie, panie, jak obejmując mnie przyjaźnie wyszedłeś ze mną z biblioteki, pokrzykując jowialnie, tak jak zwykłeś często czynić: „Opowiadaj o wszystkim, chłopcze! Niczego nie przemilczaj! Pozwól, abym dzięki tobie mógł jeszcze raz przeżyć młodość!” A więc prawda przedstawia się w ten sposób, że zostałem złożony chorobą morską i prawie nie opuszczam koi. Seneka także cierpiał na tę samą przypadłość, ale jeśli takiego stoika jak on pokonało kilka mil pokrytej zmarszczkami wody, to co się stanie z nami, nieszczęsnymi, na otwartym morzu?

Kiedy leżałem zupełnie bez sił, z twarzą mokrą od słonych łez, otworzyły się drzwi i do kajuty wkroczył Wheeler. Okazał się jednak porządnym człowiekiem, gdyż, wysłuchawszy moich wyjaśnień, ochoczo przyznał mi rację.

- Już niedługo będzie pan mógł skakać i tańczyć przez całą noc. Gdyby mnie, albo jakiegoś innego marynarza, wsadzić na konia, na pewno czulibyśmy się tak, jakby nerki obijały nam się o kolana.

Jęknąłem coś w odpowiedzi, a zaraz potem usłyszałem odgłos, jaki wydaje odkorkowywana butelka.

- Niech pan sobie pomyśli, że po prostu uczy się pan „ujeżdżać statek”, tak jak kiedyś uczył się pan jeździć na koniu. Wkrótce opanuje pan tę umiejętność.

Ta myśl istotnie podniosła mnie nieco na duchu, nie tak bardzo jednak, jak cudowny zapach, który owiał mą duszę niczym ciepły południowy wiatr. Otworzyłem oczy i cóż ujrzałem? Wheelera trzymającego szklankę z najwspanialszym środkiem uśmierzającym, jaki kiedykolwiek wynaleziono. Znajomy smak natychmiast przywiódł mi na myśl najszczęśliwsze chwile dzieciństwa; odprawiwszy Wheelera przez chwilę drzemałem, a potem zapadłem w głęboki sen. Dobra miarka wyciągu z maku więcej pomogłaby staremu Senece niż cała jego filozofia!

Obudziłem się w całkowitej ciemności i początkowo nie wiedziałem gdzie jestem. Niestety, gwałtowne kołysanie, chyba jeszcze bardziej intensywne, szybko mi o wszystkim przypomniało. Zawołałem Wheelera, lecz dopiero kiedy powtórzyłem wezwanie po raz trzeci - opatrując je większą liczbą przekleństw, niż nakazywałby zdrowy rozsądek oraz zasady dobrego wychowania - służący zjawił się w mojej komórce.

- Pomóż mi wstać, Wheeler! Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Proszę leżeć spokojnie, łaskawy panie, a ręczę, że już niedługo będzie pan zdrów jak ryba. Jeśli pan chce, mogę podać panu miskę.

Czy może być coś głupszego od zapewnienia kogoś cierpiącego na chorobę morską, że wkrótce poczuje się jak ryba, która, o czym powszechnie wiadomo, żyje właśnie w wodzie? Skląłem Wheelera na czym świat stoi, po czym okazało się, że jednak potrafi mówić z sensem. Wyjaśnił, że idziemy w silnym wietrze, oraz że jego zdaniem moje palto, na które mogłem założyć obszerną pelerynę, jest stanowczo zbyt eleganckie, aby narażać je na kontakt ze słoną morską wodą. Z tajemniczą miną dodał, iż nie chce, abym wyglądał jak kapelan. Poinformował mnie również, że tak się szczęśliwie składa, iż on, Wheeler, dysponuje zupełnie nowym, żółtym płaszczem nieprzemakalnym, nabytym od pewnego dżentelmena, który z jakichś przyczyn musiał zrezygnować z podróży, i że byłby skłonny odstąpić mi go dokładnie za tę sumę, za jaką go kupił. Gdybym chciał, pod koniec podróży mógłby odkupić go z powrotem, naturalnie za niższą cenę, jako że płaszcz będzie już wtedy używany. Bez namysłu przyjąłem jego ofertę, ponieważ marzyłem tylko o tym, by jak najprędzej znaleźć się na świeżym powietrzu, on zaś błyskawicznie zakutał mnie w płaszcz, wsadził mi na nogi buty z indyjskiego kauczuku i wetknął na głowę żółty, nieprzemakalny kapelusz. Żałuję, że wasza lordowska mość nie widział mnie, gdyż mimo podłego samopoczucia z pewnością mogłem uchodzić za najprawdziwszego marynarza. Następnie z pomocą Wheelera wydostałem się na zalany wodą korytarz.

Przez cały czas mełł ozorem, udzielając mi dobrych rad, między innymi i takiej, że chodząc po statku trzeba nauczyć się, zależnie od potrzeb, stąpać mocniej którąś z nóg, tak jak czynią górskie owce. Odparłem z rozdrażnieniem, że od chwili, kiedy podczas niedawnego pokoju odwiedziłem Francję, jestem w stanie odpowiednio zareagować na przechył statku, gdyż, jako żywo, nie pokonywałem Kanału maszerując po wodzie. Wyszedłszy na śródokręcie oparłem się o parapet na bakburcie, to znaczy na tej, która znajdowała się dużo niżej niż przeciwna. Nad moją głową wiatr świszczał i gwizdał w drabinkach wantowych - dzięki ci, Falconerze! - oraz plątaninie bezimiennych, niezliczonych lin. Słońce jeszcze nie zaszło, ale od wysoko podniesionej sterburty co chwila nadlatywały bryzgi wody i piany, a gnane wiatrem chmury zdawały się zawadzać brzuchami o maszty. Nie byliśmy sami: pozostałe statki wchodzące w skład naszego konwoju zapaliły już światła pozycyjne, ale i tak co chwila nikły za zasłoną wodnego pyłu i mgły zmieszanej z deszczem. Z rozkoszą napełniłem płuca wilgotnym, rześkim powietrzem, żywiąc w duchu nadzieję, że ta szalona nawałnica wygna z wnętrza statku przynajmniej część nieznośnego fetoru. Po raz pierwszy od chwili, kiedy podniesiono kotwicę, poczułem zainteresowanie światem oraz chęć intelektualnego zmierzenia się z jego wyzwaniami. Spojrzawszy w górę i do tyłu zobaczyłem dwóch ludzi przy kole sterowym: czarne sylwetki w brezentowych płaszczach, o twarzach oświetlonych blaskiem bijącym od kompasu. Spoglądali nań co chwila, by zaraz potem skierować wzrok na wydęte wiatrem żagle. Było ich niezbyt wiele - sądziłem, że z powodu niesprzyjającej pogody, lecz później dowiedziałem się od Wheelera, tego chodzącego Falconera, iż nie wciągnęliśmy na maszty więcej płótna tylko dlatego, by nie oderwać się od konwoju, w którym byliśmy jednym z najszybszych statków. Nie mam pojęcia, skąd on o tym wie, ani czy sobie wszystkiego nie zmyśla, ale twierdzi, że koło Ushant spotkamy się z eskadrą okrętów wojennych, z których jeden będzie nas konwojował do szerokości Gibraltaru, dalej zaś musimy radzić sobie na własną rękę, licząc na to, że sama wielkość konwoju oraz kilka dział, pozostałych na pokładach statków, uchronią nas przed atakiem nieprzyjaciela. Czy to w porządku? Czy ich lordowskie moście nie zdają sobie sprawy, na jakie niebezpieczeństwa narażają przyszłego sekretarza stanu? Miejmy nadzieję, że mimo wszystko wrócę cały i zdrów do domu. Kości zostały rzucone: nie pozostawiono mi wyboru, więc oparłem się mocno o parapet i szeroko otwartymi ustami łapałem powietrze zmieszane ze słoną morską wodą. Nie ulegało już dla mnie najmniejszej wątpliwości, iż choroba, na którą cierpiałem, w znacznie większej mierze była spowodowana zaduchem panującym pod pokładem, niż kołysaniem statku.

Mrok gęstniał z każdą chwilą, lecz ja trwałem na swoim miejscu. Mój upór został nagrodzony, zobaczyłem bowiem, czego szczęśliwie udało mi się uniknąć. Oto na zalewanym morską wodą i deszczem śródokręciu pojawił się pastor, bez wątpienia ten sam, który próbował odmówić modlitwę przed naszym pierwszym wspólnym posiłkiem, lecz został wysłuchany jedynie przez Wszechmogącego. Miał na sobie sięgające do kolan bryczesy oraz związaną pod szyją tasiemkami długą pelerynę, trzepoczącą na wietrze niczym ptak uwięziony za szybą. Przyciskając oburącz kapelusz i perukę zataczał się to w lewo, to w prawo jak pijany krab. (Jestem pewien, że wasza lordowska mość widział pijanego kraba). Zamiast zsunąć się ku niżej położonej burcie, począł z wysiłkiem piąć się po stromiźnie. Sądząc po wyglądzie jego twarzy, która przypominała kolorem niezbyt dojrzały, a już spleśniały ser, zamierzał lada chwila zwymiotować. Istotnie, uczynił to, zanim zdołałem krzyknąć ostrzegawczo, po czym padł na pokład, by niemal natychmiast dźwignąć się na kolana - jestem jednak pewien, że nie w celu odprawiania modłów! - i wstać na nogi w najmniej odpowiednim momencie, kiedy po silniejszym niż inne podmuchu wiatru pokład przechylił się jeszcze bardziej. Efekt był taki, że pastor z ogromną siłą został rzucony na bakburtę i ani chybi wyleciałby za parapet, gdybym nie chwycił go za kołnierz. Mignęła mi mokra, zielona twarz, a zaraz potem na pokład wybiegł człowiek, który opiekuje się pasażerami mieszkającymi w kabinach na sterburcie, chwycił go pod pachy, wymamrotał coś w rodzaju przeprosin, po czym zniknął z duchownym pod pokładem. Natychmiast zacząłem przeklinać pastora za to, że pobrudził mój zupełnie nowy płaszcz, ale w chwilę potem gwałtowny przechył statku spowodował, iż trafił we mnie silny strumień spienionej, słonej wody, usuwając z płaszcza wszystkie nieczystości. Twarz zapiekła mnie boleśnie, ale nie wiedzieć czemu mój nastrój uległ zdecydowanej poprawie. Cóż znaczą filozofia i religia, kiedy wiatr dmie jak szalony, a fale zalewają pokład? Stojąc przy parapecie i trzymając się jedną ręką szczebla drabinki zacząłem całkiem szczerze rozkoszować się całym tym zamieszaniem, które mogłem podziwiać w dogasającym świetle dnia. Nasz wielki stary statek płynął pod zrefowanymi żaglami, atakując fale niczym osiłek, który przeciska się przez gęsty tłum. Tak jak ów osiłek może czasem natrafić na podobnego sobie, tak i on (nasz statek), wyhamowywał raptownie, albo wznosił się wysoko, albo opadał w dolinę między falami, chwilami zaś można było odnieść wrażenie, iż otrzymał uderzenie w twarz, po którym gwałtowne drżenie przebiegało przez całe jego cielsko: od dziobu, poprzez śródokręcie aż do rufy. Pomału uczyłem się „ujeżdżać statek”, jak powiedziałby Wheeler. Maszty były lekko przechylone, w związku z czym wanty po nawietrznej napięły się wyraźnie, te po zawietrznej zaś zwisały luźno. Gruba lina prowadząca do brasu grota kolebała się po zawietrznej między masztami.

Myślę, że teraz właśnie nadeszła najodpowiedniejsza chwila, bym podzielił się z waszą lordowską mością swoim odkryciem. Otóż zrozumienie zasad funkcjonowania tego nadzwyczaj skomplikowanego mechanizmu, jakim jest żaglowiec, nie przychodzi stopniowo po wielogodzinnym ślęczeniu nad „Słownikiem morskim”, lecz zstępuje na człowieka niczym olśnienie, bez żadnego ostrzeżenia. Oczekując w półmroku na kolejną falę stwierdziłem nagle, iż pojmuję statek nie tylko jako mechaniczne urządzenie, lecz także jako... Bo ja wiem, co? Chyba jako środek wiodący do wyznaczonego celu. Nie przypuszczałem, że może mi to sprawić tak wielką przyjemność! Natychmiast odzyskałem spokój ducha. Wreszcie odkryłem sens istnienia liny, uwiązanej do zawietrznego rogu żagla i wibrującej dziko kilka jardów nad moją głową. Jakby na potwierdzenie przełomu, jaki nastąpił w mym umyśle, po gwałtownym zderzeniu z falą, po którym pokład zalały bryzgi spienionej wody, wibracja liny uległa wyraźnej zmianie; odniosłem wrażenie, że ktoś chwycił ją w połowie, w wyniku czego jej dwie części zaczęły rysować na tle szarego nieba wąskie elipsy; zupełnie jakby skrzypek grający gamę dotknął strunę w jedynym właściwym miejscu, uzyskując dźwięk o oktawę wyższy od prymy.

Ten statek ma jednak więcej strun niż skrzypce, lutnia czy nawet harfa, i pod kierunkiem wiatru rozbrzmiewa nadzwyczaj dziką muzyką. Przyznam, iż w stanie, w jakim się wówczas znalazłem, chętnie powitałbym czyjeś towarzystwo, ale nie bardzo mogłem na to liczyć, gdyż przedstawiciela Kościoła na mych oczach silą zawleczono pod pokład. Armia pozostawała w głębokim ukryciu, damy z pewnością nie opuszczały swych koi, co zaś tyczy się Marynarki... cóż, ta całkiem dosłownie znajdowała się w swoim żywiole. Okryci pelerynami marynarze stali tu i tam podobni do skał zalewanych co chwila falami, tylko ich twarze w pogłębiających się ciemnościach wydawały się jaśniejszymi plamami.

Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno wróciłem po omacku do kajuty i zawołałem Wheelera, który zjawił się prawie natychmiast, pomógł mi zdjąć wierzchnie okrycie i powiesił je na haku; natychmiast przekrzywiło się pod zwariowanym kątem. Kazałem mu przynieść lampę, a on odparł, że to niemożliwe, co, rzecz jasna, wprawiło mnie w zły humor. Otwierałem już usta, aby go obsztorcować, lecz Wheeler pospiesznie udzielił wyjaśnień, których sensowność byłem zmuszony zaakceptować. Lampy są dla statku wielkim zagrożeniem, bo kiedy się przewrócą, nie sposób opanować ognia; mogłem natomiast otrzymać świecę, naturalnie jeśli zechcę za nią zapłacić, ponieważ świeca gaśnie, kiedy spadnie ze stołu, a używając jej każdy i tak jest zmuszony przedsięwziąć odpowiednie środki ostrożności. On, Wheeler, ma spory zapas świec.

Powiedziałem mu na to, iż wydawało mi się, że tego rodzaju przedmioty można w całkiem zwyczajny sposób dostać u płatnika. Po krótkim milczeniu Wheeler przyznał mi rację, wyjaśniając jednocześnie, że ani przez chwilę nie przypuszczał, bym miał ochotę osobiście kontaktować się z tym człowiekiem, mieszkającym w odległej części statku i rzadko pokazującym się komukolwiek na oczy. Pasażerowie, tak mi tłumaczył, nie chcą mieć z nim nic do czynienia, toteż w tej materii zdają się całkowicie na służących, którzy pilnują, aby transakcja była legalna i uczciwa.

- Sam pan wie, jacy oni są, ci płatnicy!

Odruchowo przyznałem mu rację, ale zaraz potem w mojej duszy zrodziły się podejrzenia dotyczące rzeczywistych powodów jego ojcowskiej troski oraz chęci wyręczenia mnie w tak prostej i mało nużącej czynności - jak wasza lordowska mość widzi, szybko wracałem do siebie - powziąłem więc w duchu postanowienie, żeby zawsze mieć go na oku i uprzedzać każdy jego ruch. Teraz, o jedenastej w nocy - czyli po szóstej szklance, według mojego słownika - ujrzałbyś mnie, ojcze chrzestny, siedzącego przy opuszczonym blacie nad stronicami mego dziennika. Jakimiż głupstwami jednak się zajmuję! Nie udało mi się jeszcze zamieścić opisu żadnego interesującego wydarzenia, ani okrasić relacji bystrymi obserwacjami lub iskierkami humoru, którymi mam nadzieję w przyszłości zabawiać waszą lordowską mość. Pocieszam się jednak myślą, że nasza morska podróż dopiero się zaczęła.


3

 

 

Trzeci dzień upłynął przy chyba jeszcze gorszej pogodzie od tej, jaka towarzyszyła dwóm poprzednim. Nasz statek, a przynajmniej ta jego część, którą mam okazję oglądać, jest w opłakanym stanie: korytarz bez przerwy zalewa morska woda, deszcz, a także płyną po nim inne, znacznie bardziej odrażające ciecze, które bez trudu znajdują sobie drogę między pokrywą luku a futryną. Rzecz jasna, nic do siebie nie pasuje - na całe szczęście, bo gdyby było inaczej, to co by się stało z tym nieszczęsnym statkiem przy gwałtownym przechyle na szczycie fali, po którym następuje zapierający dech w piersi spadek w spienioną dolinę? Dziś rano z wielkim trudem dotarłem do salonu, po to tylko, by się przekonać, iż nie ma mowy o tym, aby dostać coś gorącego do picia; kiedy spróbowałem wyjść, nie mogłem, ponieważ drzwi zaklinowały się na dobre. Najpierw kilka razy z irytacją naparłem na nie, potem szarpnąłem z całej siły, w następnej chwili zaś przekonałem się, że wiszę uczepiony klamki, gdyż statek gwałtownie zanurkował. Nie było w tym nic złego, ale to, co nastąpiło zaraz potem, omal nie zakończyło się dla mnie tragicznie: drzwi otworzyły się raptownie, klamka zatoczyła półkole, a ja razem z nią, i niewiele brakowało, bym z ogromną siłą rąbnął czaszką w ścianę. Ocalałem chyba tylko dzięki instynktowi, sprawiającemu, że kot zawsze spada na cztery łapy. Ta raptowna zmiana - od buntowniczego nieposłuszeństwa po zbytnią uległość - jaką zademonstrowały drzwi (jeden z najpospolitszych przedmiotów, z jakimi stykamy się w ciągu naszego życia, a któremu nigdy do tej pory nie poświęcałem większej uwagi), sprawiła, iż nagle byłem gotów dostrzec w tych paru deskach żywą istotę, z jakichś zagadkowych powodów pragnącą zrobić mi na złość. Mógłbym prawie uwierzyć, iż driady i hamadriady zamieszkujące drzewa, które posłużyły ongiś do zbudowania tego pływającego pudła, nie opuściły swych siedzib, i kryjąc się w niezliczonych deskach, belkach i dłużnicach wyruszyły z nami w morze! Nic podobnego; to tylko - mój Boże, ładne mi „tylko”! - nasz statek „poddawał się jak stary bucior”.

Drzwi znieruchomiały, zatrzymane metalowym zatrzaskiem przy poprzecznej grodzi rufowej, jak by powiedział Falconer, ja natomiast walczyłem na czworakach o utrzymanie równowagi, kiedy nagle ujrzałem jednego z poruczników, który zupełnie swobodnie szedł nachylony pod takim kątem w stosunku do pokładu stanowiącego dla mnie jedyną płaszczyznę odniesienia, iż całkiem niechcący sprawiał doprawdy przekorniczne wrażenie. Wybuchnąłem szaleńczym śmiechem. Pomimo licznych siniaków poczułem, jak wraca mi dobry humor. Po kilku próbach udało mi się dopełznąć do stołu umieszczonego tuż przy wielkim rufowym oknie i zająć przy nim miejsce. Ma się rozumieć, stół oraz krzesła są na stałe przytwierdzone do podłogi. Czy powinienem uraczyć waszą lordowską mość dygresją na temat rodzajów śrub? Nie wydaje mi się to konieczne. Proszę więc, by wasza lordowską mość zechciał wyobrazić sobie, jak siedzę przy stole popijając piwo w towarzystwie wspomnianego wcześniej oficera3 niejakiego Cumbershuma, który co prawda otrzymał patent oficerski w imieniu króla, a tym samym ma prawo być zaliczany w poczet dżentelmenów, lecz siorbie piwo z pogardą dla dobrych obyczajów godną jakiegoś furmana. Liczy sobie około czterdziestu lat i ma krótko ostrzyżone czarne włosy, które porastają mu czaszkę niemal do brwi. Został kiedyś zraniony w głowę i jest prawdziwym bohaterem, co naturalnie nie ma najmniejszego wpływu na jego maniery. Nie wątpię, że przed końcem podróży opowie nam swoją historię! Okazał się dość cennym źródłem informacji: według niego pogoda jest paskudna, choć mogłaby być gorsza, natomiast pasażerowie, którzy nie ruszają się ze swoich kabin - tu zerknął na mnie z ukosa - i spożywają tam lekkie posiłki, wykazali się wielkim rozsądkiem, ponieważ na pokładzie nie ma lekarza i każda złamana kończyna, jak się wyraził, oznaczałaby dla wszystkich ogromny kłopot. Lekarza nie mamy chyba dlatego, że nawet najgłupszy młody łapiduch jest w stanie znaleźć sobie lepszą posadę na lądzie. Po raz pierwszy przemknęła mi przez głowę myśl, że lekarz jest po trosze najemnikiem, nie zaś tylko zwykłym wykonawcą niezbyt interesującego zawodu, jak zawsze mi się do tej pory wydawało. Zauważyłem, iż w takim razie należy spodziewać się wysokiej śmiertelności wśród załogi i pasażerów, więc całe szczęście, że mamy przynajmniej kapelana, który będzie mógł udzielić wszelkich sakramentów, od pierwszego do ostatniego. Cumbershum zakrztusił się, odstawił kufel, nie wypuszczając go jednak z ręki, i rzekł ze szczerym zdumieniem:

- Kapelan, szanowny panie? Nie ma tu żadnego kapelana!

- Widziałem go na własne oczy, może mi pan wierzyć.

- To niemożliwe

- Jeśli się nie mylę, przepisy wymagają obecności duchownego na pokładzie każdego statku?

- Kapitan Anderson wolał jednak tego uniknąć, a ponieważ o kapelana jest teraz niemal tak samo trudno jak o lekarza, zapomnieć o tym pierwszym było niezmiernie łatwo, natomiast znalezienie drugiego okazało się całkowicie niemożliwe.

- Ależ, panie Cumbershum! Przecież powszechnie wiadomo, że marynarze są nadzwyczaj przesądni. Z pewnością odczuwacie potrzebę, by przynajmniej od czasu do czasu odprawić jakieś niewinne gusła?

- Nie kapitan Anderson, proszę pana. W tym względzie przypomina wielkiego kapitana Cooka, który był zaprzysięgłym ateistą i prędzej przyjąłby na pokład zadżumionego pasażera niż kapelana.

- Dobry Boże!

- Zapewniam pana, że tak właśnie było.

- Wobec tego w jaki sposób udaje wam się utrzymać porządek? Przecież jeśli usunie się zwornik, całe sklepienie natychmiast runie!

Cumbershum chyba nie zrozumiał ani słowa z moich dywagacji. Natychmiast zorientowałem się, że rozmawiając z tym człowiekiem powinienem oszczędniej korzystać z przenośni, więc ująłem rzecz innymi słowami:

- Załoga nie składa się wyłącznie z oficerów! Tam, na dziobie, mieszka gromada prostaków, od których posłuszeństwa zależy życie nas wszystkich oraz powodzenie wyprawy!

- Niczego im nie brakuje.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin