ARCHIBALD JOSEPH CRONIN
Trzy miłości
Przełożyła Maria Kreczkowska-Feldmanowa.
Część pierwsza
1
Gdy tylko Łucja skończyła się przebierać, podeszła do okna swej sypialni, ale Franka nie było jeszcze widać. Stała za długą koronkową firanką, pogrążona w myślach, wpatrzona w białą smugę drogi, biegnącej brzegiem zatoki ku miastu odległemu niemal o milę.
Na drodze nie było nikogo oprócz starego Bowie i jego kundla. Jeden wygrzewał stare zreumatyzowane kości, siedząc na niskim murze przed swym małym warsztatem szkutniczym, drugi, wsunąwszy głowę między łapy, wyciągnął się i spał na bruku nagrzanym przez słońce. Słońce było wspaniałe w owo sierpniowe popołudnie: migotało na zatoce niby tańczące cekiny, połyskliwym żarem muskało Ardfillan, wyzłacało dachy i wysokie kominy Port Doran na przeciwległym brzegu, tak że miasto miało wygląd dziwny i tajemniczy. Nawet ta zwyczajna droga przed oczyma Łucji ozłocona była blaskiem słońca, a schludne domki osady zatracały swą codzienność we wspaniałym potoku złotego światła.
Dobrze znała ten widok: lśniąca tafla wody objęta ramionami brzegu, lasy półwyspu Ardmore, chłodne i błękitne we mgle oddalenia, od zachodu poszarpany łańcuch gór, majestatycznie spiętrzonych na tle bladej kurtyny nieba. Dziś zwłaszcza ten przeobrażony krajobraz posiadał pewien złudny wdzięk, który dziwnie zachwycał Łucję. Ponadto ta pora roku kryła w sobie mimo upału pierwszą zapowiedź jesieni - pierwszy uschnięty liść na ścieżce, bardziej słony zapach morszczyn na plaży, dalekie krakanie kawek - jak ona kocha to wszystko! Jesień...
Oczy jej osłonięte dłonią przed jaskrawym blaskiem, wędrując w poprzek drogi ku warsztatowi starego Bowie, odkryły postać synka, bawiącego się na pokładzie "Orła". Pomagał czy też przeszkadzał Dawidowi, który pracował na małej łodzi zakotwiczonej na szarym kamiennym nabrzeżu. Raczej mu przeszkadza - pomyślała, surowo tłumiąc tkliwość macierzyńską.
Uśmiechnięta podeszła do dębowej szafy i z wrodzoną, instynktowną powagą kobiety stojącej przed lustrem, przyglądała się swemu odbiciu.
Nie była wysoka - "takie sobie maleństwo", nazywał ją pobłażliwie brat Ryszard - lecz pod muślinową sukienką zgrabna figurka rysowała się z młodzieńczym wdziękiem. Łucja wyglądała młodo i świeżo, robiąc raczej wrażenie szesnastolatki niż kobiety dwudziestosześcioletniej - jak to kiedyś stwierdził Frank w nieoczekiwanym momencie uznania, wyzbywszy się swej zwykłej powściągliwości. Drobna, otwarta i wrażliwa twarz o świeżej cerze, zabarwiona teraz ciepłym tchnieniem słonecznego lata, miała delikatny koloryt. Oczy osadzone daleko od siebie były błękitne, ciemnobłękitne, o jeszcze ciemniejszych niteczkach, które splatając się w siatkę tworzyły migotliwe punkciki świetlne; oczy te były dziwnie łagodne i szczere. Kąciki ust lekko podniesione, smukła linia szyi i podbródka miała miękką falistość, a wyraz twarzy świadczył o otwartości, opanowaniu i pogodzie.
Podniosła rękę do ciemnobrązowych włosów, przeglądając się w lustrze krótką chwilę, następnie złożyła skromną perkalową sukienkę, którą miała na sobie przez cały dzień, i umieściła ją w dolnej szufladzie szafy, ostatnim badawczym spojrzeniem objęła pokój, by stwierdzić, czy wszystko w porządku, przyjrzała się błyszczącemu linoleum, doskonale przylegającemu pokrowcowi na wyplatanym fotelu, kapie spływającej miękko z łóżka, wdzięcznym ruchem głowy wyraziła swoje zadowolenie, odwróciła się i zeszła na dół.
Dziś uporała się ze wszystkim później niż zwykle - piątek był dniem pieczenia - ale unoszący się wokół zapach czystego, schludnego mieszkania, wosku, mydła i terpentyny, będący najpiękniejszą wonią dla gospodyni dumnej ze swego domu, usprawiedliwiał późniejsze nieco zabranie się do toalety.
Czuła uzasadnioną, skromną dumę z doskonałości swego domu: tego małego, odosobnionego domku - górnolotnie nazywanego willą - stojącego na krańcach Ardfillan. Łucja kochała swoje gospodarstwo i lubiła widzieć je lśniąco czystym! A teraz, stojąc w kuchni, odwróciła się ku otwartym drzwiom zmywalni i spytała:
- Netto, jesteś gotowa?
- Jeszcze chwileczkę, pani Moore - brzmiała odpowiedź trochę przytłumiona, gdyż służąca Netta, kończąc czesanie się przed kwadratowym lusterkiem umieszczonym nad miedzianym kotłem, trzymała między wargami szpilkę do włosów.
- Pan Moore nadejdzie lada chwila - ciągnęła Łucja w zamyśleniu. - Słyszałam nadjeżdżający pociąg. Ja na twoim miejscu rozbiłabym już jajka. Cztery.
- Dobrze, pani Moore - odrzekła dziewczyna tonem raczej pobłażliwym.
- I uważaj, proszę, przy rozbijaniu. Daj do wody trochę octu, żeby się ścięły. Nie zapomnij.
- Nie, nie zapomnę, pani Moore.
Netta, wyjąwszy już szpilkę z ust, zaprotestowała przeciwko możliwości podobnego zaniedbania, i jakby podkreślając swe oświadczenie weszła zamaszyście do kuchni.
Była to dzielna siedemnastoletnia dziewczyna - chętna, opanowana i sympatyczna, która przy całej uprzejmości miała wrodzoną dumę i mimo całej gotowości do pracy nigdy nie przyznałaby się, że jest służącą. Żadna siła nie mogłaby wydobyć z jej ust tytułu "wielmożny pan" lub "wielmożna pani"; przeciwnie, swych chlebodawców traktowała jak równych sobie, mówiąc do nich grzecznie, lecz bez uniżoności: panie Moore i pani Moore. W niektórych okolicznościach w jej zachowaniu można było wyczuć nawet odcień wyższości, jak gdyby żywiła do Moore'ów pewną pogardę z powodu odrębności ich wyznania, szczycąc się własną wiarą i prawomyślnością.
Teraz jednak uśmiechnęła się i rzekła znaczącą:
- Ubieram się teraz dłużej, odkąd zaczęłam upinać włosy.
Dłużej się ubierasz - pomyślała Łucja - odkąd Dawid Bowie zaczął się do ciebie zalecać.
Głośno jednak powiedziała:
- Ładnie ci tak. A Dawidowi podoba się to uczesanie?
W odpowiedzi Netta potrząsnęła głową ze spiętrzoną fryzurą - ileż dziewczęcej kokieterii i czułej tęsknoty wyrażało się w tym prostym geście! - i szybko rozbiła jajko o brzeg garnka.
- Jemu! - powiedziała i to było wszystko, nic więcej. Ale gwałtownie się zarumieniła odwracając twarz ku flaszce z octem.
Łucja przystanęła na chwilę i kryjąc uśmiech przyglądała się ruchom dziewczyny. Uświadomiła sobie nagle swoje własne szczęście. Czuła dziwne zadowolenie, wynikające z miłego poczucia spełnionego obowiązku, orzeźwienia po przebraniu się oraz świadomości, że zasłużyła na ten krótki odpoczynek. Zawsze lubiła moment powrotu Franka z miasta, a przyzwyczajenie nie osłabiło tej radości. Ładnie ubrana, wypełniwszy codzienne obowiązki w czyściutkim mieszkaniu, gotowa była na jego przyjście, a za każdym razem przenikała ją ciepła fala szczęścia. Odwróciła się, wyszła do ciasnego przedpokoju, otworzyła frontowe drzwi i wolnym krokiem ruszyła wysypaną żwirem ścieżką. Na małym czworokątnym trawniku grzęda lewkonii, lobelii i geranium - zestawienie, będące w tym roku brylantowego jubileuszu królowej Wiktorii ostatnim krzykiem sztuki ogrodniczej - rozkwitła wspaniale ciesząc jej pełne zachwytu oczy. Delikatnie wyrwała i odrzuciła bezwstydny chwast, przeszkadzający najpiękniejszej lewkonii. Następnie podeszła do furtki ogrodowej i szeroko ją otworzyła.
W tej chwili dobiegły ją z drogi jakieś odgłosy, szybki, coraz głośniejszy tupot. Podniósłszy oczy Łucja ujrzała swego synka biegnącego ku niej.
- Mamo! - krzyknął, z miną zapowiadającą ważną nowinę. - Pracowałem z Dawidem na "Orle".
- Co ty powiesz! - zawołała udając niedowierzanie.
- Pracowałem - zapewnił z całym zapałem ośmiolatka przejętego czymś ważnym. - Pozwolił mi nawet związać końce liny.
- O Boże! I co jeszcze? - zawołała przyglądając się z czułością piegom na jego nosie. Był to zwykły zadarty nosek, a piegi na nim stanowiły jedynie drobne punkciki. Istniały też, co otwarcie przyznała, inne piegowate nosy, ale dla niej ten właśnie miał nieprzeparty urok!
Chłopak doskonale rozwinięty jak na swój wiek - myślała często. - Wydelikacony - to było może właściwe określenie - o ciemnych włosach i piwnych oczach ojca. Inni chłopcy? Niewątpliwie też mieli swe zalety, ale nie takie jak Piotruś.
- Czy mogę pójść grać w kuleczki? - spytał żywo.
- W kuleczki? - powtórzyła z prawdziwym niedowierzaniem. - Skąd je masz?
Zaśmiał się ukazując szczerby po mlecznych zębach, a ten jego łobuzerski śmiech wprawiał ją zawsze w zachwyt. Następnie Piotruś spuścił powieki. Rzęsy jego wydawały się jej cudownie ciemne na tle cery świeżej jak owoc.
- No widzisz - rzekł w zamyśleniu, uderzając czubkiem bucika o ścianę - dziś dopiero zaczęli grać, więc pożyczyłem sobie kuleczki od jednego chłopca. A potem grałem z nim i wygrałem, a potem mu zwróciłem. Teraz już wiesz, jak to było?
- O tak, teraz wiem - powiedziała powstrzymując się od śmiechu. Malec założył ręce na plecach, wypiął brzuch i lekko rozkraczył nogi, by móc ją lepiej widzieć.
- To przecież całkiem uczciwe, prawda? - spytał zezując. - Tak się robi, ja przynajmniej tak zrobiłem. Dostałem piętnaście kuleczek do mojego dzbanka. - Wyżebrał u niej w ostatnich czasach dzbanek z metalowym wieczkiem i z chciwością sknery przechowywał w nim wszystkie drobne skarby. - A jeśli mi pozwolisz grać, to wygram może jeszcze więcej.
- Kto wie - powiedziała z nutą pobłażania, która pozbawiała jej odmowę zbytniej surowości. - Sądzę jednak, że najpierw napijemy się herbaty. Tatuś nadejdzie lada chwila.
- Aha! - zawołał ze zrozumieniem, jak gdyby wtajemniczyła go w coś niezwykłego, po czym dodał rozbrajająco: - Ciekaw jestem, czy mi coś przyniesie. Na pewno przyniesie.
- W każdym razie biegnij do domu i umyj ręce. - A na dowód, że dla jego dobra potrafi być surowa, dodała: - Wyglądają okropnie.
- No tak, gdy się pracuje na łodzi - wyjaśnił przyglądając się ciemnym kostkom swych palców i smugom brudnego potu na dłoniach. - A dopiero splatanie liny, ho! ho! - Urwał, zaczął nagle gwizdać, odwrócił się i pobiegł do domu.
Gdy zniknął jej z oczu, Łucja spojrzała ponownie na drogę wiodącą do miasta, oczekując pojawienia się męża. W chwilę później znalazł się istotnie w zasięgu jej wzroku i powolnym krokiem zdążał ku niej. Ten leniwy chód był dla niego charakterystyczny, tak że bezwiednie wydała cichy okrzyk, wyrażając tym na pół przywiązanie, na pół zniecierpliwienie. Nagle w błyskawicznym skojarzeniu myśli uświadomiła sobie, jak doskonale dobrane było ich małżeństwo.
- Tak, tak - myślała stwierdzając w duchu, jak bardzo sobie odpowiadają. - Dobrze się stało, że wzięłam Franka w swe ręce. - I stale myśląc o swym szczęściu, o tak rzadko spotykanym zadowoleniu z pożycia, równocześnie cofnęła się wspomnieniem o parę lat, do wyznaczonej przez los chwili ich pierwszego spotkania. Jakże się to miejsce nazywało? Ach tak: "Pensjonat Kyle", należący do panien Roy. Nigdy nie zapomni tego nazwiska ani panny Sary Roy, która nie zajmowała się kuchnią, lecz z promieniejącą twarzą i wszechwiedzącym spojrzeniem prezydowała przy "obfitym stole" - określenia tego użyła panna Sara, ogłaszając w "Katolickim Trębaczu" swój pensjonat, "pozostający pod pieczą duchowieństwa i najwyższych sfer świeckich", jak brzmiało zakończenie reklamy.
Tak, panny Roy były zawsze nienagannie poprawne, w przeciwnym razie Ryszard i Ewa nigdy by u nich nie zamieszkali. Ryszard był zawsze drobiazgowym pedantem, nawet w pierwszych latach swego małżeństwa, zanim wybił się jako prawnik; poza tym pragnął największego szczęścia dla Ewy. O Łucję, swoją siostrę, oczywiście wcale się nie troszczył; wziął ją po prostu do swego domu - nadzwyczajny dowód braterskiej łaskawości. Czy zrobił to może po to, by zajęła się małym Karolkiem? Bo Ewa po urodzenia dziecka czuła się osłabiona.
Ryszard i Łucja nigdy się ze sobą nie zgadzali - wskutek dziwnej odmienności czy może podobieństwa temperamentów - pomimo, że jako sieroty powinni byli zżyć się ze sobą. A kiedy młody Moore zaczął się nią zajmować...!
Na to wspomnienie omal się nie uśmiechnęła: podczas swego dwutygodniowego urlopu Frank czuł się źle w tym towarzystwie, nie znając czy też nie troszcząc się o ścisłe formy obowiązujące przy stole: "Człowiek od masła i jaj - określił go Ryszard - starający się o nią!"
Jakie to śmieszne poznać swego przyszłego męża w pensjonacie, a w dodatku właśnie w Ardbeg! I nie jest to wcale w dobrym tonie, przeciwnie - raczej banalne. Mimo to Frank i ona czuli wielki pociąg do siebie właśnie dzięki przeciwieństwu natur - pociąg tak nieprzeparty, że nie było przed nim ucieczki. Oboje byli bardzo wzruszeni w owo piękne, senne popołudnie - takie samo jak dziś, kiedy suche igliwie modrzewi w lesie Craigmore rozgrzewało się w jej spoconych dłoniach, a sosny, wydzielając żywicę, przesycały powietrze ciężką, oszałamiającą wonią. U stóp ich rozciągała się zatoka, wokół słychać było brzęczenie owadów w zaroślach, a duszę jej przepełniało szczęście, gwałtowne, płomienne, słodkie. Młody Moore nie był wtedy taki niezręczny jak przy stole.
Ryszard był jednak surowy, wrogi, starał się ośmieszyć jej związek z sezonowym agentem handlowym. Tak, mimo że Moore z pewną co prawda obojętnością wyznawał tę samą religię, Ryszard nie lubił go. - Takie zero - mówił. - Produkt irlandzkich rodziców, wygnanych przez głód z ojczyzny. Brat Łucji przypuszczał, że Frank pochodził z chłopów, których wypędził dwukrotny nieurodzaj kartofli, którym w czasie głodu siłą opróżniano wozy z buraków, a ładowano trupy leżące wzdłuż drogi. Irlandczycy ci przybyli do Szkocji, by wydawać na świat płodne potomstwo, rasę mieszańców zasilających przeważnie szeregi robotników rolnych - którzy, gdy im szczęście sprzyjało, byli bukmacherami lub szynkarzami - plemię niepożądane i nieokrzesane.
Była to niemiła perspektywa dla Ryszarda, dumnego ze swego szkockiego pochodzenia i dobrej krwi Murrayów, który później, posłuszny kaprysowi Ewy, wyprowadził swój rodowód od bocznej linii Stuartów.
Skutek był prosty, zakończenie szybkie: Ryszard i Łucja poróżnili się ze sobą, jak to najczęściej bywa. Ani się jej śniło ulegać komukolwiek, gdy chodziło o jej wybór. Więc po prostu odeszła z Frankiem owego dnia przed dziewięciu laty.
Tak więc doszło do tego, że czeka oto przy furtce, świadoma swego szczęścia, mocno i bez żadnego wstydu świadoma swej miłości.
Nadchodził. Skinęła ręką - zrobiła to bardzo dyskretnie, ale mimo to gest ten nie mieścił się w granicach powściągliwego zachowania, które nakazywały owe czasy. Tego roku, kiedy nowoczesne poglądy nie były jeszcze popularne, szanujące się żony nie pozdrawiały swych mężów w taki nieskromny sposób. Kiwać ręką - nie, nie wypadało! Lecz on również odpowiedział podniesieniem ręki, potwierdzając niewłaściwość tego postępku.
- Halo, jak się masz - zawołała uśmiechając się, zanim podszedł do niej.
- Halo - odpowiedział.
Był wysokim, silnie zbudowanym, lekko przygarbionym trzydziestoletnim mężczyzną, ubranym nieelegancko, o niedbałej postawie. Włosy miał jasnobrązowe, cerę czerwonawą, oczy o dziwnie przejrzystym orzechowym odcieniu, zęby olśniewająco białe. Było w nim coś - pewna opieszałość, leniwy chód, obojętny wyraz oczu i dziwna powściągliwość - co sprawiało, że robił wrażenie ciekawej indywidualności, człowieka, który niedbale spogląda na świat i sądzi, że zasługuje on jedynie na nieufną ironię.
- Późno wracasz - rzekła krótko, stwierdzając z zadowoleniem, bardziej ze względu na niego niż na siebie, że na twarzy jego nie ma dziś wyrazu przygnębienia. - Myślałam, że spóźniłeś się na pociąg o pół do piątej.
- Moore nie spóźnia się nigdy - odrzekł uprzejmie - chyba na modlitwę. Możesz polegać na F. J. Moorze.
- Zapomniałeś kupić mi serwetki? - spytała znacząco, idąc obok niego ścieżką.
Spojrzał na nią z ukosa, już mniej pewny siebie, i z wolna potarł dłonią policzek.
- Franku, to szkaradnie z twojej strony - powiedziała z wymówką. Jakże charakterystyczne było dla niego to ciągłe zapominanie. A wyraźnie jej przecież powiedział, że będzie dziś przechodziŁ koło sklepu Gowa. Sklep ten uchodził w rodzinie Moore'ów za wzór wielkiego magazynu w Glasgow: cokolwiek pochodziło stamtąd, było dobre. Wszystko w ich willi, od pianina do sitka kuchennego, zostało kupione za gotówkę u wszechpotężnego Gowa.
- Mogę ci przynieść w najbliższy piątek pudełko sardynek - odrzekł powoli - by naprawić to moje gapiostwo. - Usta jej drgnęły; tak, te serwetki były jej potrzebne, a on zapominał o nich przez cały tydzień. Ale to było do niego podobne; potrafił zapomnieć o wszystkim: o urodzinach jej, Piotrusia, a nawet o swoich własnych, tak, nieraz się przyznawał, że nie pamięta tej ważnej daty.
- Są zupełnie postne - zapewnił ją poważnie. - Dostarczają je wszystkim zakonom. Mój drogi brat Edward poleca je. Można je spożywać bez grzechu.
Potrząsnęła głową, lecz zaśmiała się mimo woli.
- To w takim jesteś dziś nastroju? - spytała.
Weszli do małej jadalni mieszczącej się na parterze w amfiladzie, między salonikiem a kuchnią - architektura "willi" nie była skomplikowana. Piotruś na polecenie matki pociągnął za sznurek dzwonka, po czym wszyscy troje zasiedli do herbaty.
- I cóż się dzisiaj wydarzyło? - spytał Moore, gdy Netta wbiegłszy hałaśliwie niby podmuch wiatru, jeszcze szybciej wybiegła zaaferowana. - Ile morderstw w ciągu dnia?
- Wszystko po staremu - odrzekła spokojnie, podając mu grzanki - poza jedną nowością, że twój syn zdaje się teraz gromadzić kuleczki do gry.
Oczy Franka spoczęły przez chwilę na chłopcu szczerzącym zęby w uśmiechu.
- Skończony Shylock z niego - mruknął schylając się znów nad jajkiem.
- A przed południem spotkałam w mieście pannę Hocking - dodała Łucja.
Rzucił jej spojrzenie sponad swej filiżanki - przy stole siedział zwykle pochylony - i lekko drwiącym tonem powiedział:
- Pinkie, kochane stworzenie! I cóż ci powiedziała o sobie?
Widząc, w jakim jest humorze, potrząsnęła głową uprzejmie, lecz z przekorą, nie racząc odpowiedzieć.
- Śmieszna figura - obstawał - nie potrafiłbym absolutnie określić wielkości jej bucików. Ma myszki w głowie, ta Pinkie. - I wzruszonym głosem zaintonował: - "Alleluja, Pinkie buja". Stanowczo uważam ją za wariatkę. - Wypił resztę herbaty i z wymownym naciskiem dodał: - Im mniej stykamy się z tutejszymi ludźmi, tym lepiej. Lubię jedynie tę miejscowość...
- Franku, znów stajesz się śmieszny, jak zwykle - rzekła spokojnie.
W tej chwili usłyszeli pukanie u drzwi wejściowych, a Piotruś zawołał:
- Poczta! - Na skinienie matki ześliznął się z krzesła i pobiegł do hallu. Wrócił z listem i z poważną miną zwycięzcy wykrzyknął: - Dla ciebie, mamusiu!
Łucja wzięła list do ręki, z lekko pochyloną głową krytycznym spojrzeniem objęła kwadratową kopertę, charakter pisma na adresie, pieczęć pocztową, wyciśniętą nad znaczkiem, po czym ostrożnie otworzyła kopertę scyzorykiem.
- Spodziewałam się - zauważyła spokojnie.
Na twarzy Moore'a pojawił się wyraz lekkiego rozdrażnienia. Wyjął wykałaczkę z kieszeni kamizelki i rozparty na krześle przyglądał się żonie, powoli czytającej list.
- Pewno od Edwarda - rzekł szyderczo, zanim skończyła czytać, myśląc o ich regularnej korespondencji. - O cóż chodzi dziś Jego Wielebności? O stan naszych dusz czy o stan jego wątroby?
Nie odpowiedziała mu jednak, bezgłośnie poruszając wargami i wytężając wzrok, nie słyszała jego słów. Czytanie pochłaniało całkowicie jej uwagę.
- A więc? - nalegał. - Czy panna O'Regan dostała świnki, a może czegoś innego?
Pod wpływem skojarzenia myśli Piotruś zaśmiał się krótko - znał bowiem gospodynię wuja Edwarda, a ze smutnego doświadczenia znał także i świnkę. List nie był jednak od Edwarda.
- To pisze Anna - rzekła wreszcie, odkładając list i podnosząc oczy z wyrazem radości. - Przyjedzie tu. Joe przywiezie ją z Levenfordu w przyszły czwartek.
- Anna! - wykrzyknął Moore opryskliwym, zupełnie zmienionym głosem; odrzucił list, szybko przebiegłszy go oczyma. - Anna przyjedzie tu! Dlaczego... po co, na miłość Boga, zaprosiłaś ją?
Zmarszczyła brwi. Jak on się zachowuje - i w dodatku w obecności Piotrusia.
- Zapominasz, że jest twoją kuzynką - powiedziała. - Zwykła przyzwoitość... gościnność nakazuje zaprosić ją na tydzień.
- Gościnność! Niepotrzebne zawracanie głowy, chciałaś powiedzieć!
- Mój drogi - dowodziła z nieodpartą logiką - czy było to również zawracanie głowy, kiedy Anna i jej ojciec zaofiarowali ci gościnność, gdy musiałeś pojechać do Belfastu? I to na przeszło trzy miesiące.
- Miałem interesy, więc musiałem tam zamieszkać - mówił niespokojnie. - Powiadam ci, że nie chcę żadnych kłopotów z powodu Anny.
- Więc ja wezmę na siebie cały kłopot - powiedziała zachowując spokój nawet wobec tak niemądrego postępowania z jego strony. - Pomyśl, że nigdy jeszcze nie widziałam Anny. Pragnę ją poznać.
- Do licha z poznaniem! - krzyknął gniewnie. - Nie chcę jej mieć w swym domu, a jeśli już o tym mówimy, to nie chcę widzieć nikogo z całej tej bandy - dodał charakteryzując w ten sposób swoich krewnych.
Zmarszczyła czoło. Tak, była to jedna z jego cech - tak skrajnie kontrastowa w porównaniu z jej towarzyskim instynktem - to pragnienie unikania ludzi, odosobnienia się, trzymania się z dala od własnych krewnych zawsze ją gniewało. Ulegając wbrew woli wybuchowi swego żywego temperamentu powiedziała oburzona:
- O Boże! Co nam zaszkodzi obecność Anny? Ty zawsze poniżasz swych znajomych, nawet własnych braci. Drwisz z Edwarda, ponieważ jest księdzem, a Joe nie podoba ci się, ponieważ jest szynkarzem. Teraz kolej na Annę!
- Ksiądz i szynkarz - powtórzył niechętnie. - Śliczna para. Co oni zrobili dla mnie czy dla kogokolwiek? Raz jeszcze ci powtarzam, że nie chcę mieć tu Anny.
- Dlaczego nie chcesz, by tu przyjechała?
- Po prostu nie chcę jej tu oglądać.
- Czy sam jesteś doskonały, że masz takie zdanie o innych?
- Powinnaś wiedzieć, jaki jestem. Wszak wyszłaś za mnie, prawda? - odparł posępnie.
Zagryzła dolną wargę drżąc z oburzenia, czuła chmurę, która zbierała się nad ich słonecznym pokoikiem tylko dlatego, że listonosz zapukał do drzwi, przynosząc list od kuzynki Franka. Bo w gruncie rzeczy cóż ona zrobiła? Zaprosiła krewną, Annę Galton, by spędziła u nich kilka dni. Czy to taka niewybaczalna zbrodnia? Anna, urodzona i wychowana w Levenford, wyjechała przed dziesięciu laty do Irlandii ze swoim ojcem, który jako wspólnik firmy "Lennox i Galton" - gdzie pracował właśnie Frank - osiedlił się później w Belfaście i objął w tym interesie dział eksportowy. Teraz, po śmierci starego Galtona, Anna powróciwszy tu, by z Lennoxem uregulować sprawy spadkowe, powzięła, zupełnie słusznie, zamiar odwiedzenia swych krewnych. Chyba to zrozumiałe po tak długiej nieobecności! U Joego w Levenford spędziła już dwa tygodnie, prawdopodobnie odwiedzi też Edwarda w Port Doran. Czy nie jest więc rzeczą naturalną, by przyjechała też do Ardfillan? Był to akt towarzyskiej grzeczności. Nawet więcej. Przed pięciu laty, kiedy Frank musiał udać się do Belfastu i prowadzić agencję w zastępstwie starego Galtona, który wtedy zachorował - był to pierwszy atak "angina pectoris", która ostatecznie spowodowała jego śmierć - kuzynka Anna przez przeszło trzy miesiące otaczała go wszelkimi wygodami. Dla Łucji wielką ulgę stanowiła świadomość, że Frank jest pod dobrą opieką, gdyż znając go i wiedząc, jak jest niezaradny, bała się dla niego wilgotnej pościeli, złego wiktu, zaniedbanych hoteli - wszelkiego zła, które mogło wyniknąć z ich rozłąki. A mimo to Frank protestuje teraz przeciw gościnności, jaką ona w zamian ofiarowała Annie. Sama ta myśl wywołała oburzenie. Łucja opanowała się jednak i zacisnąwszy usta, powstrzymała gniewne słowa.
Przez chwilę panowało milczenie, następnie Frank wstał powoli z miną nieco zawstydzoną, wyjął z kieszeni nieodłączne zielone tekturowe pudełko i zapalił papierosa. Stanął na farbowanej koźlej skórze i oparłszy ramię na marmurowym gzymsie kominka wciągnął dym papierosa, obserwując żonę kątem oka.
- Mieliśmy dziś dużo zamieszania - rzekł wreszcie trochę niezręcznie.
W rzeczywistości było to z jego strony usprawiedliwieniem. Uśmiechnęła się serdecznie, co od razu przywróciło zwykły nastrój między nimi, i unikając przedmiotu sporu, oświadczyła:
- Muszę w najbliższych dniach pomówić o tym z Lennoxem. I to rychło!
- Co masz na myśli? - spytał zdziwiony.
- Zobaczysz! - I lekko skinęła głową z właściwą sobie stanowczością. - W przyszłym tygodniu zaproszę go na kolację.
Nie odpowiadając przyglądał się jej, gdy wstała i zaczęła sprzątać ze stołu, po czym spojrzał przez okno. Była to pora odpływu, a na suchym, twardym piasku bawiło się kilkoro dzieci. Grały w piłkę. Piotruś wymknął się do nich, a w chłodzie wieczoru szybkie jego kroki i cienki, przenikliwy głos zlewały się z tym tłem. Frank przyglądał się obojętnie: jakie to dziwne, że ma już syna. Będąc brzdącem sam grywał w piłkę, a teraz! Zabawne, jak wszystko idzie swoim torem. Anna ma tu przyjechać - niemiła myśl. Nie chce jej mieć w swym domu. Mimo to wieczór jest piękny. Może wyjść skosić trawę. Ale zaraz pomyślał, że tego nie zrobi. Może jutro. Jutro - to wielkie słowo u Franka. Leniwie usiadł na miękkiej sofie przy oknie; znów ukazało się zielone pudełko, zapalił papierosa i nosem wypuszczał dym. Patrząc na rozżarzony koniec papierosa, zauważył:
- Lennox nosi się z tą myślą.
Przestała sprzątać ze stołu, zastanawiając się nad wiadomością, którą znała już dokładnie. Chodziło o to, że firma - ta sama, co przed ośmiu laty, z tą tylko różnicą, że Lennox był teraz jedynym jej właścicielem - zajmująca się importem produktów irlandzkich, postanowiła rozszerzyć zakres swej działalności i sprowadzić z Holandii nowy artykuł: margarynę. Obrzydliwe słowo! A jeszcze obrzydliwszy sam towar! Mimo to analizowanie wątpliwych wartości tej nowej namiastki masła nie potrafiło zbić Łucji z tropu. Wystarczał jej fakt, że Lennox, idąc z ogólnym postępem, zamierza rozszerzyć swój zakres działania. Odnosiła się do tego życzliwie, żywiąc w związku z tym ambitne zamiary dotyczące Franka. Czas, by on także zaawansował, ona już do tego doprowadzi.
Rzadko zastanawiała się nad obecnym stanowiskiem męża - może dlatego, że nie chciała go bliżej określać; wystarczało że Frank pracuje w firmie "Lennox i Galton", że cieszy się tam zaufaniem, ma poczucie niezbędności swojej pracy, a także wcale przyzwoitą pensję. A jednak, mimo wszelkich lojalnych eufemizmów wynajdywanych przez Łucję, Frank był, mówiąc obiektywnie, jedynie skromnym agentem handlowym. To niesłuszne. Niesprawiedliwe! Pragnęła dla niego czegoś lepszego, ważniejszego. Gorąco pragnęła, by się wybił, nawet ułożyła pewien plan. Mówiła już o tym z Frankiem, lecz wiedziała, że on unika tego tematu pod pozorem dokładnego rozważenia całej sprawy. "Oczywiście, że o tym pomyślę. Zostaw mi tylko trochę czasu" - odpowiadał jej stale albo też udając wielką szczerość przyrzekał: "Pomówię jutro z Lennoxem". Nie pomyślał jednak, a była też pewna, że nigdy nie napomknął o tym Lennoxowi, choć często zapewniał, że "ma starego w kieszeni". Było to podobne do Franka: ileż razy irytowała się z powodu jego braku stanowczości. Teraz jednak, patrząc na niego w zamyśleniu, rzekła:
- Franku, może to właśnie pozwoli nam się wybić. Chociaż zbytnio nie zaprzątałam tym sobie głowy - rzekła, lekką ironią pokrywając swój zapał. - Nic nie może równać się z masłem. Nie używałabym też tego w swoim domu.
- A jednak to mądry pomysł... i takie tanie. - Nie mógł przedstawić innych argumentów zapewniających powodzenie tego towaru. - A Lennox ma szerokie koła odbiorców. Myślę, że mógłbym to sprzedawać. - Ziewnął. - Chciałbym umrzeć jako człowiek bogaty, jeśli mnie najpierw nie powieszą. Dałoby się pogodzić jedno z drugim. Ostatnia przemowa milionera z ławy oskarżonych: "Serdecznie umiłowani bracia, jestem niewinny. Nigdy nic nie robiłem poza rozdzieraniem swych szat".
Znów zapadło milczenie. Frank patrzył przez okno na wybrzeże, gdzie Netta przekonywała Piotrusia, że czas spać. Był to ostatn...
bogg