Adolf Dygasinski - Wilk, Psy i Ludzie.doc

(235 KB) Pobierz

Początek formularza

Adolf Dygasiński
Wilk, psy i ludzie
 

I

Witajcie mi, witajcie nadnarwiańskie lasy! Wasza woń i świeżość zdaje się jeszcze pieścić i upajać mię dzisiaj, choć już dwadzieścia lat temu, jak was pożegnałem. Obraz boru, jak wszedł w duszę, tak w niej pozostał ze wszystkimi szczegółami. I oto widzę przed sobą reprezentantkę naszej szpilkowej roślinności, sosnę. U dołu nie ma ona gałęzi, jest wysokopienna, czerwonawa, leni się cieniutkimi warstewkami, jakby pieniążkami, rozrzuca swą korę dokoła. Wyżej pokryta jest sękami i sęczkami; w górze nosi koronę jak jeleń, rosochatą, rzadką w konary, pomiędzy którymi wysoko czernieje gniazdo wronie, jastrzębie lub krucze. Przysiada ją niekiedy zielona jemioła, co ku dołowi opuszcza kołpak swych liści, tak żywo połyskujących, bo na cudzej wypasionych skórze. Przy ziemi sterczą korzeniska, leży mnóstwo szyszek oraz igieł, tych materiałów budowlanych dla mrówek. Z tych owadów jedne oto dźwigają taką igłę, rozparłszy się całymi siłami jak dwa mocne chłopy; inne odbywają staranne poszukiwania w szyszkach, zalazłszy w każdy ich zakątek – a inne jeszcze wybrały się w uciążliwą podróż, het ku wierzchołkowi drzewa. Alić przyleciał piękny, pstry dzięcioł, lekko przysiadł na drzewie, okiem bystro objął pozycję i zaczął tu swoje gospodarstwo. Strach wielki wśród pracowitego narodu mrówek. Każde stworzenie zna swoich nieprzyjaciół, umie ich dopatrzeć, dosłyszeć, zwietrzyć. Więc te, które były blisko podstawy sosny, czym prędzej na ziemię schodzą, niektóre chronią się na szczyt drzewa i na jego gałęzie, a inne chcą oszukać nieprzyjaciela i chowają się w kryjówkach pod korą. Daremnie! Dzięcioł należy do drapieżników, jawnie napadających na swą zdobycz. Krzyknął głośno – raz – drugi raz... potem dziobem stuka jak młotem, wali w korę. Strach wielki pada na ukryte owady, ten huk ogłusza je strasznie i prawie że pozbawia przytomności umysłu; wyłażą na wierzch, przerażone, zaczynają zmykać, ale cóż im to pomoże wobec dzięcioła? Wiewiórka, przestraszona zgiełkiem, wyskoczyła także jak bomba z dziupli swojej; podskakuje niby piłka rzucona lub sunie w górę zręczniej od dzięcioła; zadarła swój ogonek, zasiadła na dwóch łapkach i ciekawym okiem przygląda się dzięciołowej pracy.

Przy jednym drzewie tyle istot żywych, choć wszystkich policzyć nie zdołamy przecież. I ćmy, i pajączki, i chrząszczyki świat tu sobie założyły. Było im dobrze, bezpiecznie, przyjemnie wśród żywicznej woni, aż po chwilę, kiedy nieprzyjaciel wytropił schronienie, zniszczył rodzinne gniazda i rozrzucił je, a założycieli rodzin pozabijał, porozpędzał na cztery wiatry. Nie w prostym kierunku, ale dookoła jak śruba mknie dzięcioł w górę, nurtuje wszędzie państwo owadów. Taki zły, choć taki piękny: szaty jego jaśnieją i szkarłatem, i jedwabistym połyskiem. Podchodzi ku szczytowi; wiewiórka parsknęła i dzięcioł odleciał do innej sosny; on także boi się kogoś, widać. W gęstwinie świerku, po jego szarej korze, między powyginanymi gałązkami uwija się całe stado popielatych i modrych sikorek, tych kolibrów naszych krajowych; piszczą i szczebiocą sobie z cicha, jakby wiodły poufną jakąś dysputę, a przy tym prowadzą zawzięte łowy na komary poszukujące cienia, na świętojańskie robaczki, sprężyki itp. Stary świerk stoi, niby na kopcu, na stosie swych opadłych i uwiędłych szpilek; niedaleko wyrosło kilku synów jego, którzy podobni są do małych gotyckich wieżyczek, otaczających wielką wysmukłą wieżę w tymże stylu.

A dalej czerni się gąszcz młodego drzewstwa, które przysłoniło ziemię swoim parasolem, tak iż się tu nie przedrą promienie słoneczne i przeto na ziemi gdzieniegdzie tylko kępka wysokiej trawy porasta. Zimą przez gąszcz ten przechodzi główny trakt zwierzyny. Tędy sunie zając, a za nim trop w trop lis ściga; tutaj wilki zbierają się na wiece; tu odyniec zakłada legowisko, spodziewając się wytchnienia przed ludzką napaścią, i zwinna kuna przemyka się tędy, i sarna goni pierzchliwa. Historię nocy może każdy odczytywać w zimowy ranek ze śladów, które mieszkańcy lasu zostawili po sobie na śniegu.

Idziesz dalej, a po drodze furknie ci przed nogami z krzykiem drozd albo się zerwie wrzaskliwa sójka. Wobec wspólnego wroga wszystkie żywe istoty lasu mimowolnie wchodzą w związek solidarny. Gdy sójka wrzaśnie, wtedy ma się już na baczności i zając zaspany pod krzakiem, i wiewiórka na gałęzi, i motyl się z kwiatka porywa.

Kończy się gęstwina szpilkowej młodzi; widać porębę. Z poręby można się już niebu dobrze przypatrzyć. Słońce świeci tu i przygrzewa. Na słońce wychodzą z lasu węże i jaszczurki, aby się w porębie wylegiwać, o południu zaś gromadzi się wszelki owad leśny, wzdychający do jasnych promieni światła. Brzęczą tu rozmaite muszki; ważki i szklarze bujają w powietrzu; motyle przelatują to górnym, to dolnym szlakiem – białe, szare, niebieskie, żółte, duże i małe. I bezskrzydłe mrówki, i zielone pająki, i czarne szczypawki, siedmiokropki albo biedronki krzątają się raźno. Koniki polne hasają, skaczą; świerszcz przygrywa do tańca, do zabawy powszechnej. Pod wpływem promieni słonecznych zrodziła się chyba energia i uczucie szczęścia organizmów. Więc nie dziw, iż w dzień biały, ciepły – panuje ruch tak powszechny. Wszystko się kształci, doskonali, wzrasta, każde stworzenie używa życia, jak umie.

Nie ma kwiatka, w którym by jakiś owad nie pracował; gęsta trawa wstrząsa się od ruchu drobnych stworzeń, które chyłkiem i milczkiem pełzają po samej ziemi. Osy, szerszenie, trzmiele brzęczą. Czasem jak kula wypada z gąszczu drobna, szara ptaszyna, pogoni za motylem, schwyci go i znika. Niech się tu pokaże człowiek, koń, sarna, w ogóle większe jakieś stworzenie, a w mgnieniu oka opadną je krwi chciwe gzy z wielkimi oczyma, wpijają się w ciało i raczej śmierć przeniosą nad porzucenie swej ofiary.

Nastrojona wyobraźnia ludzka nie zawsze w duchu prawdy pojmuje przyrodę. Bawi człowieka ten ruch istot żywych; ale czyż się myśli zawsze, że nie wszystko tu jest szczęściem i weselem. Przede wszystkim te stworzenia bardzo ciężko pracują, walczą jedne z drugimi. Nie każdy głos jest tu głosem szczęścia. Jest także dużo i cierpień, bólu. Miliony jestestw pada w krwawych zapasach o kawałek chleba, o uczucia swoje, o prawa: jedne giną, aby żyły drugie. Każdy się bowiem broni, każdy walczy, ale nie każdy zwycięża. Życie ziemskie oraz ziemia sama, aby się zapłodnić, potrzebują trupów, aby życie rozwijać dalej. Więc gdy jedni święcą pogrzeby i żałobę, drudzy ich kosztem wyprawiają wesela i uczty. W walce o istnienie znajdujemy tak dobrze trupy mrówek, świerszczów, motyli, jak zwłoki ludzi i różnych ssaków. Bo nic się nie organizuje bez dezorganizacji. Wszędzie jest wojna, wszędzie bohaterowie – tryumfatorzy i bohaterzy – męczennicy. Pająk usnuł piękną, symetryczną i jakby z jedwabiu siatkę, na którą poeta patrzałby ze zgrozą, gdyby się w niej łowili ludzie zamiast much i komarów. A jednak, ściśle mówiąc, i te stworzenia są naszymi bliźnimi, podobnie jak same pająki.

Wśród liściastych drzew i krzewów znów inny rodzaj życia panuje. Rumieni się kalina; drżą srebrne liście osiki; biało połyska brzoza; szumi górą dąb stary, wiązy i grabina; jeżyna dołem się słania, bujnym swym liściem przykrywa grzyby; rozłożyste paprocie, gęsto usiane borówki, poziomki, szczawie zajęcze, kępy przylaszczek rosną na przemian z sasankami, konwalią, pierwiosnkami i jaskrami. W leszczynie cieniuchnym głosikiem śpiewa a śpiewa pokrzewka i zielona żabka wtóruje jej niby grzechotką; a na sęku dębu zięba nuci krótką, lecz powabną piosenkę, a ponad nią wesoło pogwizduje wilga, przerzucając się z gałęzi na gałąź jak kłębek szczerozłotych nici. Tęsknym, urywanym głosem gil w oddaleniu poświstuje, a tęskniej jeszcze od niego jakieś pisklę nawołuje z gniazda ku sobie zabłąkaną kędyś matkę. Wśród gąszczu liści słychać w górze gruchanie gołębi, a ponad tym wszystkim od czasu do czasu zakraka kruk w przelocie.

Nowe znowu obrazy życia roztaczają się około leśnych strumieni, źródeł, moczarów i bieli. Strumień rwie się przez mchy, zarośla, korzenie drzew; ale tyle spotyka on przeszkód, że wreszcie traci niejako swą siłę, gubi swoje łożysko, spływa po wierzchu, rozlewa się wokoło, wsiąka w ziemię, tworzy bagno. Wody przybywa nieustannie, powstaje jeziorzysko. Rosną dokoła sitowia, rokiciny, wikle, tataraki; olszyna się rozpuszcza, korzeniami grząski grunt trzyma; do niej tulą się sztywne trawy, skrzypy, a gdzieniegdzie wykwita storczyk lub bukiet kaczyńca; wśród wód wznoszą się tu i ówdzie jak wysepki, zielone kępki, pokryte trawą bujną, rdestem wodnym i niezapominajkami. Ale sam środek jeziorzyska albo bieli – trudny do przejrzenia. Wody zebrało się tu dużo, a żadne jej brzegi nie hamują; płynąć nie może już dalej, bo oto wzgórze na drodze spotkała, więc cofa się nazad i rozlewa na wszystkie strony. Lecz nim zalała okoliczne miejscowości, zebrała się głównie w jednej kotlinie. Jest to więc biel. Niegdyś rosły tutaj drzewa, ale pogniły, tylko nagie czarne pale sterczą po nich nad wodą, po powierzchni której pływa rzęsa, pływają także szerokie liście grzybienia, a wielkie, białe oraz żółte kwiaty tej rośliny unoszą się nad wodą, podobne do starożytnych roztruchanów. Wysmukła trzcina to rośnie kępami wśród wód, to brzegiem gęsto porasta, woda ją wzrusza, wiatr nią kołysze i stąd dziwne szumy, skrzyp oraz gwizd przerywają ciszę tego ustronia. Czasem kurka wodna wypłynie, łyska skrajami się przemyka, cyranka z potomstwem żeruje, zapadają wielkie kaczki krzyżówki i wśród trzcin oraz tataraków rozpoczynają pilne poszukiwania. W noc księżycową słychać tutaj ciągłe pluski; biel nakrywa się mgłą gęstą, jakby przysłonić chciała swoje tajemnice. Latem o świcie ruch i życie zaczyna się po bielach. Kto się przybliży, ten usłyszy gwary i głosy różnorodne. Oto wielki kaczor wzniósł się nad wodę, niby stoi na jej powierzchni, skrzydłami trzepoce w powietrzu, wrzeszcząc donośnie: „Tak... tak... tak!...”. Całe stado niebawem powtarza za nim to samo hasło. Niektóre młode wprawiają się w nurkowanie, inne opuściły dziób i szyję pod wodę, a tył ciała ustawiły pionowo. Na brzegu stoi czapla zadumana jakoś poważnie, zdaje się być obojętną na wszystek ten zgiełk wielki. Dwie bielutkie mewy z dalekich stron przyleciały tu z wiatrem, przenocowały, a rankiem odbywają jeszcze przegląd bieli. Muskają wodę, rzucają się w górę, szybują, to znowu jak kule spadają ku dołowi. Nadbrzeżną kałużę obsiadły małe kuliki z pliszkami. Około kępek po błocie gonią bekasy i dubelty. Czasem porwie się który, wzleci, krzyknie i znowu spada na bagno.

Wtem nagle na wodę padł cień jakiś olbrzymi, jakoby czarna płachta odbiła się na bieli. Przeciągły pisk zabrzmiał po wszystkich bagienkach, po wodzie zaś rozległ się plusk przeciągły, rzekłbyś, iż ciężkie jakie cielsko przewlokło się tędy... to ptactwo wodne się chroni. Wszystko ucichło, pierzchło, bo oto olbrzymi jastrząb, łowca i pierwszy po człowieku tępiciel skrzydlatej zwierzyny odbywa ranne odwiedziny; potrzeba mu właśnie podatku krwi i życia od istot słabszych. Przeleciał nad samą powierzchnią wody powolnie, ciężko, bacznie dokoła siebie obserwując. Nic nie widać. Pospieszył ponad zielone kępki, zrywają się kszyki i trwożliwe głosy niosą w powietrze. Ale któż kszyka dogoni?... Zawiedziony łupieżca wzbił się w górę i usiadł na samym szczycie sąsiedniego drzewa.
 

II

Pod lasem przy małej drożynce mieszkał Szymon, strzelec, chłop stary, mądry, zawołany myśliwy, chodząca kronika boru. Wiedział on, ile sztuk saren jest w kniei i gdzie się która o każdej porze dnia znajduje. Obyczaje dzików, wilków, lisów i zajęcy były mu dokładnie znane; z niektórymi osobnikami szczycił się nawet bardzo bliskimi stosunkami znajomości, to znaczy, iż poznawał w lesie sztuki, które niegdyś uszły przed jego strzałem. Takim zwierzętom przypisywał Szymon niejako związki z siłami nadprzyrodzonymi. Miał on swojego zająca, którego już czterykroć chybił w ciągu dwóch lat przynajmniej. Był i lis taki, co zręcznie omijał wszelkie samołówki, sieci oraz żelaza, a przed pogonią ogarów ginął nieraz jakby pod ziemią. Gospodarzył też w tamtejszych lasach osobliwy dzik pojedynek; z nim to Szymon spotykał się już niejednokrotnie oko w oko, strzelał już do niego nabojem z grubych ćwieków, gdy zwykłe kule nie pomagały. Ale i to się na nic zdało. Następnie więc strzelec użył święconej kuli, na której trzechkrólową kredą zaznaczony był biały krzyżyk. Dzik ów znikał niekiedy z boru na jakiś czas, a potem znowu się zjawiał, zakładając legowisko to w gąszczach, to na brzegach bieli w bagnach. Latem wyrządzał on niemałe szkody w polach przylegających do lasu, zwłaszcza też pustoszył kartofle. Szymon zasadzał się na zwierza nocami; i on, który w sprawach myśliwskich chciał być nieomylnym, pozwalał się dzikowi oszukiwać; bo pojedynek właśnie w czasie zasadzki albo wcale nie wyszedł w pole, albo pokazało się nazajutrz, że o trzysta kroków od zaczajonego strzelca skopał i zniszczył kawałek pola. Nie był to więc pospolity odyniec, jakich Szymon corocznie kilku kładł trupem. Nasz myśliwy sądził, że dzik znał jego myśli i zamiary, że więc niepodobieństwem było walczyć człowiekowi ze stworzeniem tak dziwnego rodzaju.

Jednakże ani ów mądry zając, ani przebiegły lis, ani dzik, o którym właśnie co tylko była mowa, nie mogły iść w porównanie z pewnym wilkiem albo – jak go Szymon mianował – „wilkołakiem”.

„Przed siedmiu laty – są słowa starego myśliwca – przybyło w te strony nad Narew stado wilków, liczące coś trzynaście sztuk. Zima była wówczas bardzo mroźna i śnieżna. W końcu stycznia wilki owe podeszły nocą ku jednej wsi, podkopały się do chlewa i pożarły trzy sztuki świń. Nazajutrz zrobiliśmy polowanie; wyszło w nagonkę dużo ludzi z drągami i widłami, a strzelców było ze dwudziestu. Obszedłem tropy, rozstawiłem wszystkich, jak należało, i sam nareszcie zająłem własne stanowisko. Nigdy tego nie zapomnę, jak spudłowałem wtedy o dwadzieścia kroków. A było to tak: wilki rozbiły się podczas obławy, a nawet jeden wilk z całej gromady zniknął gdzieś bez śladu, jak kamień w wodzie. Ubito już trzy, a z pięć uszło przez łańcuch i przeprawiło się po lodzie za Narew. Na mnie wyparowały od razu aż cztery wilki. Z przodu szło ogromne wilczysko, wyższe o głowę od innych; zwierz ten bynajmniej nie pędził przestraszony krzykami i hałasem nagonki, ale kroczył sobie dość wolno, podskakując z lekka; paszczę miał otwartą i język z boku wywieszony, a ogon podniesiony w górę jak pies. Karczysko było strasznie grube, porosłe płowymi kudłami. Nieulękły, stanął na wprost mnie i bystro wytrzeszczył ślepia; zdawało się, że pilnie nasłuchuje. Nigdy jeszcze w życiu nie widziałem takiego wilka. Wziąłem go dokładnie na cel, będąc ukrytym za drzewem; jednakże strzelba nie wypaliła, a i łoskot wcale nie przeraził wilka. Szedł prosto ku mnie jak nigdy nic, podczas gdy inne wilki rozbiegły się na wszystkie strony. Gdy przebiegał koło drzewa, za którym stałem ukryty, słyszałem wyraźnie, jak szczęknął zębami. Sięgnąłem po kapiszon, choć mi się zimno zrobiło, bo wilka tak zuchwałego na obławie nie widziałem nigdy. Spojrzałem w stronę, gdzie poszedł, a on sobie z wolna postępuje o jakie dwadzieścia kroków ode mnie. Celuję i strzelam; cóż, kiedy strzał chybia. Przeżegnałem się teraz, ale już nie miałem odwagi poszukać, gdzie upadł nabój ostro nabity loftkami. Wielkie wilczysko uszło w bór, gdyż był to wilkołak, to jest zła dusza w wilczej skórze.

Jakoś w tydzień przeszło po polowaniu chwyciły cięższe jeszcze mrozy, tak że ptactwo od nich padało; wilczych tropów pełno było po polach i koło lasu, choć nie dało się słyszeć, żeby gdzie we wsi stała się komu jaka szkoda od tych zwierząt. Pamiętam, było to w dzień Świętego Błażeja, wieś złożyła się na wotywę na intencję sfolgowania mrozów. Po nabożeństwie w Goworowie zebrali się gospodarze na pogwarkę w małowieskiej karczmie i tak też tam zeszło do zmierzchu. Wyszedłem z karczmy ze sołtysem Mateuszem, miałem się zaś puścić zaraz ku chałupie, ale kum powiada:

– Wstąpcie no do mnie, Szymonie.

Zalazłem więc do Mateusza i zabawiłem chwilkę czasu. Wyjrzał kum na świat i mówi:

– Przenocujcie, Szymonie, bo się jakoś ściemnia, a z Małowieży macie spory kęs drogi do domu.

– Ha, to i lepiej, kiedy ciemno – rzeknę – widać dobrze zelżało, pomogła wotywa – może jutro będzie ponówka. A mnie przecie nie dziwno tłuc się nocą do domu.

I tak puściłem się w drogę, choć było bardzo ciemno. Śnieg zaczął lekko prószyć, potem padał coraz gęstszy. Myślę sobie o jutrzejszym polowaniu, a tu naraz widzę, żem jakoś zboczył z drogi, którą przecie od jakich czterdziestu lat wracałem do chałupy, bywało i we dnie, i nocami. Spojrzę, aż tu ni stąd, ni zowąd jestem w wiklinach na łące. »Tfu, do licha ciężkiego, co to znaczy?« – myślałem sobie w duchu. Zawracam na powrót; śnieg gęsto wali mi w oczy, spoglądam, a ja tu znowu jestem po drugiej stronie drogi w krzakach tarninowych. Widocznie kaduk mnie opętał i nosił. Ale z duszą chrześcijańską nie tak to łatwo; odpiąłem ja kurtkę, sięgam pod koszulę, a szkaplerz na wierzch wykładam i z dobrą miną znowu ku drodze zawracam. Idę, idę... ile mogę, przykładam się okiem do ziemi, do nieba, ciemno okrutnie, tylko płaty śniegu sypią. Zalazłem też w pole na gliniane pałygi, blisko wyrw i wąwozów, którymi corocznie woda z całej okolicy do lasu spływa. Przyszło mi więc do głowy zaśpiewać: »Kto się w opiekę«. Czy mi język od zimna zesztywniał, czy też zły już tak gębę zamurował, dość, żem ledwie parę ze siebie puszczał, a głosu ani rusz dobyć nie mogłem. Wiedziałem ci ja dobrze, gdzie jestem: »Tu stoję – myślałem sobie – tam za mną Małowieża, na lewo musi być droga, zaś rychtyk przede mną bór i moja chałupa«. Trafić jak nie mogłem, tak nie mogłem. »Może złego nie kusić – rzeknę do siebie – usiądę ot, lepiej w jarze i przeczekam, aż rozświta«. Począłem też szukać krzaczka jałowca, żeby mi nazbyt za kołnierz nie naprószyło. Ale coś się nie udawało znaleźć wygodnego schronienia. Więc przebyłem wąwóz i zaszedłem pod gruszę, w czystym polu stojącą. Tu usiadłem sobie w zaciszu przed wiatrem a śniegiem; miałem ochotę teraz zdrzemnąć się kruszynę, ale chciałem przedtem jeszcze rozejrzeć się po świecie. Postawiłem strzelbę pod drzewem, przyłożyłem rękę do oka i patrzę to na niebo, czy śnieżyca nie ustanie – to przed siebie, czy nie widać
czego. W górze ani jednej gwiazdeczki nie ujrzeć: czarno i czarno. W polu za to zdało mi się, że coś świeci; patrzę pilniej, światełko się przybliża: jedno, drugie, trzecie... Zrozumiałem zaraz, że to wilki. »Źle ze mną w takim szczerym polu i przy tak ciemnej nocy«. Dalejże strzelbę na plecy i myk w górę na gruszę. Ledwiem się dostał na gałąź, spojrzę ku dołowi, a tu wilki spod drzewa wpatrują się we mnie jak w obraz. Gdym je przerachował, naliczyłem pięć. »Dobryś, pewno to wilcze wesele, a moje takie psie szczęście, żem się na nim znalazł«. Cichutko opatrzyłem strzelbę, przykładam się, ale nie strzelam. »A czy ja wiem – strzelać, nie strzelać? Jak się bestie rozeżrą, gotowe i drzewo podgryźć, a wtedy zginę«. Przypomniałem sobie wówczas, że mam akurat pięć nabojów, to jest tyle, ile było wilków, chociaż jeden tylko nabój był z kulą, loftek miałem na dwa strzały, na resztę śrut zajęczy. Była to dobra wróżba – dla każdego rozbójnika jeden nabój. I to mnie też – co prawda – tak pokrzepiło, żem zamyślał spróbować szczęścia. Trudno mi było ze strzelbą siedzieć niewinnie jak ptak na gruszy. Wymierzyłem dobrze w dwie świeczki najbliższego wilczura, a choć w ciemności, wytrzymałem tęgą chwilę. Jak nie wytnę, Panie święty – tarach!... Pod gruszą stał się jakiś zamęt okrutny, ale mało co widzieć mogłem, bo i ciemno, i przez gałęzie źle było patrzeć. Zmiarkowałem i tak przecie, żem strzału nie zmarnował; wilk się przewalił, a kamraci – zamiast go ratować – zaczęli szarpać i tarmosić, przy czym słyszałem straszliwe warczenie i charkanie. Po tym wszystkim wilki drapnęły na bok w pole; ale za chwilę przyskoczyły znowu do drzewa; jak gdyby się wściekły, zaczęły pień z wielkim gwałtem podgryzać, tak że czułem wstrząśnienia na mojej gałęzi. Pomyślałem wtedy: »Jeżeli zgryziecie ten twardy orzech, to wam, moje szelmy, już na mnie chyba zębów zabraknie«. Srożąc się podskakiwały w górę, a jeden nawet na bok uskoczył, wspiął się, czy też przy pomocy skoku pochwycił w paszczę gałąź, co ku dołowi opadła, począł nią trząść i szarpać, aż konar pękł. Miałem chęć dać mu naukę, ale z powodu gęstych gałęzi nie mogłem go wziąć na oko; tym trudniej zaś było strzelać do wilków tuż pod gruszą będących; szkoda mi było marnować naboje. Przeziębnięty, prawie skostniały, wdrapałem się, jak można było najwyżej. Spojrzę po niebie, chwała Bogu, znać już tu i ówdzie gwiazdeczki, przeszły widać główne śniegowe chmury, zaczynało się przecierać, pogoda następowała. Opatrzyłem strzelbę i szepcząc pacierz, wlepiłem oczy w ziemię. Teraz już mi się nie migało przed oczyma, śnieg bielił się wyraźnie i wyraźnie także czerniały cielska wilków. Strzelać jednak prosto z góry na dół nie było podobna; byłem bez oparcia żadnego i otoczony gałęziami na wszystkie strony. Wściekłość też wilków zmalała, bo nie słychać było już takiego zgiełku, jak przedtem. Dopiero jeden z nich jak zacznie wyć, a inne za nim – to cieńszym, to grubszym głosem. Niech Pan Jezus broni, co też to była za kapela!...

Wypogodziło się, śnieg teraz błyszczał i okolice widziałem daleko. Było mi raźniej w duszy. Wziąłem na cel największego muzykanta, wypaliłem... Wilczysko jak bomba podskoczyło w górę, zwracając ku mnie błyszczące ślepie... Poznałem go wtedy, był to wilkołak... Puścił się w pole ku wąwozowi, a za nim popędziło trzech innych jak za wodzem. Nie miałem czasu nabić strzelby na nowo. Na placu pozostał tylko wilk zwalony na śmierć od pierwszego strzału”.

Biedny Szymon ciężko odchorował opowiedzianą tu przygodę. A nie było to ostatnie jego spotkanie z wilkołakiem. Potwór ten najniespodziewaniej przebiegał nieraz drogę w poprzek, kiedy strzelec nasz zwiedzał knieje; innym razem znowu ukazał mu w gąszczu osiwiałą paszczę, uzbrojoną w długie zębce i połyskującą parę wściekłych oczu.

Nadnarwiański wilkołak już to łączył się z gromadą wilków, już też pojedynczo pędził samotne życie w kniei. W roku 1866 dobrał on sobie był małżonkę, która go obdarzyła jedynym potomkiem płci męskiej. Szymon dobrze wiedział o owych związkach, ale nie lubił o tym nawet wspominać. I chociaż zawsze zabierał młode wilczęta, zrodzone w kniei podległej jego rewirowi, jednak tym razem brakło mu skwapliwości i nie kusił się bynajmniej o zdobycz.

Los atoli okazał się dla wilkołaków surowym i sprawił to, czego strzelec Szymon nie chciał dokonać z powodu swej zabobonności. Niejaki Wicek Soboń, czternastoletni pasterz krów i koni, zapuszczał się często w bór, mając zamiłowanie do poszukiwania gniazd ptasich. On to przypadkiem natrafił na młodego wilkołakowicza, który iż był jeszcze w wieku niemowlęcym, nie zdołał pod nieobecność rodziców założyć skutecznej opozycji i został zupełnie po ludzku anektowany. Przyznam się, że była to czarna niewdzięczność rodzaju ludzkiego, zważywszy okoliczność, iż onego czasu wilczyca przyczyniła się tak wspaniałomyślnie do założenia Rzymu.

Nad Narwią wypadki miały wprost odwrotny charakter, polski Faustulus wziął wilka w jasyr, a później stanął przede mną proponując handelek. Za marną cenę jeniec świetnego rodu, urodzony w przepysznej miejscowości, zmienił pana – przepraszam – przywłaszczyciela. Wiedziałem dobrze, co kupuję, gdyż z łaski Szymona byłem wybornie poinformowany o biegu spraw w kniei. Ale stary strzelec, gdy się dowiedział o wszystkim, co zaszło, przepowiadał smutne wypadki; zwłaszcza też Wickowi nie wróżył on szczęścia na tym bożym świecie. O ile zaś mogłem wyrozumieć z różnych kiwań głową, wzruszań ramionami, pomrukiwań, słówek rzuconych od niechcenia, to wieszczbę Szymona można by było sformułować w ten sposób: „ Wilkołak mści się za doznaną krzywdę, a jeśli sobie kogo upatrzy, zmarnuje mu życie”.

Co się tyczy Wicka, mogę z góry zapewnić, że to opowiadanie wcale nie będzie
wyzyskane na temat ziszczenia się przepowiedni Szymona, jakkolwiek efekt mógłby mieć powodzenie. Bo cóż kto winien, że Wicek został później dworskim fornalem, a potem ożenił się z jedyną córką zagrodnika z Brzezia i z czasem został spadkobiercą chaty, sadu, stodoły, wozu, czterech krów, pary koni i piętnastu morgów gruntu, nie licząc w to wszystko trzody chlewnej, jałowizny, psa, kota i kilkunastu królików?

W istocie, w parę dni potem wilki porwały chłopską czarną owcę, ale trudno to uważać za pełne świadomości uczucie zemsty. To samo mniej więcej wypada powiedzieć o zduszeniu pod lasem starej szkapy. Wypadki tego rodzaju miewały zawsze miejsce w Małowieży i jej okolicach nad Narwią, a w czasach dawniejszych drapieżność wilków – podobnie jak ludzi – musiała być jeszcze większa. Szymon atoli złowrogo oceniał wspomniane fakty, a mnie szczerze i wymownie doradzał, abym zaniechał idei wychowania wilkołakowego syna, lecz już raczej puścił go do lasu, gdzie – mówił – „znajdzie on swoich”.

III

Wilczek mój wzrastał. Z początku był dosyć niedołężny, podobnie jak maleńkie szczenięta – stawiał nogi ociężale, często się przewracał, miał duży brzuch, wypukły z obu boków, kudełki pomięte, puchowate i miękkie. Przezwałem go Buta, co znaczy po sanskrycku istota żywa (od pierwiastka bhu – być, istnieć, rosnąć, żyć). Bez względu na legendarne swoje pochodzenie lubił namiętnie igrać z maleńkimi pieskami.

Zdaje się, że w tych najmłodszych chwilach życia nie miał w sobie poczucia różnicy gatunku; wilk i szczeniaki były wtedy jakoby jeden gatunek. Podobnie i maleńcy patrycjusze zabawiają się z synkami fornali, ekonomów, karbowych, a jednym i drugim nie zależy wówczas na tym, kto kogo rodzi. Mniemam też, że i dziatwa bezbożnych czerwonoskórców chętnie igrałaby z malcami chrześcijańskich Europejczyków; małe jakie Francuziątko bawiłoby się w najlepsze z Eskimosiątkiem. Jednakże w Małowieży stara ogarzyca Śpiewka, matka psich szczeniąt, zwietrzyła od razu pochodzenie Buty, a widząc go ze swoim potomstwem strojącego figle na poły wilcze, na poły psie, obwąchała najprzód troskliwie od stóp do ogona, potem najeżyła sierść na grzbiecie, a nareszcie ucięła dotkliwie w pośladek. Krzyknął i jęknął, zaskomlił żałosnym wilczym dyszkantem mój wychowaniec; był to pierwszy cios, jaki otrzymał na łonie cywilizacji, co mówię – pierwszy policzek. Chwilowy impuls uczuciowy pobudzał mnie, abym surowo skarcił Śpiewkę, wprowadzając równouprawnienie między zwierzętami. Niebawem atoli przyszła mi na myśl filozofia i historia, pomyślałem sobie o tradycyjnej nienawiści ras, a nawet pobratymczych plemion. Wprawdzie w epoce wychowania przeze mnie Buty nie istniał jeszcze antysemityzm, ale Żydem pogardzali chrześcijanie już i wtedy. Otóż takie i tym podobne refleksje usposobiły mnie mniej wrogo względem ogarzycy. Pomyślałem był sobie: „Jak tu wymagać od zwierząt równouprawnienia, kiedy ono dla ludzi jest niedostępne. Niech mój wilk wcześnie pozna gorycz życia cywilizowanego, niechaj ma w historii swego żywota i tragiczne elementy”. Skończyło się na powiedzeniu Śpiewce moralnego kazania, któremu z mojej strony towarzyszyła pewna poważna gestykulacja. Mniej więcej suka zrozumiała, o co chodzi, jednak w imię swego psiego przesądu nie chciała się nigdy i za nic w świecie zgodzić, ażeby Buta w jej obecności igrał w wesołym towarzystwie niemowlęcego psiego pokolenia. Szanowałem w granicach mojej możliwości tradycję na tym punkcie. Niechajże i psom wolno będzie mieć przesądy. Z drugiej strony, nie chciałem się dopuszczać oszustwa względem matki własnych dzieci, więc też nigdy nie pozbawiałem ich samowolnie macierzyńskiego wpływu na edukację. „Bo – myślałem sobie – przecież ona chyba lepiej ode mnie potrafi wychować swoje psięta”. Ale ilekroć Śpiewka oddaliła się od potomstwa, nie broniłem też szczeniętom i wilczkowi robić, co im się podobało.

Jakkolwiek Buta był młodszy wiekiem od psów, jednak zęby i w ogóle jego siły fizyczne, jako też inteligencja zwierzęca organizowały się u niego widocznie wcześniej aniżeli u kolegów i towarzyszy zabawy. Gdy się rozigrał, wpadał jakby w dziki szał i nielitościwie rozbijał wtedy psiaki. Kiedy już miał mniej więcej trzy miesiące, wspólne zabawy stały się niepodobieństwem; wówczas psy same unikały igraszek, a jeśli sobie pozwoliły czasem swawoli z wilkiem, to niebawem zmuszone były uchodzić skomląc i unosząc na skórze ślady jego zębów. Te zaś okoliczności wbijały im się w pamięć tak silnie, że w późniejszym czasie na widok Buty zmykały po kątach, tuląc pod siebie ogony.

Nie lepsze uznanie zyskał sobie wilk i u innych psów, dojrzalszych w latach. I tak, ulubieniec mój, duży buldog duński, Jork, tolerował Butę jedynie przez wzgląd na jego poufałe ze mną stosunki. Inny znowu wielki biały pies węgierski, z rasy owczarskiej – nazwiskiem Milord – nie przeszedł nigdy około wilka bez pomrukiwania, warczenia, wyszczerzania zębów, rzucania piorunujących spojrzeń i tym podobnych oznak niezadowolenia, gniewu oraz pogardy. Niepodobieństwem też było, aby w ważnej chwili spożywania darów bożych psy znajdowały się razem z wilkiem; zmuszony byłem unikać tego przezornie. Bo gdy się psy między sobą o kość pogryzą, to zawsze tylko swój swego pokaleczy, a potem się pogodzą; ale na wilka byłyby się one wszystkie jednozgodnie rzuciły i śmierć mu przedwczesną zgotowały.

Wycieczki w pole i do lasu odbywały się specjalnie pod moim nadzorem i kierunkiem; w takich razach wilk szedł przywiązany na łańcuszku, psy używały wolności. Jeżeli zaś chciałem dać swobodę wilkowi, musiałem psy w domu uwięzić. Trudne to jest położenie kierownika i wychowawcy w takim stanie rzeczy!

Skoro już Buta liczył jakie trzy kwartały wieku, wziąłem go był jednego dnia na
przechadzkę wraz z węgrzynem Milordem. Nałóg i wspólna dola istot coś jednak znaczą na tej naszej planecie. Do pewnego stopnia można się zżyć nawet z wrogiem. Na łące dałem wilkowi swobodę, co widząc Milord przyskoczył skwapliwie, a pomerdując poważnie swoim bogatym ogonem, starannie na wszystkie strony obwąchał Butę; ten ostatni parę razy jakby uśmiechnął się fałszywie, podnosząc do góry czarne wargi przykrywające mu zęby; po czym puścili się oba w zawody na harce po polu. Gonitwa trwała długo; wilk pędził za psem, przesadzając śmiało rowy; obaj się zziajali, obaj wywiesili języki. Jeżeli Milord wietrzył co na ziemi, Buta przypadał do niego i także węszył. Chociaż nie mogłem z bliska obserwować, jak się to wszystko odbywało, wnoszę jednak, iż przy takiej to właśnie czynności tropienia i wietrzenia zaszło jakieś nieporozumienie między zwierzętami owymi. Nieporozumienie było grube. Usłyszałem tylko z jednej strony błagalny głos wilka, wołający o pomoc, kto w Boga wierzy, z drugiej – gniewny, imponujący krzyk Milorda. Pędzę, ile sił starczy przynosząc dla miłości zgody interwencję osoby, szpicrózgi ciętej oraz łańcuszka. Ujrzałem w trawie powalonego wznak Butę, pies zaś łapami przyciskał go potężnie do ziemi, zadając od czasu do czasu szarpiące razy. Wobec walki zachowałem się bardzo groźnie i piorunującym głosem wrzasnąłem na cywilizowanego tryumfatora:

– Milord, do nogi!

Pies, usłyszawszy nieubłagany głos kodeksu prawodawczego, natychmiast zdjął silne łapy z piersi przeciwnika i cały zapieniony, począł się cofać. Ale zaledwie popuścił ofiarę, gdy ta porwała się wściekle, a dopadłszy kudłatego karku wroga, zatopiła w nim wściekłe zęby. Z kolei pies upadł na ziemię wskutek natarczywej napaści, a zupełnego ze swej strony nieprzygotowania. Nie było się co namyślać; wprowadziłem w ruch bat, ten czynnik pokoju, i zadałem wilkowi kilka razów dotkliwych, lecz wnet się przekonałem, że są na świecie skóry wytrzymałe, na których kije się łamią. Zbliżam się tedy, chwytam Butę obiema rękami za uszy i na bok odciągam. Zaledwie rozjąłem dwóch zapaśników i, chcąc rozjuszonego wilka przykuć na łańcuchu, popuściłem jedną ręką, gdy oto Buta zajadle sięgnął paszczą do mego ramienia i zadał mi dotkliwą ranę. Prawdopodobnie był to odwet za ciosy wymierzone szpicrózgą. Moich usiłowań w interesie zgody wilk nie pojął tak, jak pies i potraktował mnie niby wroga, przy czym uporczywie oponował przeciw zakuciu swojej szyi w łańcuch. Milord ciekawie, ale i niecierpliwie przyglądał się całej operacji poskramiania wilka; zdawał się on oczekiwać skinienia mego, aby po żandarmsku wziąć za kołnierz dzikiego towarzysza. Sądziłem, iż nie wypada szczuć poczciwym psem także poczciwego, choć zuchwałego wilka. Sądziłem, że każde zwierzę, mające za szeląg rozumu, musi ostatecznie zrozumieć taką szczerą politykę i odpłacić za nią tą miarą przywiązania, na jaką zwierzę dane w danych warunkach zdobyć się jest zdolne. Zupełnie innego zdania trzymał się strzelec Szymon, który nie tylko, że był zwolennikiem absoluti dominiiabsoluti dominii – tu: władzy absolutnej panującego., ale doradzał mi nawet dopuszczenie się haniebnego czynu:

– Niech pan tę bestię wypuści w pole i zaszczuje psami, nim dorośnie, bo z tego nigdy nie będzie pociechy.

– Mój Szymonie – mówiłem mu – cóż wilk temu winien, że się wilkiem urodził i nie na naszą pociechę?

Myśliwy wstrząsał ramionami, kiwał głową, przy czym uśmiechał się dosyć zarozumiale oraz lekceważąco.

Nie tylko psy i Szymon uczuwali wstręt do Buty. Nie lubili go także wszyscy służący we dworze i wszyscy chłopi w całej wsi. Kiedym przechodził w towarzystwie wilka, słyszałem mniej lub więcej głośno wypowiadane zdania:

– Widzicie go, jaka to psia wiara teraz spokojna! A do lasu, ha! Czułem za mojego wilka upokorzenie, wstydziłem się także za ludzi, znosiłem cierpliwie te i inne jeszcze obelgi. Ale cóż robić? Nie można przeinaczyć wilka, psów, ludzi i wszystkich stworzeń. One się same przemieniają w ciągu czasu.

Największą nieprzyjaciółką Buty była kobieta, stara panna nazwiskiem Trukawska, ochmistrzyni dworskiego drobiu, oraz jej pomocniczka, rodzaj kurnikowego sekretarza, dziewka Jagna. Pokazuje się, że wszelka na wpół cywilizacja jest jeszcze równie dzika, co i stanowcze barbarzyństwo. Tym się chyba tłumaczą nieokiełznane fanatyzmy, kłamstwo, pycha, zarozumiałość małych ludzi w wieku naszym, tak chełpliwym z dzieł swoich. Cnota ludzka widocznie musi przejść przez te przywary, zanim się istotną cnotą stanie. Nie można tego odnieść do jednostek, ale do dziejów całych pokoleń. Przy czym godne jest uwagi, iż wspomniane przymioty nie tylko od woli człowieka nie zależą, ale go unieszczęśliwiają podobnie jak głupota. Jednostka przewrotna jest przez całe życie prześladowana i chłostana, często przez ludzi gorszych nawet od siebie. Nasz wilk, potomek rodu wilkołaków nad Narwią, nie był ani kłamcą, ani zarozumialcem, ani fanatykiem, a był jednak popychany i poniewierany przez wszystkich. Dlaczego? Trudno jest rozwiązywać doraźnie tak ważną kwestię. Ale zdaje się, że ludzie w wilku prześladują i nienawidzą własną przewrotność. Zresztą nienawiść taka może pochodzić i stąd, że w prastarej religii człowieka wilk był także ubóstwiany, a każdy przesąd podminowany ściąga pioruny nienawiści w następstwie.

Buta, jak każde inne żywe stworzenie, urodził się pod pogodnym okiem słońca. Znam jego ojczyznę nad piękną rzeką i wśród pysznych krajobrazów. Mimo to wszystko, sądzone mu było na ziemi przekleństwo, jako szkodliwemu!... Nie wymienię tu stworzeń najszkodliwszych, bo przekleństwo może od nich zależeć.

Pani Trukawska w poufnych rozmowach z Jagną oczerniała Butę w sposób nielitościwy. Jagna dolewała oliwy do tego zarzewia. Widziałem konspirację nie tylko przeciw wilkowi, ale i przeciw mojej osobie, zajmującej w społeczeństwie już i tak dosyć lekceważone stanowisko prywatnego nauczyciela domowego. Razem więc z wilkiem znosiliśmy prześladowanie od ludu. Nie w moim, ale w Buty interesie chciałem raz tłumaczyć pani Trukawskiej zasady demokratycznej etyki, atoli niewiasta owa ofuknęła mnie, że „chłop między ludźmi znaczy tyle, ile wilk między zwierzętami; smaruj jednego i drugiego miodem, nic nie pomoże: chłop – chłopem, wilk – wilkiem”.

„Trzeba się mieć na baczności!” – pomyślałem oczekując spokojnie biegu wypadków i starając się o utrzymanie harmonii z wilkiem, psami oraz ludźmi; wszyscy mieli własne przesądy, na których opierali uczucie osobistej godności.

Właśnie wskutek swoich przesądów Buta szybko posuwał wypadki do krańcowości. Z wiekiem rozwielmożniały się w nim wszystkie jego wilcze cnoty oraz przywary, a jedne i drugie Trukawska, jako też Jagna – łaskawie zapisywały na karb grzechów śmiertelnych, jak gdyby wilk był człowiekiem i miał obowiązek znać dekalog oraz uczyć się na pamięć „Małego katechizmu” ks. Putiatyckiego. Aż nareszcie nadszedł dzień pamiętny, w którym stronnictwo, spiskujące przeciw wilkowi, stanęło na stopie wojennej. Rzecz tak się miała:

Buta przez cały dzień wylegiwał się w ciemnym klombie na dziedzińcu. Tam zatopiony on był w jakimś dumaniu, którego naturę – o ile się dało – poznałem. Do klombu przychodziły gwary ze świata stanowiącego otoczenie. Słychać tu było rżenie koni, szczekanie psów, rozmowy ludzi, gęganie gęsi, gdakanie kur, nawoływanie się indyk, perlic, pawi, kaczek, kwik prosiąt itd. Buta słuchał tego wszystkiego z jak największą uwagą i kombinował sobie stąd może obraz zewnętrznego świata oraz przemyśliwał nad zajęciem w tym świecie pozycji odpowiedniej dla siebie i swoich wymagań. Niekiedy zdrzemnął się, ale gdy mu na nosie usiadła mucha lub komar, przerywał sen i obserwował dalej, nastawiając bacznie uszy, a w ślad za spostrzeżeniami uszu posyłając na wszystkie strony i wzrok bystry.

Karmiłem go dość obficie i głównie raz na dzień po obiedzie; wtedy to pożerał parę talerzy mięsa oraz kości, resztek pozostających z obiadu. Na zawołanie: „Buta!” zrywał się i pędził co tchu z klombu na ganek, wiedząc dobrze, iż się go wzywa po odebranie racji. Żarłoczność wilka była duża; połykał nieraz całe kości, więc też niejednokrotnie musiałem robić operację, wyjmując mu za pomocą nożyczek kość utkwioną w gardle. Przypuszczam, że w stanie dzikim wypadki tego rodzaju przytrafiają się wilkom mniej często.

Cokolwiek bym mógł powiedzieć na rzecz mojej dbałości i w ogóle pedagogicznych zabiegów gwoli uprzyjemnienia wilkowi połykania różnych gorzkich owoców cywilizacji, muszę jednakże przyznać, iż zapewne niezupełnie dobrze zbadałem jego szeroki apetyt oraz dobrze uregulowaną funkcję trawienia. Albowiem wspomniane powyżej samotne rozmyślania wilka w klombie i rozważania gwarów świata zewnętrznego doprowadziły go były do nadzwyczajnie radykalnego przedsiębiorstwa. Tuż za klombem, ku polu, znajdowała się bardzo piękna łączka, porosła bujną trawą i skropiona strumieniem. Jak zauważyłem, Buta w tę stronę najczęściej posyłał swoje słuchy, a za słuchem zwracał też pełne dziwnej pożądliwości oczy. Zdaje się, że i delikatny zmysł wilczego węchu odgrywał niejaką rolę w tych zwiadach a rozmyślaniach. Gwar z łączki zaledwie dający się słyszeć dla mnie, człowieka, wśród największej ciszy, dla Buty był już jakimś upajającym koncertem, którym on się lubował po całych dniach; aż wreszcie wytworzone na drodze tego zachwytu uczucia i skojarzone z nimi wyobrażenia popchnęły go na drogę czynu. Na strumieniu na łączce codziennie pluskały się i prowadziły poufale spokojną pogwarkę kaczki dworskie, istne oko w głowie panny Trukawskiej i jej powiernicy Jagny. Owo, zachowywanie się kaczek, pływających po strumyku, nie uszło uwagi Buty, jakkolwiek terytorium jego znajdowało się w odległości jakich trzystu kroków od łączki. Gdy się już dobrze nasłuchał kaczych rozmów, które może i rozumiał, zdecydował się na czyn. Pewnego więc dnia przed samym wieczorem zeszedł z klombu na łączkę i położył się cichutko przy samej ścieżce, którą kaczki wydeptały i po której codziennie rano z kurnika szły do strumienia, a w wieczór tędy również do kurnika powracały. Zarówno panna Trukawska, jak i Jagna potrzebowały tylko z daleka zawołać: „Taś, taś, taś!” a kaczki zaraz, jak która mogła, gramoliły się z wody na brzeg i dalejże pędzić, co im kaczych sił starczyło. Posiadały więc i kaczki pewną ilość zdolności, którą ludzie zowią wnioskowaniem. Cóż dopiero mówić o wilku, zwierzęciu wyższego rzędu?

Buta już w klombie skombinował sobie, że kaczki muszą wracać do domu wieczorem i że będą przechodziły po ścieżce; według ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin