(27) - Weis M Perrin D - Brygada Kanga 01 - Brygada smierci.rtf

(861 KB) Pobierz

 

Margaret Weis

i

Don Perrin

 

Brygada Śmierci

 

przekład Dorota Żywno

 

 


Dedykowane z dumą Kanadyjskiemu Korpusowi Lądowych Wojsk Inżynierii Elektrycznej i Mechanicznej

 


Rozdział 1

 

Do broni!

Kang był na nogach, szukając po omacku zbroi w ciemnej chacie, jeszcze zanim w pełni się ocknął i uświadomił sobie, co się dzieje.

Cholerni elfowie! Przeklęte szpiczastouchy. Na Otchłań, daliby się choć trochę przespać!

Znalazł napierśnik, chwilę się z nim mocował, aż wreszcie zdołał zarzucić jeden pasek na pokryte łuskami ramię. Drugi stale mu się wymykał. Klnąc siarczyście, zostawił go w spokoju.

Przyciskając pancerz do piersi jedną ręką, poszukał drzwi i potknął się o krzesło.

Trąbka fałszywie grała na alarm. Z zewnątrz znów dobiegło wołanie, na które odpowiedziały ochrypłe, niepokorne okrzyki.

Kang kopnął krzesło, aż poleciały drzazgi, i znów spróbował trafić do drzwi.

Parszywi elfowie – znów mruknął, ale miał wrażenie, że coś tu nie gra.

Trzeźwa część jego jaźni, ta, która zeszłego wieczoru nie piła krasnoludzkiego spirytusu – srogi, surowy nadzorca, który patrzył nieprzychylnie, jak reszta jego osoby się dobrze bawi znów nie dawał mu spokoju.

Coś w związku z krasnoludami. Nie elfami.

Kang otworzył drzwi swojej chaty. W twarz buchnęło mu gorące, duszne powietrze. Świtało, chociaż słońce jeszcze nie dotarło do chatek i szałasów schowanych pod sosnami. Kang zmrużył oczy, potrząsnął zamroczoną głową i wyciągnął rękę w stronę pierwszego smokowca, którego zauważył.

Co tu się, do licha, dzieje? – ryknął. – Czy to Złoty Generał?

Żołnierz gapił się na niego w takim osłupieniu, że zapomniał zasalutować.

Złoty Generał? Proszę wybaczyć, panie pułkowniku, ale ze Złotym Generałem nie walczyliśmy już od dwudziestu pięciu lat! To ci przeklęci krasnoludowie. Napadli na nas. Przypuszczam, że chodzi im o owce.

Kang zamyślił się nad tymi niezwykłymi wieściami, nie zauważając, że pancerz zsunął mu się z piersi. Krasnoludowie.

Owce. Najazd. Ta część jego jaźni, która wiedziała, co się dzieje, była poważnie rozdrażniona. Gdyby tak jeszcze...

Dzień dobry, panie pułkowniku! – usłyszał czyjś niemiłosiernie wesoły głos.

W twarz chlusnęła mu lodowata woda.

Smokowiec ryknął i wyszedł za próg. Trząsł się tak, że aż dzwoniły łuski, był już jednak stosunkowo trzeźwy i świadomy tego, co się dzieje wokół.

Pozwoli pan, pułkowniku, że pomogę – rozległ się ten sam pogodny głos.

Slith, zastępca Kanga, schwycił napierśnik i przełożył pasek przez ramię dowódcy, zapinając go mocno pod jego lewym skrzydłem.

Znów krasnoludowie? – spytał Kang.

Mijający ich smokowcy nakładali zbroje i chwytali za broń, udając się na wyznaczone stanowiska obrony warownego grodu.

Obok przebiegła becząca z panicznego strachu owca, która oddzieliła się od stada.

Tak jest, panie pułkowniku. Nacierają z północy.

Kang pobiegł do muru, który napawał go niezmierną dumą.

Wznieśli go z kamienia, który wydobyto czarami ze stoku Celebundu, żołnierze Kanga, dawna Pierwsza Brygada Saperów Smoczej Armii. Mur okalał osadę i nie pozwalał złodziejom wejść do środka, a owcom się wydostać.

Przynajmniej tak to miało funkcjonować.

Jakimś sposobem owce jednak wciąż znikały, a Kang często czuł w nocy smakowitą woń baraniej pieczeni, która zalatywała od wioski krasnoludów podgórskich na drugim końcu doliny.

Ze zgrzytem pazurów wspiął się po kamiennych stopniach i zajął stanowisko na murze. Kang widział krasnoludów biegnących po otwartej przestrzeni w stronę północnej ściany grodu, lecz w szarym świetle poranka trudno było ich zliczyć. Pierwsi biegacze nieśli drabiny i sznury, przygotowani do wspinaczki.

Smokowcy stali na murach z mieczami i maczugami w rękach i czekali na krasnoludów, żeby im nabić parę guzów.

– Znacie moje rozkazy! – krzyknął Kang, wyciągając miecz. – Bić wyłącznie płazem! Pamiętajcie, żeby używać nieszkodliwej magii, tylko tyle, żeby zasiać wśród nich strach.

Smokowcy wokół niego odpowiedzieli chórem:

Tak jest! – jednak komendant odniósł wrażenie, że nie słyszy w ich głosie entuzjazmu. Krasnoludowie tymczasem dotarli do podnóża muru, zarzucili na blanki kotwice i przystawili drabiny. Kang wychylił się z zamiarem odepchnięcia jednej z nich, kiedy jego uwagę zwrócił zgiełk, który wybuchł gdzieś daleko po prawej stronie.

Podejrzewając, że frontalny atak był jedynie wybiegiem, a pierwsza fala nieprzyjaciół już się wdarła przez mury, Kang przekazał dowodzenie Slithowi i popędził w tym kierunku. Na miejscu zastał Glotha, dowódcę jednego z plutonów, który krzyczał donośnie i gniewnie.

Jakiś smokowiec mierzył z kuszy do krasnoludów.

W imię Królowej Ciemności, co wy sobie wyobrażacie, żołnierzu? – darł się Gloth. – Natychmiast odłóżcie tę kuszę!

Znacie rozkazy.

Znam, ale mi się nie podobają! – warknął rozzłoszczony smokowiec, nie wypuszczając broni z ręki.

Kang mógłby wpaść, narobić szumu i opanować sytuację.

Powstrzymał się jednak, żeby zobaczyć, jak poradzi sobie dowódca kompanii.

Nie podobają mi się, panie sierżancie! – powtórzył Gloth.

Z północy doleciały krzyki, wrzaski i ryki. Uzbrojeni w kije smokowcy spychali obwieszone krasnoludami drabiny z murów.

Gloth spojrzał wściekle na zbuntowanego żołnierza i Kang czekał z napięciem, kiedy dowódca kompanii straci cierpliwość i przejdzie do rękoczynów. Tak właśnie Gloth postąpiłby za dawnych czasów.

Sierżant najwyraźniej jednak złagodził metody.

Posłuchaj, Rorc, wiesz, że nie wolno nam używać kusz, i znasz powody. Czy mam ci jeszcze raz wszystko powtarzać?

Podniósł rękę i wskazał jednego z napastników. – Weźmy na przykład tego krasnoluda. Jasne, że jest brzydki jak siedem nieszczęść z tą owłosioną twarzą, pękatym brzuchem i krótkimi, krępymi nóżkami. Ale przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że jest to właśnie on – może jako jedyny – wie, jak się pędzi spirytus.

Zastrzelisz go i w porządku, wyślesz jeszcze jednego przeklętego krasnoluda do Reorxa, ale co się stanie, kiedy następnym razem na nich napadniemy? Zastaniemy na drzwiach gorzelni tabliczkę z napisem: „Nieczynne z powodu śmierci właściciela". I co wtedy z nami będzie?

Rorc patrzył wilkiem, ale nic nie odpowiedział.

To ja ci powiem, co będzie – dokończył z powagą Gloth.

Będzie nam się chciało pić. Bądź więc grzeczny i weź maczugę zamiast kuszy, a ja nie powiem pułkownikowi o twojej niesubordynacji.

Rorc się zawahał, ale wreszcie rzucił broń na ziemię. Podniósł pałkę i wychylił się za mur, gotów odeprzeć atak. Gloth wziął kuszę i odszedł. Kang czym prędzej wrócił na swoje stanowisko dowodzenia.

Szkoda, że będzie musiał udawać, że niczego nie widział.

Chciałby móc udzielić Glothowi zasłużonej pochwały za to, że tak zręcznie opanował potencjalnie niebezpieczną sytuację.

Kang w gruncie rzeczy nie miał żalu do żołnierza. Piekielnie trudno im było znosić te denerwujące napady, kiedy za dawnych czasów po prostu najechaliby krasnoludów, wycięli ich w pień i zrównali z ziemią ich małą osadę.

Dawne czasy jednak minęły, co bezustannie starał się uzmysłowić swoim podwładnym.

Po powrocie na pozycję dowodzenia rzucił okiem na pole walki. Krasnoludowie, którzy nieśli drabiny, już je przystawili do murów i rozpoczęli wspinaczkę. Obrońcy zdołali odepchnąć cztery, ale po dwóch pozostałych wspinało się kilkunastu rabusiów wymachujących pięściami i pałkami.

Smokowcom trudno było trafić krasnoludów. Wysokie na mniej więcej cztery i pół stopy istoty przemykały między nogami siedmiostopowych jaszczurów, którzy z reguły świstali maczugami i klingami mieczy tuż nad ich głowami.

Kang dostrzegł sześciu rabusiów, którzy robili uniki, kluczyli i podskakiwali, wymykając się sprytnie usiłującym ich złapać smokowcom. Zeskoczyli z muru i zniknęli w osadzie.

Kang zaklął.

Psiakrew! Slith, bierz pierwszy batalion i goń ich. Zostało nam tylko dziesięć owiec. Nie mogę pozwolić, żebyśmy którąś stracili. Biegnij!

Pierwszy batalion za mną! – Slith przekrzykiwał zgiełk.

Smokowcy odepchnęli pozostałe dwie drabiny, jednak krasnoludowie nie zaprzestali ataku, miotając kamienie i pecyny błota. Żołnierz obok Kanga osunął się na kolana, a potem padł na twarz. Kang odwrócił go i stwierdził, że smokowiec nadal oddycha, ale na czole rośnie mu duży guz. Obok leżała rozbita na pół cegła. Kang zostawił nieprzytomnego żołnierza i zstąpił z murów. Poszedł po pluton rezerwy.

Przez wszystkie te lata smokowcy zachowywali wojskowe stopnie i organizację, chociaż właściwie nie musieli tego robić.

Dawno odeszli z armii. Mimo to wojskowa dyscyplina świetnie się sprawdzała w sytuacjach wyjątkowych, takich jak ta. Każdy wiedział, co robić i kogo słuchać.

Pluton rezerwowy dbał o zaopatrzenie reszty brygady (liczącej obecnie jedynie dwustu smokowców), dostarczając prowiantu, ubrań, zbroi, broni i narzędzi. Podczas napadu spełniał rolę jednostki wspierającej. Rog, komendant rezerwy, zasalutował zbliżającemu się Kangowi.

– Gotowi na rozkaz! – oznajmił.

Doskonale! Idziemy! – odparł dowódca i dał przykład, chowając miecz do pochwy.

Czterdziestu smokowców, z których każdy uzbrojony był w maczugę i tarczę, wrzasnęło i puściło się biegiem w stronę wrót. Strażnicy przy bramie zauważyli nadciągający oddział i otworzyli szeroko drewniane wierzeje.

Krasnoludowie za wrotami dostrzegli okazję i przypuścili atak na otwarte wrota. Kang i jego jednostka rezerwowa wypadli zza bramy i rzucili się do ataku na nacierających krasnoludów.

W ruch poszły pałki i pięści.

Bitwa była krótka. Kilka krasnoludów padło z głowami rozbitymi maczugą albo pięścią. Trzasnęła błyskawica, paru bozaków posłużyło się czarami. Pamiętając o rozkazie dowódcy, dopilnowali, aby jedynym jej skutkiem było osmalenie kilku bród i podpalenie gaci jednemu rabusiowi. Gdy pięciu krasnoludów padło albo zaczęło się kopcić, reszta przeszła do odwrotu, wycofując swoje siły do rzadkiego lasu okalającego osadę. Od czasu do czasu zaświszczał, albo niekiedy pacnął, jakiś pocisk.

Kang właśnie się odwracał, żeby ocenić sytuację, kiedy trafiło go w pysk zepsute jajko. Skorupka pękła, śmierdzące żółtko pociekło mu do ust i spłynęło po brodzie. Od tego obrzydliwego zapachu i jeszcze gorszego smaku żołądek podjechał mu do ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin