Wladyslaw Stanislaw Reymont - Franek.doc

(162 KB) Pobierz

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza

Władysław Stanisław Reymont
Franek

Był maszynistą, inspicjentem, afiszerem, zamiataczem, statystą i Bóg wie, czym już nie był. W towarzystwie, do którego składu należał, spełniał wszystkie funkcje a gdyby było potrzeba, mógł nawet "pokazywać bogów", to jest przedstawiać nieme lub kilkowyrazowe role. Był najniezbędniejszym rekwizytem towarzystwa.

Franek, zmianę! Franek, potrzeba laski na scenę! Franek, po jakich ja słowach wychodzę? Franek, dzwonić, Franek, do kurtyny! - To "Franek", "Franek" - na wszystkie tempa wywoływane i wszystkimi rodzajami głosów rozbrzmiewało zawsze podczas spektaklu po scenie, kulisach i garderobie małego prowincjonalnego teatru. A on, mały, suchy, z twarzą pergaminową, długą a płaską bez wyrazu, pomiętą, z twarzą głodomora, o tonie brudnym, popryszczonym wyrzutami - kościach policzkowych dziwnie zapadniętych, o czole niskim, cofniętym przy skroniach w tył, poplamionym żółtymi plamami, zaczerwienionym zawsze. Ubrany w jasne palto wypełzłe i zniszczone - w sztylpach lakierowanych, imitujących długie buty - zawsze w jakiejś żokiejce na głowie, biegał bez odpoczynku od aktora, któremu pomagał robić brzuch z poduszki, do dyrektora, który na pół ubrany wyglądał przez otwór w kurtynie na wchodzącą publiczność, a któremu o samego wyjścia na scenę trzeba było szukać jakiejś

garderoby. Tam potrzeba było wylecieć z kijem przed teatr, rozpędzić bandę hałasujących Zydziaków, tu przynieść amantce jeden z trzech kufli piwa, bez wypicia których nie grałaby, przykręcić lampy i lecieć szybko do kurtyny, aby ją podciągnąć - "a uważnie, błażnie, na gazy, mówię ci sto razy", jak co spektakl powtarzał dyrektor i znowu biec, brać scenariusz w rękę i mieć w pogotowiu wszystkie drobne rekwizyty. Tak, bo był i rekwizytorem. Brał po dwa ruble od przedstawienia za dostarczanie wszystkiego, co tylko było potrzebne do ubierania sceny. Wyręczał także reżysera, a mianowicie wtedy, kiedy to publiczności, słabo reprezentowanej, trzeba oznajmić, że "z powodu pustek w kasie teatr zamyka się". Spełniał to ostatnie nie z przyjemnością, bo wiedział, że po takim odwołaniu przedstawienia, dostanie tylko połowę kosztów i nic z działów na swoje trzy marki. Towarzystwo grywało na działy, których lwią część zabierali dyrektor z Simonką, naiwno-liryczno-operetkowo-gabinetową primadonną, ojciec dramatyczny i komik, nieporównany "kanciarz", bo pierwszy amant - wspaniale, modnie ubrane bydlę był "krowienturą" świeżą jeszcze, przeto mało płatną. Swoją drogą Franek spełniał tyle uciążliwych obowiązków bez szemrania. Był wszędzie, gdzie go tylko mogli potrzebować. Zdawał się dwoić i troić, aby tylko nastarczyć. Szturchańce, bo i to go spotykało od zniecierpliwionych, kaprysy, dzikie popędy zdenerwowanych, szydercze uwagi, wszystko to znosił z niewyczerpaną cierpliwością. Zdawał się nie mieć krwi i nerwów w sobie. Tylko czasami, gdy mu kto za bardzo dokuczył lub za boleśnie pociągnął za włosy, oczyma błyskał żałośnie, lecz milczał. Ach, te oczy! co one tam robiły pod tą nieforemną, przykrytą żółtawą czupryną czaszką? Takie wielkie,.

barwy najciemniejszego lazuru, a wiecznie pokryte jakąś zasłoną szklistą - jakby łez zastygłych. Zdawało się, że ich światło skierowane jest z zewnątrz - w jakieś przepaściste głębie ducha. Z powodu tych oczu cierpiał najwięcej od amanta, który miał głęboko schowane bez wyrazu i koloru oczy.

- Co takiemu bydlakowi po nich? - mawiał - gdyby człowiek miał podobne, to - no!...

To "no" było wypowiadane z jakimś rozmarzającym mrugnięciem i miało głęboko sięgające znac&enie.

Franek pomimo wszystkiego trzymał się, tego jednego towarzystwa od lat kilkunastu. Przywiązywał się do wszystkich, którzy w nim byli czas jakiś, a szczególniej do dyrektora, u którego ojca zaczął swoją artystyczną karierę - może ż marzeniami o sławie? z duszą przepełnioną pragnieniem grania Hamletów, Learów itd., może! To tak dawno. Mówił, że już nie pamięta, gdy go jaki nowicjusz zapytywał. Pogrzebał przeszłość tak głęboko z jej porywami, tęsknotą, nadziejami, że chwilami naprawdę nie wiedział, czy istniała kiedy. Był pogodzony z dolą; na nic nie czekał, niczego nie pragnął. Żył z dnia na dzień, z godziny na godzinę, aby dalej. Zadzwonią, kurtyna zapadnie i sza - bez bisów - jak się raz odezwał.

Zresztą był milczący, nie lubił rozprawiać. Bo i o czym?

Ani słuchał rozmawiających. Co go to wszystko obchodziło? Miał robotę - robił, nie myślał; nie miał - szedł z suflerem Zmarźlakiem do knajpy i grał dniami, całymi w domino - i także nie myślał. Brakło partnera albo był za bardzo spity - szedł spać - ot, i wszystko!

Obojętność jego była nieczułością.

Za jego pracowitość niezmordowaną, przywiązanie bezinteresowne, odwzajemniano mu się nieraz na różny sposób. Niewielu, co prawda, widziało w nim człowieka, tylko jakieś popychadło, automat, usługujący równie dobrze i pośpiesznie tak za kułaka, jak i za dziesiątkę.

Sensację zrobił pewnego razu na próbie. Bohaterka, wypełniająca prywatnie obowiązki dyrektorowej, przyszła na próbę w złotym humorze.

- Franek, piwo! - W tej chwili prawie postawił przed nią kufel. Knajpa była obok. A ona, skończywszy pokazywanie wszystkim pierścionka, który dostała na wczorajszej bibce - robiła tak zawsze - zawołała go w kulisę i wspaniałomyślnie zaproponowała, aby się przeniósł na mieszkanie do jej kuchni.

- Bo ty podobno nigdzie nie mieszkasz?

- E-e - mieszkam, proszę pani dyrektorowej.

Lubiła ten tytuł.

- Gdzie?

- Tam na Olejnej. Pani dyrektorowa nie wie? mieszkamy ze Zmarźlakiem razem.

- To bydlę rozpoi cię.

- Cóż to szkodzi, proszę pani?

- No, tak, tak - ale u mnie nie możesz być pijany.

- Dobrze, nie będę pił - wszystko mi jedno.

I ucałował na podziękę ręce kandydatki na dyrektorowa.

- Sprowadź się zaraz.

- Dobrze.

Akurat ktoś go potrzebował posłać do szewca i w tym celu ściągnął nawet z nóg kamasze, którym na gwałt pomoc dać należało, i siedząc w kulisie, głosem tylko miał brać udział w próbie.

- Franek, zaniesiesz, widzisz - niech ci na poczekaniu zrobi.

Franek przybrał stanowczą minę i powiedział, że nie ma czasu, nie pójdzie.

- Dlaczego, małpo, nie pójdziesz?

- Bo przeprowadzam się.

- Skąd? gdzie?

- Od Zmarźlaka do dyrektorowej.

- Ha! ha! - Franek się przeprowadza, ha! ha! wybornie! - przeprowadza się!

- Połamani bohaterzy i dotknięte szpicem Kronosa bohaterki! Proszę o głos! Hołota - cichoże, bo chcę powiedzieć coś arcywesołego. Uciszono się.

- Oto! powiadam, że nasza Esmeralda vel Simonka bierze sobie tego oto Quasimoda na stajnię - czyli inaczej, mówiąc językiem dla was zrozumiałym, nasze factotum - mówiący słynął z wyszukanych zwrotów i porównań w mowie - przeprowadza się, słyszycie? - zaangażowała go przed chwilą do wszystkiego - i przeprowadza się.

Męska połowa towarzystwa wybuchnęła śmiechem, tak im się to komiczne wydało, żeńska zaś żółcią i śliną - tym zjadliwiej, że dyrektorowa oddaliła się.

- Faktora chce mieć pod ręką, obrońcę, parawan, kasjera.

- Kupiłaby sobie lepiej nowy garnitur zębów, bo starym wczoraj o mało się nie udławiła.

- Czy pani chcesz nabyć stary? Będę pośredniczył, może odstąpi po zniżonej cenie, jako dla istotnie potrzebującej - szepnął z galanterią zjadliwą "charakterystyczny".

- Och! pan jesteś...

- Zachwycający! - podsuflował cicho.

- O nie! raczej chwytający "bębenków" na karty.

- Za które to zyski, mówiąc nawiasem, pozwalasz mi się pani nazwać czasami szczęśliwym swoim wielbicielem - odpowiedział cicho z ukłonem.

Aktorka z godnością, jak przystało na matkę dramatyczną, odeszła w kulisy.

- Widział pan przed chwilą to publiczne afiszowanie się z pierścionkiem, wiadomo jak nabytym? O! ona umie naciągać facetów! I ja, która byłam w pierwszych towarzystwach, u Texia, Kościeleckiegó, muszę z takimi kolegować! Ach, to okropne!... Ani to głosu, talentu, postawy... Bo to, proszę pana, co pan w niej widzisz, to wszystko sztuczne - od Pika - i to się tak rozrzuca! Ja mam przecież ręce także możliwe do pierścionków, co, nieprawda? I ja także mogłabym je mieć, gdybym tylko chciała, oho! w Warszawie w Bellevue to facety podali mi z krzeseł garnitur złoty - naprawdę, jak Bozię kocham! Ale nie wzięłam - nie, za bardzo siebie szanuję - brać od obcych! Co innego, jakby znajomy, przyjaciel taki serdeczny, jak pan, dawał, to bym wzięła - ale inaczej nie, nigdy... Mówiła to szeptem, szepleniąc i mizdrząc się "naiwna" młoda, może 24-letnia kobieta, dość przystojna, ale zniszczona życiem, do młodego wielbiciela, który, widać było, że na dzień takiego słodkiego spotkania musiał zrzucić z siebie mundur szkolny dla większej niepoznaki - bo wyglądał, jak z krzyża zdjęty. Wcisnął się w krzesło, tak że ledwo go było widać i od każdego wchodzącego odwracał się z przestrachem, jakby inspektora przeczuł.

- Franek! - wołała niezdecydowanego wzrostu, wieku, płci i piękności aktorka o nieustalonym repertuarze.

- Franek! idź, przeprowadzaj się prędzej, bo pani dyrektorowa czeka, żebyś próchno wymiótł z mieszkania, nim goście nadejdą.

- No, a tymczasem możesz to tutaj zrobić! - zawołał któryś śmiejąc się.

Aktorka spłonęła z gniewu i przyciszonym od złości głosem syknęła:

- Rodin!

- Gonerilla!

Tyranizowała matkę w najpodlejszy sposób.

- Ależ, na Boga! kiedyż się próba zacznie?

Franek wysunął się.

- Jeszcze nie ma wszystkich.

- Trzeba posłać, niech przychodzą. Mój Zmarźlaczku, idź no po te krowienty, bo jak pragnę dobrego działu, oddam rolę i róbcie sobie, co chcecie.

- Powinieneś to dawno zrobić, publiczność umiałaby to ocenić.

- Och! publiczność i tak jest wdzięczna dyrektorowi, że menażerii nie puszcza na scenę.

- Tak, całej nie - tylko niektóre okazy...

- Panie!...

- Cicho, osły! Kalacie karczemną zwadą święty przybytek sztuki. Kłócicie się jak szewcy.

- Nie - ale jak tenorzy.

- Albo jak aktorki...

- Panowie! proszę sobie artystkami nie wycierać zębów.

- Tylko?

- Kanciarz!

Całe towarzystwo zgodnie wybuchnęło śmiechem.

- Więc pani w ten sposób rozumiesz? Tak myślisz?...

- Stój, Garricku! Pani! ten młodzieniec znieważa cię.

Posądza bowiem, że rozumiesz i że myślisz. O niegodziwiec! o łotr!...

Powiedział to komik, Wstawką nazywany, przysadzisty, o rozlanej twarzy i brzuchu, a zalanym talencie jegomość i oddalił się spiesznie, rzucając złośliwo - triumfujące spojrzenie wokoło.

Nazwany Garrickiem, młody aspirant do artystycznej nędzy, jeszcze niezbyt otrzaskany z postępowaniem współkolegów, a przeto pełen jeszcze młodzieńczego ognia, porwał się oburzony.

- Siedź pan, nie zważaj na mowy podobnych clownów. Trzeba czasem i zniewagę złożyć na ołtarzu sztuki szeptała skonfudowana ściskając rękę swego rycerza.

- Dobrze, pani, usłucham twego głosu - jest mi on rozkazem...

Podziękowała mu powłóczystym a głębokim spojrzeniem podmalowanych oczu.

- ...ale nie rozumiem - mówił dalej - nie mogę pojąć, jak podobni w życiu ludzie mogą być przedstawicielami sztuki, apostołami piękna i szlachetności. Nie. mogę się nawet domyślić patrząc na nich, czy tam w tych piersiach płonie święty ogień sztuki. Nie rozumiem, jak można być pijakiem, szydercą, cynikiem, a jednocześnie artystą. Nie rozumiem.

- O szewcze Apellesa! Wiele jeszcze nie rozumiesz wiele, wiele musisz pozbyć się z tego, co czujesz. Wiele razy grać na głodno, wiele nocy pić na czyje konto, nim zostaniesz aktorem.

- Wolałbym wcale nie być na scenie, niż czuć i myśleć inaczej.

- To odejdź w pokoju, mój synu! - odejdź. Mama i tata zabiją tłustego cielca na przyjęcie syna marnotrawnego.

- Panowie szydzicie, a przecież tu idzie o coś większego od nas - o sztukę.

- To ci farsiarz! ha! ha!

- Pozwólcie panowie i nie gniewajcie się na mnie za to, co powiem, ale sztuka nie jest celem dla was, nie kochacie jej. Myśli wasze zajęte czym innym, serca zastygłe nie odczuwają nawet, co to jest sztuka?

- A wiesz ty, młodzieńcze, co to jest codziennie obiad, całe buty, mieszkanie zapłacone, łach jakiś swój własny na grzbiet, kieliszek sznapsa za, własną dziesiątkę kupiony? Ty nie wiesz jeszcze, dopóki ci starczy zapasów, przywiezionych z domu - ale my o tym dawno zapomnieliśmy - o, dawno! Odejdź, a jeżeli zostaniesz pomiędzy nami, to za rok - pomówimy o tym, co to jest sztuka. Dixi.

- A swoją drogą, dołóż do swego zapału nowe buty na zapas i schowaj, przydadzą ci się na powrót - zakończył Wstawka.

- Kiedyż ta próba?

- Gdzie się pani tak spieszy? - on jeszcze z klasy nie wrócił.

- Zmarźlak! hej, Zmarźlak! chodźże tu, stara małpo. Gdzie dyrektor?

- Zaraz idzie - kończy partię.

- A Dżalma?

- Spotkałem go, szedł z tymi pannami zza mostu na spacer i powiedział, żeby go kto zastąpił, bo teraz nie ma czasu, przyjdzie na popołudniową.

- Samiec!...

- Nie, to przechodzi pojęcie!...

- Twoje, ma się rozumieć.

- ...jutro się gra, nikt roli nie umie, na próby nie przychodzą: będzie klapa! jak Boga kocham! jeneralna klapa!

- Nie kracz, wrono!

- Że sztuka pójdzie pod psem, za to ręczę.

- Ma się rozumieć, skoro ty w niej grasz.

- Żeby to spektakl był dobry! - bo jak wstawić pragnę kubełek piwonii, bryndza aż śmierdzi - ani cebuli, ani w co wkrajać.

-Jak pogody nie będzie, to i publiczność może nie dopisać...

- Nie bój się. Dopisze, ale tobie na grzbiecie, jak się będziesz sypał, jak wczoraj.

- To małpa Zmarźlak spił się jak świnia i nie poddawał...

- "Jowiszu! przed twój tron idziemy wieńce pleść.

I tobie cześć. - I tobie Jowiszu itd.".

To dyrektor wchodził z piosenką na ustach.

- Jak się macie, robaczki! - zawołał do kobiet. No, panowie, zaczynamy próbę.

- Czas już by było - czekamy...

- Widzisz, Ofelio, cudną karambolową partię graliśmy z sędzią. Znasz go, ten, co tak po uszy zakochany w tobie - i właśnie mówił mi...

- Wszystko mi jedno, co mówił. Nie potrzebuję gołych "fatygantów".

- Przecież to taco pierzasty! - wtrącił ktoś z boku.

- I! - ma tyle... - i pokazała figę.

- Pani bo jesteś zawsze doskonale informowana...

- Kota w worku się nie kupuje, to żaden interes zawołał Wstawka.

- Franek! Franek! scenę ustawić do pierwszego aktu.

- Nie ma go; przeprowadzać się poszedł.

- Gdzie?

- Do Simonki.

- A! - no, mniejsza. Panowie, pomóżcie mi, ustawimy sami.

- Zaczynać, zaczynać. Gdzie Mazepa?

- Nie przyjdzie, jest na innej próbie...

- Garricku! zamarkujesz pan za niego.

"O tu mi był Eden,

Oczy twe były dla mnie gwiazdami zbawienia, Hymnem..."

- Mój drogi, nie blaguj. Udajesz, że się uczysz roli, a sypiesz się na scenie jak zwierzę - wołał dyrektor w kulisy do grającego rolę Zbigniewa, który swoją obecność i pracowitość w ten sposób manifestował...

Rozpoczęto próbę. Kuleli, sypali się, wracali do scen niektórych po dwa razy, ale powoli, powoli rozgrzewało ich to arcydzieło dramatyczne. Przycichało w sali, uciszono się w kulisach, nie było słychać rozmów, przycinków, szyderstw, kawałów. Nawet ci, którzy w tej sztuce nie grali, słuchali jej z pewnym skupieniem ducha. Geniusz jasnymi skrzydłami poezji zwyciężył ich codzienność - i panował chwilę.

I Franek w trzecim akcie się zjawił. Usiadł w kącie przy proscenium i patrzył. Był, jak zwykle, apatyczny, zimny; twarz miał bezmyślną, a oczy martwe. Tylko usta miał ułożone do jakiegoś wewnętrznego uśmiechu, pochylał nieznacznie głowę - można było przysiąc, że w takt wierszy mówionych na scenie. Nawet Wstawka, wyuzdany cynik i szopkarz pierwszorzędny, nie móg^ się oprzeć, aby nie powtarzać za mówiącymi kilku wierszy.

- Widzisz, kulfonie! - mówił zniżonym głosem do Franka. - To sztuka! - i odszedł powtarzać wszystkim to samo.

Po skończonej próbie "charakterystyczny" zaproponował spacer przed popołudniową próbą.

- Zaprowadzę was w jedno cudownie odkryte miejsce, gdzie dają kotleciki - no, caca - z sałatką po 15 kop. porcja. Ale powiadam państwu, delicje! Czegoś tak smacznego...

- Twój dziadek w szabas nie jadał.

- Wstawka się już chlapnął i bredzi.

- E, gdzież tam - oponował z miną żałosną komik ani nawet kieliszka jednego, marnego kieliszka - nic! Na chęciach nie zbywało, ale...

- Vae-victis przez pustki...

- W mózgownicy! W marmurze ryć taką prawdę w marmurze!

- Jak to zaraz znać, żeś czyścił koturny profesorowi łaciny.

- Panowie, panowie, nie gryźcie się, bo i tak was gryzą...

- No! więc idziecie na podwieczorek? - pytał Garrick.

- Dobrze, dobrze, kiedy prosisz, to i owszem, no, bo prosisz!...

Garnek w milczeniu acz niechętnie skinął głową potakująco.

- Jakże nisko teatr upadł! naciągać swoich! - mruczał Wstawka, oburzony naprawdę.

Wyszli z teatru.

"Charakterystyczny" szedł pierwszy z którąś z aktorek i z zapałem smakosza opowiadał, jak się robią dobre kotlety z cielęciny.

- Ten się minął z powołaniem, powinien być kucharzem.

- Protestuję w imię zdrowych żołądków!

- O, oleum ricini! jakże byłbyś poszukiwany!

- Panowie i piękne panie!... nie gniewajcie się białogłowy, że mówię "piękne panie", jest to niewinna figura retorica - otóż, panowie! Tylko posłuchajcie - powiem przypowieść biblijną. Krowienty! wrócić się, rozdziawić gęby, nadstawić słuchy, bo mądrość będzie płynęła z ust moich potokiem.

- Jak przez nie sznaps!

- Do rzeczy, do rzeczy! mówże Wstawka, bo nie ma czasu.

- Otóż: pewnego czasu... nie - nie tak.

Wonczas, rzekł Zeus do Nataniela proroka, idąc z nim de pachę ulicami Koryntu:

- Spojrzyj przed się! - i Nataniel spojrzał.

- I cóż widzisz?...

- Chłopię izraelskie, rozlepiające afisze na jutro.

- Patrz dalej. I cóż widzisz?

- Dwoje nieczystych stworzeń w pyle leżących.

- O krótkowzroczny!

- Panie, noszę ósmy numer pince-nez.

- Kto zapisywał?

- Wołfisz.

- Parszywa owca w stadzie Izraela. Mówię ci, przejrzyj!

- Już widzę.

- Co?

- Człowieka wysmukłego jak grusza Maćkowa, o twarzy koloru twojego nosa, o nieśmiertelny!

- Natanielu, zakazuję ci porównań! Mów, sam jest?

- Z niewiastą...

- Przystojna?

- Tak, panie, ale zwróć swoją uwagę gdzie indziej, bo ma zazdrosnego kochanka.

- Drwię sobie z tego w olimpijski sposób. Mów, słucham.

- Nachyleni do siebie szepcą.

- Co mówią?

- On opowiada, jak się, o panie, przyrządzają kotlety cielęce, a ona słucha z miną kwoki, gdy kur wydobywa przed nią tłustego robaka.

- Powiadasz, że mówią o kotletach?

- Tak, o nieśmiertelny!

- Hm! u mnie także mają być dzisiaj kotlety na obiad.

To już pewnie czas... Ten smyk, Faeton, gotów przyjść wcześniej i zje wszystko... a baba każe mi zrobić zacierek. Brrr! Natanielu!

- O panie!

- Która godzina?

- O synu Kronosa, z rumieńcem przyznam ci się, że... zastawiłem wczoraj swój czasomierz.

- Na co?

- Panie, przebacz, ale miałem wieczorem randkę w botanice... i... potrzebowałem. Ale ty, o Zeusie, masz złoty chronometr, dar imieninowy twej ślubnej.

- Tak... mam, mam, tylko chwilowo ten łotr Merkury zabrał go... za ten ostatni kosz szampańskiego... Natanielu! cóż tam widzisz więcej? co czytasz w tych postaciach?

- O panie, mamże mówić to, co zasmuci serce twoje?

- Mów! mów! chyba jeszcze zdążę na obiad.

- Widzę, panie, na czołach tych ludzi, w oczach, w sercach wypisane: "Ja jestem głupstwo". Przebacz im, potężny! nie marszcz brwi! Cóż winni, że przyszli na świat takimi?

- Co?! w moim państwie głupstwo miałoby grasować? nigdy, jakem Zeus - nigdy! Upomych, co w nim trwać będą, do ula - uważasz. Albo nie. Niech płacą po miarze pszenicy i dzbanie Falema. Wino odesłać mi zaraz, trwających w błędzie, a szczególniej nie płacących sztrafu zabijaj! Masz tu pioruny. Ja odchodzę na obiad, musi być późno, a Junona - o!...

- Panie! tu tylko są puste patrony, a gdzież jest ogień, którym ukarzę opornych?

- E! - głupi jesteś, mój kochany, nudzisz!

- Wiemy twój sługa, o Zeusie.

- No, to weźmiesz od Merkurego na... rachunek. Ale, ale, ogłosisz to jeszcze: "I wszyscy sprawiedliwi, prawomyślni, odwracać się będą od tej pary, pod najstraszniejszą karą - zarażenia się głupstwem". - Hm! komorne nie zapłacone. Juno potrzebuje sukni i kapelusza, trzeba dać a conto w handelku, szewca zapłacić, sobie kupić szlafrok i tabakierkę, zapłacić długi tego hultaja, Dianie kupić prezencik - może się uda dojść z nią do ładu. Hm! iadna szelmutka!... Natanielu! - zawołał gromowładny za oddalającym się - Natanielu! Uważasz, postaraj się, żeby tylko tych sprawiedliwych nie było za wielu. Ty umiesz to urządzać. Bo widzisz, cóż robić? ciężkie czasy...

Tak rzekł Zeus, pan na Olimpie lit. b z przyległościa mi i. wsiadłszy w jednokonkę - odjechał.

A Nataniel prorok przywdziawszy ochędożne szaty stanął przed bóżnicą Melpomeny i opowiedziawszy, tak zakończył:

- Zaprawdę! zaprawdę! powiadam warn, że porcja kotletów za 15 kop. i do tego z sałatą - to blaga na gruby kamień. Chyba, że za gotówkę. A jeśli tak, to kamienujcie fałszywe proroki, które sprowadzają wasze c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin