Hans Christian Andersen - Ib i Krystynka.doc

(62 KB) Pobierz

Początek formularza

Hans Christian Andersen
Ib i Krystynka
 

Niedaleko rzeki Guden w lesie pod Silkeborgiem wznosi się na kształt wału pagórek, który zowią Aasen. U podnóża tego pagórka, na zachodzie, znajdowała się, a właściwie dotychczas się znajduje, mała, wiejska chałupka otoczona nieurodzajną ziemią; piasek prześwieca pomiędzy rzadkimi kłosami żyta i jęczmienia. Było to wiele lat temu; ludzie, którzy tu mieszkali, uprawiali swój mały kawałek pola; prócz tego mieli trzy owce, jedną świnię i dwa woły, słowem, jeżeli się bierze życie takim, jakim jest, mieli zupełnie wystarczające dochody, mogli nawet kupić sobie parę koni, ale mówili tak jak inni wieśniacy z tej okolicy: "Koń zeżre siebie" - to znaczy, że zjada to, co zapracuje.

Jeppe-Jaens w lecie uprawiał swoje pólko, a w zimie zajmował się wyrabianiem drewnianych chodaków. Miał również pomocnika, chłopaka, który potrafił wycinać z drzewa chodaki; były one solidne i lekkie i miały piękny kształt. Wyrabiali buty i drewniane łyżki, zarabiali na tym pieniądze, tak że nie można było powiedzieć, że u Jeppe-Jaensa była bieda.

Mały Ib, siedmioletni chłopiec, jedyne dziecko w domu, siedział, przyglądał się pracy i strugał drewniany patyczek; nieraz kaleczył się w palec; ale pewnego dnia wyciął dwa kawałki drzewa w ten sposób, że wyglądały jak małe chodaki, chciał je, jak mówił, podarować Krystynce; była to córeczka flisaka, delikatna i śliczna, zupełnie jak pańskie dziecko; gdyby miała takie ładne sukienki, jak tego wymagała jej zgrabna figurka, nikt by nie pomyślał, że mieszka w chałupie z torfu na wrzosowisku. Mieszkał tam jej ojciec, wdowiec, który żył z tego, że spławiał drzewo z lasu do wędzarni w Silkeborgu, a często i dalej, aż do Randers. Nikt nie opiekował się wówczas Krystynką, o rok młodszą od Iba, i dlatego była prawie ciągle na tratwie lub bawiła się na wrzosowisku i wśród krzaków borówek; kiedy pewnego razu ojciec musiał wyruszyć aż do Randers, wtedy Krystynkę zaprowadzono do chaty Jeppe-Jaensa.

Ib i Krystynka zgodnie jedli i bawili się razem; kopali dołki, grzebali się w piasku, pełzali i chodzili, a pewnego dnia odważyli się oboje wejść zupełnie sami wysoko na pagórek Aasen i zapuścili się aż do lasu; znaleźli tam raz parę bekasich jaj. Było to dla nich wielkie wydarzenie.

Ib nie był jeszcze nigdy wysoko na wrzosowisku, nie jeździł nigdy po jeziorach, aż do rzeki Guden, ale teraz miał właśnie pojechać; został zaproszony przez flisaka i już w wigilię podróży poszedł z nim do domu.

Wczesnym rankiem na wysoko spiętrzonych kłodach drzewa dzieci siedziały we dwójkę na tratwie i jadły chleb z malinami. Flisak i jego pomocnik popychali tratwę naprzód; tratwa płynęła szybko z prądem w dół rzeki Guden przez jeziora, które wydawały się zamknięte wokół lasem i sitowiem, ale mimo to zawsze znajdowało się jakieś przejście, nawet wówczas, gdy stare drzewa schylały się nisko nad wodą, a dęby wyciągały swe obnażone gałęzie, jak gdyby zakasały rękawy pragnąc pokazać swe sękate, nagie ramiona; stare olchy, które prąd podmył przy brzegu, trzymały się mocno korzeniami ziemi i wyglądały jak małe wysepki; nenufary kołysały się na wodzie; była to piękna jazda. A potem przybyli na miejsce, gdzie woda szumiała przepływając przez tamy. To się najlepiej podobało Ibowi i Krystynce.

Wówczas nie było tam jeszcze fabryki ani miasteczka, stał tu jedynie folwark i nie było tam wielkiego ruchu; spadek wody przez śluzę, krzyki dzikich kaczek były wówczas jedynymi stałymi oznakami życia. Kiedy drzewo zostało spławione, ojciec Krystynki kupił sobie kilkanaście węgorzy i zabitego prosiaka; wszystko to włożono do koszyka i postawiono z tyłu na tratwie. Wracali teraz pod prąd, ale wiatr był pomyślny i kiedy rozwinięto żagle, tratwa pędziła tak, jak gdyby zaprzężono do niej parę koni.

Kiedy znaleźli się tak wysoko pod lasem, że pomocnik flisaka miał już blisko do domu, wysiadł on wraz z ojcem Krystynki na brzeg, a dzieciom kazali zachowywać się cicho i ostrożnie; ale dzieci niedługo siedziały spokojnie; po chwili zajrzały do koszyka z węgorzami i prosiakiem; wzięły prosię do ręki, wyrywały je sobie wzajemnie, aż upuściły i prosię wpadło do wody. Poniósł je prąd; to było straszne zdarzenie!

Ib wyskoczył na brzeg i pobiegł przed siebie; Krystynka go dogoniła.

- Weź mnie ze sobą! - wołała i oboje wkrótce znaleźli się w gęstych krzakach, skąd nie widzieli już ani tratwy, ani rzeki; biegli jeszcze kawałek drogi, gdy nagle Krystynka upadła i zaczęła płakać; Ib podniósł ją.

- Chodź ze mną! - powiedział - Tam jest nasz dom! - Ale domu tam nie było. Szli i szli po zwiędłych liściach, po suchych, opadłych gałązkach, które trzeszczały pod nóżkami; nagle usłyszeli czyjeś głośne wołanie - stanęli i nasłuchiwali; był to głos orła. Tym przejmującym krzykiem oboje przerazili się bardzo, ale przed nimi rosły w lesie najpiękniejsze czarne jagody, nieprawdopodobne mnóstwo jagód; były one tak nęcące, że musieli się zatrzymać. Zatrzymali się więc i jedli, aż ich usta i policzki umorusały się na czarno. Nagle znowu usłyszeli wołanie.

- Dostaniemy baty za prosiaka! - powiedziała Krystynka.

- Chodźmy do nas! - powiedział Ib. - To tu zaraz w lesie! - I poszli. Wyszli na szosę, ale szosa nie prowadziła do domu; zrobiło się ciemno i dzieci ogarnęło przerażenie. Głęboką ciszę, jaka panowała dookoła, mąciły przykre krzyki wielkiego puszczyka i innych ptaków, których nie znali; wreszcie schronili się oboje w gęstych zaroślach. Krystynka płakała i Ib płakał, aż wreszcie po całej godzinie płaczu położyli się na zeschłych liściach i zasnęli.

Słońce stało wysoko na niebie, kiedy się obudzili; zmarzli porządnie, ale wysoko na pagórku tuż nad nimi słońce przeświecało przez drzewa; tam będą mogli się rozgrzać - pomyślał Ib - stamtąd będą mogli także zobaczyć dom rodziców; ale byli daleko od domu, zupełnie w innej stronie lasu. Wdrapali się wysoko na pagórek i niespodziewanie znaleźli się na stromym wybrzeżu jasnego, przezroczystego jeziora; kłębiły się tam roje ryb, oświetlone promieniami słońca. Widok ten był nieoczekiwany. Tuż obok nich rósł duży krzew orzechów; trafiło się siedem w jednym pęczku; zrywali je, gryźli i zjadali delikatne jądra, które dopiero się zawiązywały... A potem spotkała ich jeszcze jedna niespodzianka, która ich przestraszyła. Z zarośli wyszła wysoka, stara kobieta o brązowej twarzy i czarnych, lśniących włosach, białka jej oczu błyszczały jak u Murzynów; na plecach miała węzeł, w ręku sękaty kij; była to Cyganka. Dzieci nie od razu zrozumiały, co mówiła; wyciągnęła z kieszeni trzy duże orzechy i powiedziała, że w każdym z nich znajdują się najcudniejsze rzeczy, że są to zaczarowane orzechy.

Ib spojrzał na nią; była tak miła, że ośmielił się i zapytał czy zechce mu podarować te orzechy. Kobieta dała mu je, a w zamian zerwała z krzewu pełną garść innych orzechów, którymi wypchała sobie całą kieszeń.

Ib i Krystynka patrzyli wielkimi oczami na trzy zaczarowane orzechy.

- Czy w tym orzechu znajduje się zaprzężony wóz? - spytał Ib.

- Tam w środku jest złota kareta ze złotymi końmi! - powiedziała kobieta.

- Daj mi ten orzech! - prosiła Krystynka.

Ib dał go jej, a kobieta zawiązała orzech w jej chusteczkę na szyi.

- Czy w tym orzechu znajduje się mały, śliczny szalik, taki, jaki ma Krystynka? - spytał Ib.

- Jest tu dziesięć szalików! - powiedziała kobieta. - Są tu śliczne sukienki, pończoszki i kapelusz.

- Chcę go mieć także! - powiedziała Krystynka i mały Ib dał jej drugi orzech. Trzeci orzech był mały i czarny.

- Ten możesz sobie zatrzymać! - powiedziała Krystynka. - Ten jest także ładny!

- A co w nim jest? - spytał Ib.

- Coś najlepszego dla ciebie! - odpowiedziała Cyganka.

Ib mocno trzymał orzech. Staruszka obiecała, że ich zaprowadzi do domu; ruszyli w drogę, wprawdzie w zupełnie innym kierunku, niż powinni byli iść, ale nie można z tego powodu posądzać jej o to, że chciała ukraść dzieci.

W środku dzikiego lasu spotkali gajowego Chraena, który znał Iba i który zaprowadził ich do domu, gdzie się o nich bardzo niepokojono; przebaczono im, chociaż zasłużyli na dobre baty, po pierwsze dlatego że upuścili do wody prosię, a po drugie za to, że uciekli.

Krystynka wróciła do domu na wrzosowisko, a Ib został w małym domku w lesie; tego wieczora przede wszystkim rozłupał orzech, który zawierał "coś najlepszego"; wsunął orzech ostrożnie pomiędzy drzwi a futrynę, przymknął je - i orzech trzasnął, ale nie widać było ani śladu jądra; orzech był napełniony jak gdyby tabaką czy czarną ziemią; był, jak to mówią, robaczywy.

- Mogłem się tego spodziewać! - powiedział Ib. - Jakże w tak małym orzechu mogłoby być miejsce na "coś najlepszego"! Krystynka nie będzie miała ze swoich orzechów ani sukienek, ani złotej karety!

Nadeszła zima i przyszedł nowy rok.

I wiele nowych lat minęło. Ib miał przystąpić do konfirmacji i chodził na naukę; proboszcz mieszkał daleko od leśnego domku. W tym czasie flisak odwiedził rodziców Iba i opowiadał, że Krystynka musiała pójść w świat zarabiać na życie i że spotkało ją prawdziwe szczęście, gdyż dostała się na służbę do porządnych ludzi; pomyślcie tylko, przenosi się do bogatych właścicieli gospody Herning, daleko na zachód; będzie tam pomagać gospodyni, a jeżeli się nada, zostanie konfirmowana i zatrzymają ją na stałe.

Ib i Krystynka pożegnali się. Nazywano ich "narzeczonymi". Przy pożegnaniu Krystynka pokazała mu, że ma jeszcze owe dwa orzechy, które jej dał, gdy błądzili w lesie, i powiedziała, że przechowuje w skrzyni małe drewniaczki, które kiedyś wyciął dla niej z drzewa. Potem rozstali się.

Ib przystąpił do konfirmacji, ale został w domu matki, zręcznie robił drewniaki, a w lecie pracował na małym pólku. Matka miała już tylko jego, gdyż ojciec Iba umarł.

Rzadko słyszano coś o Krystynce; czasami posłaniec pocztowy przywoził jakąś wiadomość, a czasami któryś z rybaków; było jej dobrze u bogatych właścicieli gospody, a po swojej konfirmacji napisała list do ojca, w którym przesłała pozdrowienia dla Iba i dla jego matki; pisała też w liście, że dostała od państwa sześć nowych koszul i piękną suknię. Były to dobre wiadomości.

Następnej wiosny pewnego pięknego dnia zapukał ktoś do domku Iba i jego matki; byli to flisak i Krystynka; przyjechała na jeden dzień w odwiedziny. Nadarzyła się jej okazja podróży w obie strony do Them i z powrotem, więc skorzystała z niej. Wyglądała ślicznie - jak delikatna panienka, ładnie ubrana, suknia jej była dobrze uszyta i świetnie na niej leżała. Wyglądała paradnie, a Ib miał na sobie stare, codzienne ubranie. Nie był w stanie przemówić do niej ani słowa; wziął jej rękę, trzymał mocno i był szczerze uradowany, ale nie mógł otworzyć ust; za to Krystynka dużo mówiła, umiała opowiadać i pocałowała Iba w same usta.

- Czy mnie nie poznajesz, Ib? - spytała; ale nawet kiedy zostali sami, stał tylko i trzymał ją za rękę, ledwie odważył się powiedzieć:

- Stałaś się zupełnie wytworną panią, a ja wyglądam tak śmiesznie. Jakże wiele myślałem o tobie, Krystynko, i o tych dawnych czasach!

Trzymając się za ręce, poszli na pagórek i patrzyli za rzekę Guden na wrzosowiska i wzgórza zarośnięte wrzosem. Ib nic nie powiedział, ale kiedy się rozstawali, było dla niego jasne, że Krystynka zostanie jego żoną, nazywali ich przecież od najmłodszych lat narzeczonymi, wydawało mu się, że są parą narzeczonych, chociaż żadne z nich nigdy tego nie wymówiło.

Jeszcze tylko parę godzin mogli być razem, gdyż dziewczyna musiała wracać do Them, skąd
następnego dnia wczesnym rankiem miał ruszyć wóz z powrotem na zachód. Ojciec i Ib odprowadzili ją do Them, księżyc świecił jasno. Kiedy tam przyszli, Ib wciąż jeszcze trzymał Krystynkę za rękę i nie mógł jej puścić, oczy błyszczały mu, ale słowa były skąpe, a przecież każde słowo było wydarte z serca.

- O ile się za bardzo nie rozpieściłaś - mówił - i będziesz mogła zamieszkać w domu mojej matki razem ze mną jako moja żona, to się kiedyś pobierzemy... ale możemy trochę poczekać.

- Tak, poczekamy trochę, Ib - powiedziała; przycisnęła jego rękę, a on pocałował ją w usta. - Ufam ci, Ib - powiedziała Krystynka - i myślę także, że cię kocham; ale pozwól mi nad tym jeszcze się zastanowić.

I tak się rozstali. Ib powiedział flisakowi, że jest prawie zaręczony z Krystynką, a flisak twierdził, że tego się zawsze spodziewał; wieczorem wrócił z Ibem do domu i przespali się w jednym łóżku; nie mówiono już więcej o zaręczynach.

Przeszedł rok; Krystynka i Ib napisali do siebie dwa listy. "Wierny aż do śmierci" - brzmiał podpis Iba. Pewnego dnia flisak przyszedł do Iba i przyniósł mu pozdrowienia od Krystynki; miał mu coś jeszcze do oznajmienia, ale mu to szło niesporo. Powiedział wreszcie, że Krystynce dobrze się powodzi, więcej niż dobrze, wyrosła na śliczną dziewczynę, wszyscy ją kochają i poważają. Syn właściciela gospody przyjechał w odwiedziny do domu, pracuje w jakimś wielkim interesie w Kopenhadze w biurze; spodobała mu się Krystynka i on jej się spodobał, jego rodzice również nic nie mają przeciwko temu, ale Krystynce leży na sercu to, iż Ib poważnie o niej myśli, i dlatego to postanowiła odtrącić od siebie to szczęście.

Ib z początku nie powiedział ani słowa, ale pobladł jak prześcieradło, potrząsnął nieco głową i powiedział:

- Krystynka nie powinna odtrącać szczęścia.

- Napisz do niej parę słów - poradził flisak.

Ib napisał; nie mógł jednak skleić ani jednego zdania, tak jak chciał, przekreślał i darł to, co napisał, ale na drugi dzień list do małej Krystynki był gotowy, oto on:

"Czytałem list, który pisałaś do Twego ojca; dowiedziałem się z niego, że Ci się pod każdym względem dobrze powodzi i że może Ci być jeszcze lepiej. Poradź się swego serca, Krystynko, i pomyśl o tym, na co się narażasz, jeżeli mnie wybierzesz - nie jestem przecież bogaty. Nie myśl o mnie ani o tym, jak mi się powodzi, ale myśl o własnym szczęściu. Nie jesteś ze mną związana żadnym przyrzeczeniem, a skoro zaprzysięgłaś mi wierność w swoim sercu, zwalniam Cię z tej przysięgi. Niechaj Ci przyświeca radość całego świata, droga Krystynko. Pan Bóg pocieszy moje serce.

Twój na zawsze oddany Ci przyjaciel Ib."

List został wysłany i doszedł do rąk Krystynki.

Około święta Marcina wyszły zapowiedzi w kościele na wrzosowisku i w Kopenhadze, gdzie mieszkał narzeczony; tam też pojechała Krystynka ze swą chlebodawczynią, gdyż narzeczony z powodu wielu swoich interesów nie mógł się wybrać w daleką podróż do Jutlandii. Krystynka, zgodnie z umową, jadąc przez miasteczko Funder razem ze swoim ojcem - ponieważ było to najbliżej - tam pożegnała się z Ibem. Rozmawiano trochę, ale Ib nie powiedział nic. "Bywa taki zamyślony", powiedziała jego stara matka. Tak, bywał teraz często zamyślony i przypominały mu się trzy orzechy, które jako dziecko dostał od Cyganki i z których dwa podarował Krystynce. Były to zaczarowane orzechy. W jednym z nich znajdowała się złota kareta z końmi, a w drugim - najpiękniejsze suknie. Sprawdzało się to teraz! Na Krystynkę czekało w królewskiej Kopenhadze tyle wspaniałości, dla niej wróżba się spełniła. Dla Iba leżała w orzechu tylko czarna ziemia.

"Coś najlepszego dla ciebie" - powiedziała Cyganka. Tak, nawet i to się sprawdziło; czarna ziemia była dla niego najlepsza. Teraz dobrze zrozumiał, co myślała kobieta. W czarnej ziemi, w mogile będzie mu najlepiej.

Minęły lata - niewiele lat, ale dla Iba był to długi okres czasu. Starzy właściciele gospody umarli wkrótce jedno po drugim, cały majątek, wiele tysięcy talarów odziedziczył ich syn. Teraz Krystynka mogła mieć złotą karetę i piękne suknie. W ciągu dwóch długich lat, które potem nastąpiły, nie przyszedł żaden list od Krystynki, a kiedy w końcu ojciec otrzymał wiadomość, nie była ona pisana w szczęściu i w radości. Biedna Krystynka!

Ani ona, ani jej mąż nie umieli się obchodzić z majątkiem; poszedł, jak przyszedł - nie było nad nim błogosławieństwa, gdyż oni sami nie czuwali nad nim.

Wrzosy kwitły i przekwitały. Śnieg przykrywał już tyle razy wzgórze i zasłoniętą od wiatrów chatkę w lesie, gdzie mieszkał Ib. Gdy świeciło wiosenne słońce, Ib orał pługiem ziemię. Nagle zahaczył o coś, myślał, że to krzemień, ale wyciągnął z ziemi wielki, czarny wiór, kiedy wziął go do ręki, zobaczył, że to był kawałek metalu, a w tym miejscu, gdzie pług go zadrapał, coś błysnęło jasno. Był to duży, ciężki naramiennik ze złota z czasów pogańskich. W tym miejscu, gdzie znaleziony został drogocenny klejnot, stał niegdyś kurhan żałobny. Ib pokazał klejnot proboszczowi, który mu wytłumaczył, jaki to drogocenny skarb, a potem udał się Ib do wójta, który zawiadomił o znalezieniu skarbu Kopenhagę, i poradził Ibowi, aby sam zawiózł drogocenny klejnot do stolicy.

- Znalazłeś w ziemi najlepsze, coś mógł znaleźć - powiedział wójt.

"Najlepsze - myślał Ib - coś najlepszego, co znalazłem w ziemi. A więc Cyganka i mnie dobrze wywróżyła, jeżeli to ma być to najlepsze!"

Ib pojechał kutrem z Aarhus do stołecznej Kopenhagi. Dla niego, który znał jedynie rzekę Guden, była to podróż dookoła świata.

I tak dojechał do Kopenhagi. Wypłacono mu wartość drogocennego klejnotu, była to duża suma: sześćset talarów. Tak to z małej chatki na leśnej polanie dostał się Ib do wielkiego, zgiełkliwego miasta.

Właśnie w samą wigilię swego wyjazdu z powrotem statkiem do Aarhus zabłądził na ulicach miasta i poszedł w zupełnie innym kierunku, niż zamierzał. Przez most Knippelsbro doszedł do dzielnicy Christianshavan zamiast do wałów przy bramie zachodniej. Na ulicy nie widać było żywej duszy. Z jednego z ubogich domów wyszła mała dziewczynka. Ib spytał ją o drogę, której szukał; dziewczynka zatrzymała się, spojrzała na niego i wybuchnęła płaczem. Zapytał ją, czemu płacze, odpowiedziała mu coś, czego nie zrozumiał; znajdowali się właśnie pod latarnią, której blask oświetlał jasno twarz dziewczynki, wtedy doznał dziwnego wrażenia, gdyż ujrzał przed sobą wykapaną Krystynkę, zupełnie taką samą, jaką pamiętał z dawnych czasów, kiedy oboje byli dziećmi.

Poszedł z małą dziewczynką do ubogiego domu po wąskich, prowadzących na poddasze schodach, do małej i niskiej facjatki. Panował tam dławiący zaduch i ciemności. W kącie ktoś ciężko oddychał. Ib zapalił zapałkę. Na ubogim barłogu spoczywała matka dziecka.

- Czy mógłbym pani w jakikolwiek sposób pomóc? - spytał Ib. - Mała wprowadziła mnie na górę, ale ja sam jestem w tym mieście obcy. Czy nie ma tu jakichś sąsiadów lub kogoś, kogo mógłbym wezwać? - I uniósł głowę chorej.

Była to Krystynka z wrzosowiska.

Od lat nikt nie wymówił w Jutlandii jej imienia, gdyż to zmąciłoby spokój i ciche myśli Iba; a pogłoski o jej losach były prawdziwe, lecz niestety wcale nie pocieszające.

Olbrzymi majątek odziedziczony po rodzicach uczynił męża Krystynki pysznym i gwałtownym; rzucił swoją stałą posadę, przez pół roku podróżował po obcych krajach, potem wrócił, narobił długów, a mimo to żył na wielkiej stopie; wóz przechylał się coraz bardziej, aż w końcu przewrócił się. Liczni towarzysze hulanek mówili o nim, że zasłużył na to, gdyż żył jak szaleniec. Pewnego ranka wyciągnięto go martwego z kanału w Parku Zamkowym.

Krystynka była w śmiertelnej rozpaczy. Jej najmłodsze dziecko, które miało zaledwie parę tygodni, poczęte w dobrobycie, urodzone w nędzy, umarło, a ona sama leżała nieuleczalnie chora, opuszczona, w nędznej komórce, tak nędznej, że lepsza była ta na wrzosowisku; była przecież przyzwyczajona do dużo lepszych warunków i boleśnie odczuwała swą nędzę. Tej najstarsze dziecko, również mała Krystynka, cierpiało biedę i głód wraz z nią i oto teraz przyprowadziło do niej Iba.

- Boję się, że umrę i dziecko zostanie sierotą - westchnęła. - Któż się nim zaopiekuje? - Więcej nie mogła mówić.

Ib zapalił zapałkę, znalazł ogarek świecy, który oświetlił nędzną izdebkę.

Spojrzał na dziewczynkę i myślał o Krystynce z dawnych lat; ze względu na Krystynkę będzie dobry dla tego dziecka, którego dotąd nie znał.

Umierająca spojrzała na Iba, jej oczy stawały się coraz większe i większe, czyżby go poznawała? Nie wiedział; nie przemówiła ani słowa.

Było to w lesie na brzegu rzeki Guden, obok wrzosowiska; powietrze było szare, wrzos już przekwitł; jesienne wichry, wiejące od zachodu, zrywały z drzew żółte liście, które wpadały do rzeki albo unosiły się nad polaną, gdzie stał domek z torfu, w którym niegdyś mieszkał flisak; teraz mieszkali tam obcy ludzie; a pod wzgórzem, osłonięty od wiatru, pod wysokimi drzewami stał pobielany i malowany dom, wewnątrz palił się ogień, w pokoju para dziecięcych oczu błyszczała jak słońce, z świeżych, śmiejących się ust rozbrzmiewały słowa jak śpiew słowika. Życie płynęło wesoło i radośnie; była tam Krystynka. Siedziała na kolanach Iba; Ib był dla niej ojcem i matką, którzy odeszli, jak sen odchodzi od dziecka i od człowieka dorosłego. Ib mieszkał zamożnie w ładnym, miłym domu; był teraz bogatym człowiekiem; a matka dziewczynki leżała na cmentarzu ubogich w stołecznej Kopenhadze.

Ludzie mówili, że Ib ma w skrzyni pieniądze, pieniądze wydobyte z czarnej ziemi. I miał także małą Krystynkę.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin