Cussler Clive & Kemprecos Paul - Kurt Austin 08 - Meduza.rtf

(840 KB) Pobierz
CliveCussler & PaulKemprecos

Clive Cussler & Paul Kemprecos

MEDUZA

Przekład MACIEJ Pindara

Tytuł oryginału Meduza

 

 

 

Gdyby tempo rozprzestrzeniania się epidemii nadal rosło w postępie arytmetycznym, ludzkość mogłaby wkrótce zniknąć z powierzchni Ziemi.

dr Victor Vaughn „American Experience”, Grypa 1918

 

 

 

Co wieczór i co rano myj wnętrze nosa mydłem i wodą;

każdego wieczora i ranka zmuś się do kichnięcia, a potem odetchnij głęboko;

nie noś grubych, ciepłych szalików;

codziennie chodź na długie spacery i pieszo wracaj z pracy do domu;

jedz dużo owsianki.

Jak ustrzec się grypy – porady zamieszczone w „News of the World” z 1918 roku

Prolog

Pacyfik, rok 1848

W ciągu wielu lat żeglowania po oceanach kapitan Horatio Dobbs nigdy nie widział czegoś takiego. Przechadzał się po pokładzie rufowym „Princess”, wielorybnika z New Bedford, a jego szare oczy śledziły wskazania kompasu niczym dwa snopy światła latarni morskiej. Pacyfik był pustynią w kształcie kręgu. Żadne fontanny nie wytryskiwały na horyzoncie. Żadne morświny nie pląsały wokół dziobu. Żadne latające ryby nie śmigały nad grzbietami fal. Zupełnie jakby życie w morzu przestało istnieć.

Dobbs miał w New Bedford opinię mistrza w swoim fachu. W portowych tawernach, gdzie zbierali się twardzi harpunnicy, i w salonach bogatych kwakrów, właścicieli statków, na Johnny Cake Hill mówiono, że potrafi wyniuchać kaszalota z pięćdziesięciu mil. Ale ostatnio nozdrza kapitana wypełniała tylko obrzydliwa woń wzbierającego buntu.

Dobbs z lękiem rejestrował w dzienniku pokładowym każdy bezowocny dzień. Wpis z poprzedniego wieczoru doskonale ilustrował jego problemy:

27 marca 1848. Orzeźwiająca bryza z południowego zachodu. Ani jednego wieloryba w polu widzenia. Pech wisi nad rejsem niczym cuchnąca mgła. Na całym Pacyfiku nie ma oleju dla nieszczęsnej „Princess”. W forkasztelu szykują się kłopoty.

Z podwyższonego pokładu rufowego Dobbs miał dobry widok na cały statek i musiałby być ślepy, żeby nie zauważać, jak marynarze odwracają wzrok i rzucają ukradkowe spojrzenia. Oficerowie meldowali z niepokojem, że zwykłe narzekania załogi w forkasztelu stają się coraz częstsze i coraz gwałtowniejsze. Kapitan poinstruował ich, żeby trzymali pistolety w pogotowiu i nawet na chwilę nie zostawiali pokładu bez nadzoru. Nikt jeszcze nie próbował wzniecić otwartego buntu, ale w ciemnym, obskurnym forkasztelu – ciasnych kwaterach w zwężeniu dziobu – słyszało się szepty, że los mógłby się uśmiechnąć do statku, gdyby kapitanowi przydarzył się jakiś wypadek.

Dobbs miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i profil jak wyrzeźbiony w skale. Był pewien, że zdołałby stłumić bunt, ale buntem najmniej się przejmował. Kapitan powracający do portu bez cennego ładunku oleju popełniał niewybaczalny grzech – narażał armatora na straty. Żadna załoga z prawdziwego zdarzenia nie wyszłaby z nim więcej w morze. Reputacja, kariera i majątek mogły zależeć od jednego rejsu.

Im dłużej żeglowali, tym większe było niebezpieczeństwo porażki. Zapasy się kończyły. Załodze zagrażały szkorbut i inne choroby. Stan statku się pogarszał i marynarze tracili zapał. Zawinięcie do portu, żeby uzupełnić zaopatrzenie i dokonać napraw, było ryzykowne. Załoga mogła opuścić statek i zamustrować się na innym, mniej pechowym.

Ta wyprawa wielorybnicza szła źle od początku, od rześkiego jesiennego dnia, kiedy lśniący nowy żaglowiec opuszczał zatłoczone nabrzeże wśród pożegnalnych okrzyków. Dobbsa zdumiewał pech „Princess”. Żaden statek nie mógłby być lepiej przygotowany do dziewiczego rejsu. „Princess” miała doświadczonego kapitana, starannie dobraną załogę i nowo wykute, ostre jak brzytwa harpuny.

Trzystutonowy żaglowiec zbudowano w jednej z najbardziej renomowanych stoczni w New Bedford. Miał nieco ponad trzydzieści metrów długości i prawie dziesięć szerokości. W ładowni mieściły się trzy tysiące beczek do transportu trzystu czterdziestu tysięcy litrów oleju. Mocna dębowa konstrukcja statku mogła się oprzeć największym sztormom. Cztery łodzie wielorybnicze spoczywały w drewnianych żurawikach nad relingami. Mimo że wielu marynarzy drwiło z szerokich statków o kwadratowych rufach budowanych w Nowej Anglii, te wytrzymałe jednostki mogły latami pływać w ciężkich warunkach, w których ich smuklejsze odpowiedniki przeciekałyby na spojeniach.

Gdy „Princess” opuściła port, silna bryza wydęła wielkie kwadratowe żagle na jej trzech masztach, sternik wziął kurs na wschód i statek wypłynął z rzeki Acushnet na Atlantyk. Pchany stałym wiatrem, szybko dotarł do Azorów. Po krótkim postoju w Faial, gdzie załadowano owoce, by zapobiec szkorbutowi, żaglowiec skierował się w stronę południowego krańca Afryki i bez przygód okrążył Przylądek Dobrej Nadziei.

Lecz przez następne tygodnie zygzakował po Pacyfiku, nie natrafiwszy na żadnego wieloryba. Dobbs wiedział, że znajdowanie waleni ma więcej wspólnego z solidną znajomością pogody i szlaków ich wędrówek niż ze szczęściem, ale teraz, kiedy wpatrywał się w gładką powierzchnię morza, zaczął się zastanawiać, czy jego statek nie jest przeklęty. Odepchnął tę nieprzyjemną myśl i podszedł do kucharza okrętowego, który właśnie czyścił kuchnię.

– Zagraj nam coś na skrzypcach – polecił.

W nadziei na podniesienie morale wydawał to polecenie co dzień przed zapadnięciem zmierzchu, ale wesoła muzyka tylko pogarszała posępny nastrój na pokładzie.

– Zwykle czekam do zachodu słońca – odrzekł ponuro kucharz.

– Nie dziś. Spróbuj zwabić wieloryba.

Kucharz odłożył szmatę i niechętnie rozwinął materiał chroniący jego sfatygowane skrzypce. Wetknął je pod brodę, wziął postrzępiony smyczek i zaczął rzępolić bez strojenia instrumentu. Chmurne miny marynarzy wyraźnie mówiły, że ich zdaniem jego muzyka tylko odstrasza wieloryby, więc ilekroć grał, obawiał się, że wyrzucą go za burtę. W dodatku skrzypce miały tylko dwie struny, a on ograniczony repertuar, powtarzał zatem melodie, które załoga słyszała już dziesiątki razy.

Gdy kucharz rzępolił, kapitan kazał pierwszemu oficerowi objąć wachtę na pokładzie rufowym, sam zaś zszedł do swojej kajuty, rzucił podniszczony cylinder na koję i usiadł przy biurku. Przyjrzał się uważnie mapom morskim, chociaż spenetrował już wszystkie znane łowiska bez rezultatu, po czym oparł się wygodnie na krześle, przymknął powieki i zwiesił głowę. Zapadł w drzemkę, ale po zaledwie kilku minutach cudowne słowa, których nie słyszał od miesięcy, wyrwały go ze snu.

– Wieloryb! – wolał ktoś. – Wieloryb!

Dobbs zerwał się z miejsca jak wystrzelony z katapulty, złapał cylinder i wbiegł po drabince na pokład. Zmrużywszy oczy w jasnym słońcu, spojrzał na szczyt grotmasztu trzydzieści metrów nad pokładem. Na każdym z trzech masztów pełnili dwugodzinne wachty obserwatorzy stojący w żelaznych kręgach na małych platformach.

– Gdzie?! – krzyknął kapitan do marynarza na grotmaszcie.

– Z prawej burty, panie kapitanie. – Obserwator wskazał kierunek. – Tam. Wynurza się.

Wielka głowa w kształcie młota wyłoniła się z wody ćwierć mili od statku i opadła z potężnym rozbryzgiem. Kaszalot. Dobbs krzyknął do sternika, żeby wziął kurs na wieloryba. Marynarze wspięli się na takielunek ze zwinnością małp i rozwinęli każdy centymetr kwadratowy płótna.

Kiedy żaglowiec skręcił, drugi obserwator wrzasnął z bocianiego gniazda ochrypłym z podniecenia głosem:

– Następny, panie kapitanie! Na Boga, następny!

Dobbs spojrzał przez lunetę na lśniący szary grzbiet wynurzający się z morza. Fontanna była niska i szeroka, tryskała w przód pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Przesunął lunetę w prawo, potem w lewo. Następne fontanny. Całe stado wielorybów. Roześmiał się głośno. Patrzył na potencjalną fortunę z oleju.

Kucharz przestał grać na widok pierwszego wieloryba i teraz stał oszołomiony, trzymając skrzypce w luźno opuszczonej ręce.

– Udało ci się! – krzyknął do niego kapitan. – Zwabiłeś dość kaszalotów, by zapełnić nasze ładownie po brzegi. Graj dalej, do kroćset.

Kucharz posłał kapitanowi szczerbaty uśmiech, uniósł instrument i po chwili zabrzmiała żwawa szanta. Sternik ustawił statek pod wiatr. Strymowano żagle i „Princess” stanęła.

– Spuścić łodzie z bakburty! – ryknął Dobbs z zapałem, który nieco przygasł podczas długiej posuchy. – Ruszajcie się, ludzie, jeśli lubicie pieniądze.

Kazał zwodować trzy dziewięciometrowe łodzie wielorybnicze. Każdą dowodził oficer pełniący jednocześnie rolę sternika. Na pokładzie „Princess” zostało tylko kilku marynarzy, niezbędnych, by w razie potrzeby poprowadzić statek. Czwartą kapitan trzymał w rezerwie.

Wodowanie trwało niewiele ponad minutę. Smukłe łodzie opadły do morza prawie jednocześnie, a ich załogi zeszły po burcie statku. Marynarze zajęli miejsca na ławkach i zanurzyli wiosła. Gdy tylko łodzie oddaliły się od „Princess”, w każdej szybko postawiono żagiel, by zyskać kilka dodatkowych węzłów prędkości.

Dobbs obserwował, jak mkną do celu niczym strzały.

– Spokojnie, chłopcy – mruknął. – Nie gorączkujcie się.

– Ile ich jest, panie kapitanie? – zapytał kucharz.

– Aż nadto, byś mógł usmażyć pięciokilowe steki dla wszystkich na pokładzie – odparł Dobbs. – Możesz wyrzucić soloną wieprzowinę za burtę – dodał radośnie.

Śmiech kapitana przetoczył się po pokładzie jak ryk huraganowego wiatru.

Caleb Nye wiosłował co sił w prowadzącej łodzi. Jego otarte do żywego mięsa dłonie krwawiły, a ramiona bolały. Pot spływał mu po czole, lecz nie śmiał puścić wiosła, by wytrzeć oczy.

Miał osiemnaście lat i był żylastym, dobrodusznym wieśniakiem z Concord w Massachusetts na swoim pierwszym rejsie. Przysługująca mu jedna dwieście dziesiąta część zysków była najniższą stawką spośród przysługujących członkom załogi. Wiedział, że będzie szczęściarzem, jeśli wyjdzie na swoje, ale zamustrował się, bo pociągały go przygody i egzotyczne kraje.

Pełen zapału Caleb przypominał kapitanowi jego samego podczas pierwszej wyprawy wielorybniczej, powiedział więc chłopakowi, że na pewno dobrze mu pójdzie, jeżeli będzie ciężko pracował, wykonywał wszystkie rozkazy i trzymał się z dala od kłopotów. Pracowitość, determinacja i obojętność na drwiny zyskały mu szacunek doświadczonych wielorybników, którzy traktowali go jak maskotkę.

Łodzią dowodził pierwszy oficer, pokryty bliznami weteran wielu wypraw wielorybniczych. Stale upominał wioślarzy, ale nowicjusza Caleba pouczał najczęściej.

– Z życiem, mój chłopcze – mówił. – Przyłóż się do tego, wszak nie ciągniesz krowy zastrzyk. I nie odrywaj oczu od mojej przystojnej twarzy. Ja będę wypatrywał syren.

Dowódca, jedyny, któremu wolno było patrzeć do przodu, obserwował dużego samca płynącego prosto na ich łódź. Słońce odbijało się w lśniącej czarnej skórze wieloryba. Oficer wydał cichy rozkaz harpunnikowi.

– Wstań i przygotuj się.

Dwa ponaddwumetrowe harpuny spoczywały w kołyskach na dziobie. Ich ostre jak brzytwa zadziory obracały się pod kątem prostym do grota. Uwolnienie zabójczego narzędzia było prawie niemożliwe, gdy utkwiło ono w ciele wieloryba.

Marynarz na dziobie odłożył wiosło, wstał i chwyciwszy harpun, zdjął pochwę z grota. Tak samo przygotował drugi.

Pięćsetpięćdziesięciometrowe liny przywiązane do obu harpunów biegły przez trójkątne wyżłobienie w dziobie do skrzyni, gdzie leżały starannie zwinięte. Stamtąd były przeciągnięte do rufy, okręcone wokół krótkiego słupka i poprowadzone z powrotem.

Oficer przesunął rumpel i skierował dziób łodzi w lewy bok wieloryba, by praworęczny harpunnik miał odpowiednią pozycję do rzutu. Kiedy waleń był w odległości około pięciu metrów, dowódca krzyknął:

– Teraz!

Harpunnik oparł kolano o wewnętrzną stronę burty, zamachnął się harpunem jak oszczepem i rzucił. Grot wbił się w bok wieloryba kilkanaście centymetrów za jego okiem. Marynarz cisnął drugi harpun i ulokował go tuż przy pierwszym.

– Odpływać! – rozkazał oficer.

Wiosła się zanurzyły i łódź cofnęła się o kilka metrów.

Wieloryb, uniósłszy wysoko wielki ogon, uderzył nim w wodę tam, gdzie przed chwilą była łódź. Zrobił to jeszcze raz, po czym schował głowę pod powierzchnię i zanurkował. Kaszalot potrafi opaść na głębokość trzystu metrów i zanurzać się z prędkością dwudziestu pięciu węzłów. Lina rozwijała się błyskawicznie. Jeden z marynarzy polewał ją wodą, by ją schłodzić, ale mimo jego wysiłków dymiła od tarcia o słupek.

Łódź ślizgała się szaleńczo po grzbietach fal – wielorybnicy nazywają ten efekt „sanną Nantucket”. Wioślarze wiwatowali, ale zamilkli, gdy łódź się zatrzymała: waleń wracał na powierzchnię. Potężny ssak wynurzył się w ogromnym rozbryzgu piany, zaczął się miotać niczym pstrąg złowiony na przynętę, a po chwili znów zniknął w głębinach i wyłonił się ponownie dopiero po dwudziestu minutach. Powtarzał to kilkakrotnie. Za każdym razem wciągano coraz więcej liny i dystans malał, aż w końcu wieloryba dzieliło od łodzi tylko około trzydziestu metrów.

Odwrócił wielką głowę w kierunku prześladowcy. Oficer, widząc agresywne zachowanie zwierzęcia, zrozumiał, że to zapowiedź ataku. Krzyknął do harpunnika, żeby przeszedł na rufę. Mężczyźni zamienili się miejscami w rozchybotanej łodzi, potykając się o wiosła, swoich towarzyszy i liny. Wyglądałoby to komicznie, gdyby nie groźna sytuacja.

Oficer chwycił lancę – długie drzewce z grotem o ostrych krawędziach w kształcie łyżki – i stanął na dziobie jak matador szykujący się do walki z bykiem. Spodziewał się, że wieloryb przetoczy się na bok, by zrobić jak najlepszy użytek z ostrych zębów w dolnej szczęce.

Harpunnik przestawił rumpel. Wieloryb i łódź minęły się zaledwie o metry. Gdy waleń zaczął się przetaczać, odsłaniając podatny na zranienie bok, oficer wbił w niego lancę. Poruszał nią, aż zagłębiła się prawie na dwa metry w ciało zwierzęcia i dotarła do serca. Wtedy krzyknął do wioślarzy, by zawrócili. Za późno. Konający wieloryb zatrzasnął szczęki na środkowej części sunącej wolno łodzi.

Marynarze wpadali jeden na drugiego, próbując uciec przed ostrymi zębami. Wieloryb przez chwilę potrząsał łodzią niczym pies kością, po czym rozwarł szczęki, oddalił się i trzasnął wielkim ogonem w wodę. Gejzer zabarwionej krwią pary wytrysnął z jego nozdrza.

– Mamy go! – krzyknął jeden z wioślarzy.

Lanca dopełniła dzieła. Wieloryb rzucał się jeszcze przez moment, a potem zniknął pod powierzchnią, pozostawiając po sobie szkarłatną plamę.

Marynarze przywiązali wiosła w poprzek nadburci, żeby ustabilizować tonącą łódź, i zatkali dziury koszulami. Mimo ich wysiłków ledwo utrzymywała się na wodzie, kiedy martwy wieloryb wypłynął na powierzchnię i przetoczył się na grzbiet.

– Dobra robota, chłopcy! – ryknął oficer. – Daliśmy mu nauczkę. Jeszcze jeden taki i wracamy do New Bedford kupować łakocie naszym ukochanym. – Wskazał zbliżającą się „Princess”. – Patrzcie, chłopcy, stary tu płynie, żeby nas zabrać i położyć do łóżek. Wszyscy są cali i zdrowi, jak widzę.

– Nie wszyscy! – zawołał harpunnik ochrypłym głosem. – Nie ma Caleba.

„Princess” rzuciła kotwicę i zwodowano rezerwową łódź. Po bezowocnych poszukiwaniach Caleba w zabarwionej krwią wodzie zniszczoną łódź wielorybniczą doholowano do żaglowca.

– Gdzie jest żółtodziób? – zapytał kapitan, kiedy przemoczona załoga wspięła się na pokład.

Pierwszy oficer pokręcił głową.

– Biedny chłopak wypadł za burtę, kiedy wieloryb nas zaatakował.

Dobbsowi żal było młodego Caleba, ale wiedział, że śmierć to stała towarzyszka marynarzy. Skupił się na najważniejszym teraz zadaniu. Kazał swoim ludziom tak manewrować ciałem wieloryba, żeby znalazło się pod rusztowaniem z prawej burty. Żelaznymi hakami przyciągnęli walenia i podnieśli go do pozycji pionowej. Odcięli mu głowę, lecz zanim zaczęli usuwać tłuszcz, wydobyli wnętrzności i wciągnęli je na pokład, żeby poszukać ambry, cennego surowca do wyrobu perfum, który powstaje w brzuchach chorych osobników.

W wielkim żołądku coś się ruszało. Jeden z marynarzy, sądząc, że to kałamarnica, przysmak kaszalotów, rozciął żołądek ostrą łopatą. Zamiast macek, w otworze ukazała się ludzka noga. Marynarz rozchylił ściany żołądka i zobaczywszy człowieka w pozycji embrionalnej, chwycił go za kostki i wyciągnął na pokład. Głowę nieprzytomnego mężczyzny pokrywał śluz. Pierwszy oficer podszedł i spłukał maź wiadrem wody.

– To Caleb! – wykrzyknął. – Żółtodziób.

Caleb poruszył ustami, ale nie wydał żadnego dźwięku.

Dobbs, który już miał zarządzić usuwanie tłuszczu z wieloryba, zbliżył się, popatrzył na chłopaka i kazał oficerom zanieść go do swojej kajuty. Położyli go na koi kapitana, zdjęli mu uwalane śluzem ubranie i owinęli kocami.

– Na Boga, czegoś takiego jeszcze nie widziałem – wymamrotał pierwszy oficer.

Osiemnastolatek wyglądał jak pomarszczony osiemdziesięcioletni starzec. Był trupioblady, włosy miał jak włókna bawełny, a skóra na jego twarzy i rękach wyglądała jak po wielodniowym moczeniu w wodzie.

Dobbs dotknął ręki Caleba, spodziewając się, że będzie zimny jak nieboszczyk, którego przypominał.

– Ma gorączkę – rzekł.

Kapitan pełnił obowiązki lekarza okrętowego, obłożył więc chłopaka mokrymi ręcznikami, by obniżyć mu temperaturę ciała. Z czarnej skórzanej torby wyjął fiolkę leku zawierającego opium i wlał kilka kropli Calebowi do gardła. Chłopak bredził przez chwilę, a potem zapadł w głęboki sen. Spał ponad dobę. Kiedy otworzył oczy, zobaczył kapitana, który siedział za swoim biurkiem i pisał coś w dzienniku okrętowym.

– Gdzie ja jestem? – wymamrotał suchymi, spękanymi wargami.

– Na mojej koi – burknął Dobbs. – I mam już tego dość, do diaska.

– Przepraszam, panie kapitanie. – Caleb zmarszczył czoło. – Śniło mi się, że umarłem i poszedłem do piekła.

– Nie miałeś tyle szczęścia, młodzieńcze. Naszemu kaszalotowi najwyraźniej smakowali wiejscy chłopcy, ale wydobyliśmy cię z jego brzucha.

Caleb pamiętał okrągłe oko wieloryba, lot w powietrzu z wymachiwaniem rękami i nogami i wstrząs przy uderzeniu w powierzchnię wody. Pamiętał też, jak sunął ciemnym tunelem, gdzie ledwo mógł oddychać gęstym, wilgotnym powietrzem. Gorąco było nie do zniesienia, więc szybko zemdlał.

Wyraz przerażenia pojawił się na jego bladej, pomarszczonej twarzy.

– Wieloryb mnie połknął! Kapitan skinął głową.

– Każę kucharzowi przynieść ci trochę zupy – powiedział. – Potem wrócisz do forkasztelu.

Pozwolił jednak Calebowi zostać w swojej kajucie, dopóki z tłuszczu upolowanego wieloryba nie wytopiono oleju i nie napełniono nim beczek. Wtedy zebrał marynarzy z forkasztelu na pokładzie i pochwaliwszy ich za ciężką pracę, rzekł:

– Wszyscy wiecie, że naszego żółtodzioba, niczym Jonasza z Biblii, połknął wieloryb. Na szczęście młody Caleb przeżył i wkrótce wróci do swoich obowiązków. Potrącę mu wypłatę za stracony czas. Na tym statku tylko nieboszczykowi wolno próżnować.

Ta ostatnia uwaga wywołała szerokie uśmiechy na twarzach członków załogi.

– Muszę was uprzedzić – ciągnął Dobbs – że młody Caleb wygląda inaczej, niż go pamiętacie. Soki trawienne wieloryba odbarwiły mu skórę i teraz jest bielszy niż gotowana rzepa. – Popatrzył surowo na marynarzy. – Ale pamiętajcie: nikomu na tym statku nie wolno wyśmiewać się z cudzego nieszczęścia. To wszystko.

Oficerowie pomogli Calebowi wspiąć się na pokład. Kapitan poprosił go o zdjęcie kawałka materiału, który zasłaniał mu głowę i twarz jak kaptur mnicha.

Marynarze wciągnęli gwałtownie powietrze.

– Przyjrzyjcie się naszemu Jonaszowi, żebyście mieli co opowiadać wnukom – ciągnął kapitan. – Nie różni się od reszty z nas pod tą białą skórą. A teraz ruszamy na wieloryby.

Celowo nazwał Caleba Jonaszem, gdyż takie imię marynarze nadawali członkowi załogi, który przynosił pecha. Nie mógł nie nawiązać do biblijnego bohatera połkniętego przez wielką rybę. Kilku marynarzy zaproponowało, żeby wyrzucić Caleba za burtę. Na szczęście wszyscy byli zbyt zajęci, by zrobić mu krzywdę. Na pustym wcześniej morzu teraz roiło się od wielorybów. Nie było wątpliwości, że los uśmiechnął się do „Princess”. Wydawała się magnesem, który przyciąga każdego walenia w oceanie.

Co dzień wodowano łodzie po okrzykach obserwatora na bocianim gnieździe. Żeliwne kadzie do wytapiania oleju bulgotały jak kotły czarownic. Słup tłustego czarnego dymu przesłaniał gwiazdy i słońce, nadając żaglom ciemnoszarą barwę. Kucharz rzępolił na skrzypcach. Kilka miesięcy po spotkaniu Caleba z wielorybem ładownia była pełna.

Przed długą podróżą powrotną statek musiał uzupełnić zaopatrzenie, a zmęczonej załodze należał się odpoczynek na lądzie. Dobbs wybrał na postój Pohnpei. Ta zielona wyspa słynęła z pięknych kobiet i ich chęci do świadczenia rozmaitych usług oraz dostarczania wszelkich towarów wielorybnikom, nic więc dziwnego, że w porcie tłoczyły się statki wielorybnicze ze wszystkich stron świata.

Dobbs, jako kwakier, sam nie pił alkoholu i nie zabawiał się z wyspiarkami, ale nad swoje przekonania religijne przedkładał obowiązek utrzymania harmonii wśród załogi i dostarczenia do domu ładunku oleju. Dlatego śmiał się serdecznie, gdy po powrocie łodziami z lądu pijani marynarze wtaczali się na pokład albo byli wyławiani z wody, do której wpadali.

Caleb, który został na statku, obserwował odpływających i przypływających kolegów z łagodnym uśmiechem. Kapitan był zadowolony, że chłopak nie wybrał się na brzeg. Tubylcy byli wprawdzie nastawieni przyjaźnie, ale białe włosy i skóra Caleba mogły sprawiać problemy.

Podczas kurtuazyjnej wizyty Dobbsa u amerykańskiego konsula, jego krajana z Nowej Anglii, dyplomatę zawiadomiono, że na wyspie pojawiła się tropikalna choroba. Kapitan niezwłocznie przerwał załodze urlop, a w dzienniku okrętowym napisał:

Ostatni dzień odpoczynku na lądzie. Kapitan odwiedził konsula Stanów Zjednoczonych, A. Markhama, który oprowadził go po starożytnym mieście o nazwie Nan Madol. Po powrocie dyplomata dostał wiadomość o chorobie na wyspie. Koniec wolnego i pośpieszne wyjście w morze.

Gdy ostatni marynarze weszli chwiejnie na statek i zapadli w pijacki sen, Dobbs rozkazał tym, którzy już wytrzeźwieli, podnieść kotwicę i postawić żagle. Zanim ich upojeni koledzy wstali z koi i wzięli się do pracy, „Princess” była daleko na morzu. Przy sprzyjającym wietrze mogliby wrócić do domu za parę miesięcy.

Choroba zaatakowała niecałą dobę po wyjściu z portu.

Marynarz nazwiskiem Stokes obudził się około drugiej nad ranem i popędził do relingu, by opróżnić żołądek. Kilka godzin później dostał gorączki, a na jego twarzy pojawiły się brązowawoczerwone krosty. Wysypka rozszerzała się na inne partie ciała, aż zaczął wyglądać jak wyrzeźbiony z mahoniu.

Kapitan okładał go mokrymi ręcznikami i podawał mu lek w płynie. Kazał przenieść Stokesa na pokład dziobowy i położyć pod prowizorycznym namiotem. Świeże powietrze i słońce mogły mu pomóc, a odizolowanie go mogło zapobiec zarażeniu innych marynarzy w forkasztelu.

Niestety nie zapobiegło. Choroba rozprzestrzeniała się jak pożar lasu. Kolejni marynarze osuwali się na pokład. Takielarz spadł z noku rei na stertę żagli, która szczęśliwie zamortyzowała uderzenie. Na pokładzie dziobowym zorganizowano naprędce izbę chorych. Wkrótce skończyły się lekarstwa, a kapitan obawiał się, że za kilka godzin zachorują on i oficerowie. „Princess” stanie się statkiem widmem i będzie dryfowała na łasce prądów i wiatru, dopóki nie przegnije.

Popatrzył na mapę. Najbliższy ląd wielorybnicy nazywali Wyspą Kłopotów. Unikali tego miejsca, bo załoga pewnego statku spaliła tam kiedyś wioskę i zabiła kilkunastu tubylców po kłótni z powodu ukradzionej beczki gwoździ i od tej pory wyspiarze atakowali statki wielorybnicze. Ale Dobbs nie miał wyboru. Stanął za sterem i wziął kurs prosto na wyspę.

Wkrótce „Princess” wpłynęła do zatoczki otoczonej piaszczystą plażą i kotwica opadła z pluskiem do zielonej wody. Nad wyspą górował wulkan, smugi dymu unosiły się wokół jego szczytu. Kapitan i pierwszy oficer wybrali się małą łodzią na ląd po wodę pitną. Znaleźli strumień niedaleko brzegu i byli w drodze powrotnej na statek, gdy natrafili na zrujnowaną świątynię. Dobbs przyjrzał się porośniętym pnączami murom.

– To miejsce przypomina mi Nan Madol – rzekł.

– Co takiego, panie kapitanie? – spytał pierwszy oficer. Dobbs pokręcił głową.

– Nieważne. Lepiej wracajmy na statek, dopóki jeszcze może my chodzić.

Krótko po zmroku zachorowali oficerowie, kapitan też zaniemógł. Z pomocą Caleba zaciągnął swój materac na pokład rufowy i powiedział chłopakowi, żeby dbał o wszystkich najlepiej jak może.

Caleba zaraza jakoś się nie imała. Nosił na pokład dziob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin