Dumas Aleksander - Kawaler d'Harmental.rtf

(1153 KB) Pobierz
Kawaler d'Harmental

Alexander Dumas

 

 

 

Kawaler d’Harmental

 

Tytuł oryginału: Le Chevalier d’Harmental
Przełożyła Izabella Rogozińska


Część pierwsza


I. Kapitan Roquefinette

 

22 marca roku pańskiego 1718, w półpoście, młody wyniosły szlachcic lat mniej więcej dwudziestu siedmiu siedział około ósmej rano na pięknym koniu hiszpańskim przy wylocie Pont–Neuf na bulwar de l’Ecole. Siedział w siodle wyprostowany jak struna, jak gdyby postawił go tam na warcie imć pan Voyer d’Argenson, główny namiestnik policji królewskiej.

Czekając tak już przeszło pół godziny, popatrywał często z niecierpliwością na zegar Samaritaine. Spojrzenie jego, aż do tej chwili niezdecydowane, spoczęło z pełną satysfakcją na jakimś nieznajomym, co wynurzywszy się z placu Daubhine skręcił w prawo i podążał ku niemu.

Nieznajomy, który miał zaszczyt zwrócić uwagę młodego jeźdźca, prezentował się doskonale: chłop na schwał, przeszło pięć stóp wzrostu, muskularny; bez peruki, z gęstą, czarną czupryną przyprószoną z lekka siwizną; ubrany zaś trochę po mieszczańsku, trochę po wojskowemu. Ramię jego zdobiła kokarda, kiedyś zapewne pąsowa, dziś — spłowiała na słońcu i słocie — pomarańczowożółta. Luźno zwisająca u pasa szpada niemiłosiernie tłukła go po łydkach; kapelusz przystrojony piórem i galonem, niewątpliwie na pamiątkę dawnej świetności, nasadzony był na lewe ucho z taką fantazją, iż powiedziałbyś, że tylko cudem utrzymuje równowagę. W twarzy, w ruchach i w całej postawie tego człowieka — który wyglądał na czterdzieści pięć lat, nie ustępował nikomu z drogi, kołysał się w biodrach, jedną ręką podkręcał wąsa, a drugą dawał znaki ekwipażom, by zjeżdżały na bok — było tyle bezczelnej niefrasobliwości, iż obserwujący go kawaler uśmiechnął się mimo woli i mruknął:

 Chybam dobrze trafił.

Zgodnie z tym domniemaniem młody szlachcic jął zbliżać się wprost ku nieznajomemu z widocznym zamiarem, by go zagadnąć. Obcy zaś, choć nie znał jeźdźca, widząc, że zapewne ma on doń interes, przystanął naprzeciw Samaritaine i wysunąwszy nogę w przód jak szermierz, z jedną ręką na gardzie szpady, a drugą podkręcając wąsa, czekał, co powie mu osobistość zmierzająca w jego stronę.

Istotnie, tak jak był przewidział człowiek z pomarańczową kokardą, młody szlachcic zatrzymał konia na wprost i unosząc dłoń do kapelusza:

 Jak mi się zdaje — rzekł — z miny i wzięcia waszmość pana poznaję szlachcica. Nie pomyliłem się zapewne.

 Nie, do kroćset, panie — odparł nieznajomy, którego dotyczyły te dziwne słowa, i dotknął z kolei dłonią pilśniowego kapelusza. — Bardzom doprawdy rad, że moja mina i wzięcie tak świetnie przemawiają za mną, gdybyś pan bowiem zechciał mnie darzyć należnym mi tytułem, nazwałbyś mnie kapitanem.

 Wielcem kontent, że jesteś pan wojskowym — podjął szlachcic, znów się kłaniając. — To dla mnie pewność, że nie potrafiłbyś zostawić w kłopocie człeka wysokiej kondycji.

 Witaj mi, waszmość, byle tylko ów człek wysokiej kondycji nie odwoływał się do mojej sakiewki, wyznam bowiem z całą otwartością, żem właśnie zostawił ostatniego talara w karczmie portowej w La Tournelle.

 Nie chodzi wcale o twoją sakiewkę, kapitanie, ale przeciwnie, o moją; wierz mi pan, proszę, że jest do twojej dyspozycji.

 Z kimże więc mam honor mówić? — zagadnął kapitan poruszony wyraźnie tą odpowiedzią. — I co mógłbym dla waćpana uczynić?

 Jestem baron Rene de Valef — odpowiedział jeździec.

 Za pozwoleniem, panie baronie — przerwał kapitan — ale chyba, wojując we Flandrii, znałem rodzinę tego nazwiska.

 To moja rodzina, waćpanie, bo z pochodzenia jestem leodyjczykiem.

Obaj znowu wymienili ukłony.

 Niechże więc pan się dowie — ciągnął baron de Valef — że jeden z moich serdecznych przyjaciół, kawaler d’Harmental, będąc dziś w nocy w mojej kompanii, wdał się w szkaradną waśń, która dziś rano ma się skończyć pojedynkiem; przeciwników mieliśmy trzech, nas było tylko dwóch. Odwiedziłem już margrabiego de Gace i hrabiego de Surgis, ale nieszczęściem żaden z nich nie spędził nocy w swoim łóżku: a że sprawy odłożyć nie sposób, bo za dwie godziny wyruszam do Hiszpanii, trzeba nam za wszelką cenę kogoś drugiego, a raczej trzeciego; dlatego czekam tu na Pont–Neuf na pierwszego napotkanego szlachcica. Nawinąłeś się waćpan, zwracam się zatem do ciebie.

 I, do licha, dobrześ pan uczynił! Ręka, baronie! Należę do ciebie. A na którą wyznaczono spotkanie, jeśli łaska?

 Na wpół do dziesiątej rano.

 Gdzie się to ma odbyć?

 Przy rogatce Maillot.

 O, do diabła! Nie mamy czasu do stracenia! Pan jesteś konno, ale ja pieszo: jakże sobie poradzimy?

 Znalazłby się sposób, kapitanie.

 Jaki?

 Mógłbyś mi uczynić zaszczyt siadając ze mną na koniu.

 Z chęcią, panie baronie.

 Uprzedzam tylko — dodał z uśmieszkiem młody szlachcic — że mój koń jest trochę narowisty.

 Och, widzę to — odparł kapitan, cofnąwszy się o krok i obrzucając piękne zwierzę spojrzeniem znawcy. — Albo się mylę, albo urodził się on między górami Grenady i Sierra Moreną. Dosiadałem podobnego w Almanzie i potrafiłem go utemperować: kiedy chciał puszczać się w galop, ściskałem mu po prostu boki kolanami i robił się łagodny jak baranek.

 A więc tym lepiej. Na koń, kapitanie, i do Maillot!

 Już siedzę, panie baronie.

I nie posługując się strzemieniem, choć pozostawił mu je młody pan, kapitan jednym susem dosiadł konia.

Baron powiedział prawdę: koń jego nie nawykł do tak wielkiego ciężaru; starał się więc zrazu go pozbyć; lecz kapitan też nie skłamał i zwierzę połapało się szybko, że ma do czynienia z silniejszymi, toteż po kilku wierzgnięciach, co w wyniku ukazało tylko przechodniom zręczność obu jeźdźców, wierzchowiec postanowił być posłuszny i wyciągniętym kłusem pomknął w dół bulwaru de l’Ecole, który podówczas był jedynie portem; minął nie zwalniając bulwar Luwru i bulwar Tuileriów i, zostawiwszy na lewo za bramą Conference gościniec wersalski, pocwałował główną aleją Pól Elizejskich, wiodącą dziś do Łuku Tryumfalnego. Dotarłszy do mostu d’Antin, baron de Valef zwolnił nieco, przekonał się bowiem, że ma jeszcze mnóstwo czasu, by w oznaczonej godzinie znaleźć się przy rogatce Maillot. Kapitan wykorzystał tę chwilę wytchnienia.

 A teraz, mój panie — zagadnął — czy mogę, nie popełniając niedyskrecji, spytać o powód pojedynku? Bo rozumie pan, że muszę być powiadomiony o tym, aby ustalić mój sposób postępowania z przeciwnikiem i wiedzieć, czy rzecz warta jest tego, by go zabić.

 Aż nazbyt słusznie, kapitanie — odrzekł baron. — Oto przebieg wypadków: wczoraj wieczorem byliśmy na kolacji u Filonki. Niemożliwe chyba, żebyś, kapitanie, nie znał Filonki.

 Do diabła, przecież to ja ją wypchnąłem między ludzi w roku 1705, nim wyruszyłem na włoską kampanię.

 No to ma się kapitan czym chlubić — roześmiał się baron — wyedukowałeś pupilkę, która przynosi ci zaszczyt! Krótko mówiąc, wieczerzaliśmy u niej we dwóch, ja i d’Harmental.

 I bez żadnego stworzonka płci pięknej? — zagadnął kapitan.

 A nie, dalibóg! Bo trzeba panu wiedzieć, że d’Harmental to rodzaj trapisty: chodzi do Filonki tylko ze strachu, żeby nie gadano, że nie chodzi; kocha tylko jedną kobietę na raz, i właśnie zakochał się na kwadrans w tej małej d’Averne, żonie porucznika straży.

 Doskonale.

 Siedzieliśmy więc tam gwarząc o naszych sprawach, kiedy jakaś wesoła i hałaśliwa kompania weszła do sąsiedniego gabinetu. A że to, co mieliśmy sobie do powiedzenia, nie nadawało się dla niczyich uszu, umilkliśmy, dzięki czemu niechcący wysłuchaliśmy rozmowy naszych sąsiadów. I pomyśl pan tylko, czym jest przypadek. Nasi sąsiedzi rozmawiali akurat o jedynej sprawie, która nie nadawała się dla naszych uszu.

 O kochance kawalera, nieprawdaż?

 Zgadł waćpan. Już po pierwszych słowach ich dyskursu wstałem, żeby zabrać Raula; lecz on, zamiast podążyć za mną, wsparł mi dłoń na ramieniu i kazał usiąść. „A więc — odezwał się ktoś — Filip ugania się za tą małą d’Averne?” „Od balu u marszałkowej d’Estrées, kiedy przebrana za Wenus dała mu pendent do szpady z wierszykiem, w którym porównała go do Marsa”. „Ależ to było tydzień temu” — zabrzmiał trzeci głos. „Tak — odparł pierwszy — ale urządziła coś na kształt obrony, bądź dlatego, że zależy jej naprawdę na tym biednym d’Harmentalu, bądź dowiedziawszy się, że regent lubi tylko takie, co mu się opierają. Dość, że dziś rano w zamian za kosz pełen kwiatów i klejnotów raczyła odpowiedzieć, że wieczorem przyjmie Jego Wysokość”.

 Aha, aha — ozwał się kapitan — zaczynam już pojmować. Kawalerowi zrobiło się przykro, tak?

 Otóż to; miast się roześmiać jak pan lub ja, mam nadzieję, i skorzystać z okazji, żeby zwrócono mu dyplom pułkownika, cofnięty pod pozorem oszczędności, d’Harmental tak pobladł, że myślałem, iż zemdleje. Potem przyskoczył do ściany i waląc pięścią, żeby nakazać milczenie, zawołał: „Panowie, przykro mi wam zaprzeczać, ale ten, który twierdzi, że pani d’Averne wyznaczyła schadzkę regentowi lub komukolwiek innemu, zełgał!”. „To ja, mój panie, twierdzę tak i nie ustąpię — ozwał się pierwszy głos. — I jeśli się panu coś w tym nie podoba, nazwisko moje La Fare, kapitan gwardii”. „A moje Fargy” — zabrzmiał drugi głos. „A moje Ravanne” — dodał trzeci. „Doskonale, moi panowie — odparł d’Harmental. — Jutro o pół do dziesiątej z rana przy rogatce Maillot”. I znów usiadł naprzeciw mnie. Tamci zmienili temat rozmowy, a myśmy skończyli wieczerzać. Ot i cała sprawa, kapitanie, wiesz już o niej tyle, co ja.

Kapitan chrząknął głośno, jakby chciał powiedzieć: wszystko to niezbyt poważne; lecz choć poniekąd zganił drażliwość kawalera, nie wycofał się jednak bynajmniej ze sprawy, której tak niespodzianie stał się czempionem, jakkolwiek sprawa ta wydawała mu się w zasadzie swej błaha. A zresztą, gdyby nawet miał taki zamiar, na rejteradę było za późno. Stanęli u rogatki Maillot i tu jakiś młodzieniec na koniu, zdający się kogoś oczekiwać, na widok barona i kapitana puścił się ku nim galopem. Był to kawaler d’Harmental.

 Drogi kawalerze — powiedział baron wymieniając z nim uścisk dłoni — pozwól, że w braku starych przyjaciół przedstawię ci nowego. Nie zastałem w domu ani Surgisa, ani Gacego; spotkawszy kapitana na Pont–Neuf, wyłożyłem mu nasze kłopoty, on zaś z największą chęcią zaofiarował się z pomocą.

 Dwakroć jestem ci wdzięczny, mój drogi — odpowiedział kawaler obrzucając kapitana spojrzeniem, które wyrażało cień zdziwienia — pana zaś winienem przeprosić, że pakuję cię od razu, i to na początek znajomości, w kabałę aż tak przykrą; ale któregoś dnia dostarczysz mi okazji, spodziewam się, i proszę, abyś w takim wypadku dysponował mną, jak ja dysponuję dziś panem.

 Ładnieś to powiedział, panie kawalerze — rzekł kapitan zeskakując z konia. — Z — Z człowiekiem tak grzecznym poszedłbym na koniec świata. Słusznie mówi przysłowie: tylko dwie góry się nie spotkają.

 Któż to zacz ten oryginał? — szepnął d’Harmental do Valefa, kiedy kapitan przytupywał, żeby sobie rozprostować nogi.

 Na honor, pojęcia nie mam — odparł Valef — tyle wiem, że gdyby nie on, bylibyśmy w tarapatach. Chyba to jakiś biedny zawodowy oficer, zwolniony na czas pokoju, jak tylu innych. A zresztą osądzimy go, gdy przyjdzie do spotkania.

 No i co, kawalerze, gdzież te nasze gagatki? — zagadnął kapitan rozruszawszy się dzięki ćwiczeniu. — Czuję dziś wenę.

 Kiedy spieszyłem na spotkanie z wami — odrzekł d’Harmental — nie było ich jeszcze; alem dostrzegł u końca alei coś w rodzaju najętej karocy, która posłuży im za wymówkę, gdyby się spóźnili. A zresztą — dodał kawaler dobywając z kieszonki prześliczny zegarek wysadzany brylantami — mamy jeszcze czas, bo nie minęło pół do dziesiątej.

 Chodźmy więc naprzeciw — rzekł Valef, zeskakując z konia i rzucając lejce pachołkowi d’Harmentala. — Gdyby się bowiem zjawili w czasie naszej pogawędki, wyglądałoby, że kazaliśmy im czekać na siebie.

 Masz rację — zgodził się d’Harmental.

I zsiadłszy z konia podążył w stronę lasu — a za nim jego dwaj towarzysze.

 Czy panowie nic nie zamówią? — zagadnął ich oberżysta czekający w progu na klientów.

 Ależ tak, mistrzu Durand — odpowiedział d’Harmental. W obawie, by nikt mu nie przeszkodził, udawał, że wybrali się tu li tylko na przechadzkę. — Śniadanie dla trzech! Pospacerujemy wzdłuż alei i zaraz wrócimy.

I rzucił na dłoń oberżysty trzy ludwiki.

Kapitan ujrzawszy, jak błysnęły jedna po drugiej trzy sztuki złota, obliczył z bystrością wytrawnego smakosza, co można by dostać w Lasku Bulońskim za siedemdziesiąt dwa liwry; wiedząc już jednak, z kim ma do czynienia, osądził, że rekomendacja z jego strony nie byłaby bezużyteczna; podszedł więc i on do oberżysty:

 Słuchaj no, imć kucharzu, przyjacielu miły — ozwał się — wiadomo ci, że znam się dobrze na rzeczy i że nie mnie imponować jadłospisem. Wina mają być rozmaite i przednie, a śniadanie obfite, bo inaczej pogruchoczę ci kości! Zrozumiałeś?

 Niech pan kapitan będzie spokojny — odpowiedział mistrz Durand. — Taki znawca jak pan nie dałby się oszukać.

 No pewnie! Od dwunastu godzin nie miałem nic w gębie: wyciągnij z tego wniosek.

Gospodarz skłonił się jak człowiek świadom rzeczy i zawrócił do kuchni powziąwszy mniemanie, że interes nie przedstawia się tak różowo, jak spodziewał się był zrazu. Kapitan zaś, skinąwszy mu jeszcze po raz ostatni na pół przyjacielsko i na pół groźnie, przyspieszył kroku, by dogonić kawalera i barona, którzy nań czekali.

D’Harmental nie pomylił się co do najętej karocy. Na zakręcie pierwszej alei dostrzegł trzech swoich przeciwników — wysiadali akurat: byli to wspomniani już markiz de La Fare, hrabia de Fargy i kawaler de Ravanne.

Czytelnik pozwoli, że przekażę mu kilka krótkich szczegółów o tych trzech osobistościach, z którymi nieraz jeszcze spotkamy się w toku naszej opowieści.

La Fare, najbardziej z nich trzech znany dzięki poezjom, jakie zostawił po sobie, i swojej karierze wojskowej, miał pod czterdziestkę, z twarzy jego przebijała otwartość i szczerość, odznaczał się wesołością i niewyczerpanym dobrym humorem. Zawsze gotów stawić każdemu czoło przy stole, przy kartach i w zbrojnym spotkaniu, pozbawiony zawiści i żółci, ulubieniec płci pięknej, faworyt regenta, który mianował go kapitanem swej gwardii przybocznej i który od lat dziesięciu dopuszczając go do poufałości znajdował w nim czasem rywala, lecz zawsze wiernego sługę. Toteż regent, przywykłszy nadawać przezwiska wszystkim towarzyszom swoich hulanek i wszystkim swoim kochankom, nie nazywał go nigdy inaczej, aniżeli Złote Serce. A jednak od jakiegoś czasu popularność markiza, tak ugruntowana dzięki chwalebnym fundamentom, malała, zwłaszcza wśród dam dworu i panienek z opery. Wszyscy mówili głośno, że się ośmiesza, stając się już człowiekiem statecznym. To prawda, że kilka osób, aby poprawić mu reputację, szeptało, iż jedynym powodem tego pozornego nawrócenia jest zazdrość panny de Conti, córki księżnej królewskiego rodu, a wnuczki Wielkiego Kondeusza, która, jak zapewniano, zaszczycała naszego kapitana gwardii przybocznej wyjątkowym afektem. Poza tym amory jej z diukiem de Richelieu, uchodzącym za kochanka panny de Charolais, potwierdzały jeszcze ostatnio tę plotkę.

Hrabia de Fargy, zwany powszechnie Pięknym Fargy — który to epitet tak się z nim zrósł, że już nikt nie nazywał go hrabią — uchodził za najbardziej urodziwego chłopca swej epoki: to zaś w owych czasach rozpusty nakładało obowiązki, przed którymi nie cofał się nigdy i z których zawsze wywiązywał się znakomicie. Trudno wyobrazić sobie młodzieńca bardziej postawnego niż Fargy. Odznaczał się wrodzonym wykwintem, był silny, zręczny i pełen życia — zalety stanowiące jakby krańcową sprzeczność z przymiotami bohatera ówczesnych romansów. Dodajcie do tego ujmującą twarz, pełną również kontrastowych uroków: czarne włosy i niebieskie oczy, rysy ostre, wyraziste, a przy tym płeć dziewczęca. Do tej całości dorzućcie także dowcip, prawość, odwagę, jaka winna cechować szlachcica, a zrozumiecie, czemu Fargy cieszył się tak dużym uznaniem wśród towarzystwa tej szalonej epoki, które potrafiło oszacować wybornie te jakże różnorodne przymioty.

Co zaś do kawalera de Ravanne, który zostawił nam z okresu swojej młodości pamiętniki tak dziwaczne, iż mimo ich autentyzmu wciąż jesteśmy skłonni oceniać je jako apokryfy, był on podówczas dzieciuchem, niedawno jeszcze paziem, bogatym i z wielkiego rodu, dzieciuchem, co wchodził w życie złoconą bramą i biegł prosto ku rozrywkom, jakie ono obiecuje, biegł pędem, z nierozwagą i zachłannością właściwą młodzieży. Toteż przesadzał, jak to osiemnastolatek, zarówno we wszelkich niecnotach, jak i cnotach swojej epoki. Pojmiecie więc łatwo, jak pysznił się zostawszy sekundantem ludzi takich jak La Fare i Fargy w pojedynku, który miał zdobyć pewien rozgłos i w alkowach, i na kolacyjkach.


II. Pojedynek

 

La Fare, Fargy i Ravanne, ujrzawszy przeciwników wynurzających się zza zakrętu alei, pospieszyli ku nim. Kiedy znaleźli się o dziesięć kroków od siebie, każdy zdjął kapelusz i wymienili ukłony z ową wykwintną uprzejmością, jaka w podobnych przypadkach znamionowała osiemnastowieczną arystokrację — postąpili tak parę kroków z odkrytymi głowami i z uśmiechem na ustach; toteż przechodzień, nie znający przyczyny ich spotkania, powiedziałby, że wyglądają na przyjaciół uradowanych swoim widokiem.

 Panowie — ozwał się kawaler d’Harmental, jemu bowiem pierwszemu przypadło prawo głosu — spodziewam się, że nikt nas nie śledził; ale że już zaczyna robić się późno, mógłby nam tu ktoś przeszkodzić; sądzę więc, że byłoby dobrze znaleźć przede wszystkim jakieś bardziej ustronne miejsce, gdzie mielibyśmy większą swobodę w załatwieniu bagatelnej sprawy, dla której się spotykamy.

 Panowie — powiedział Ravanne — znam takie miejsce: zaledwie o sto kroków stąd jest prawdziwa pustelnia; pomyślicie, żeście się znaleźli w Tebaidzie.

 No to chodźmy za tym dzieciuchem — rzekł kapitan. — Niewinność prowadzi do zbawienia.

Ravanne obejrzawszy się zmierzył od stóp do głów tego człowieka z czarną czupryną i pomarańczową kokardą.

 Jeśli nie upatrzyłeś sobie przeciwnika, mój dorosły panie — powiedział kpiąco paź — domagałbym się pierwszeństwa.

 Chwileczkę, chwileczkę, Ravanne — przerwał La Fare — winienem panu d’Harmentalowi kilka wyjaśnień.

 Mój panie — odpowiedział kawaler — twoja odwaga jest tak doskonale wszystkim znana, że proponowane wyjaśnienia dowodzą delikatności, za którą, wierz mi pan, jestem ci niezmiernie wdzięczny. Ale wyjaśnienia te opóźniłyby tylko zbytecznie naszą sprawę, a nie mamy chyba, jak sądzę, czasu do stracenia.

 Brawo! — zawołał Ravanne. — Święte słowa, panie kawalerze: kiedy już sobie wzajem popodrzynamy gardła, mam nadzieję, że obdarzysz mnie swoją przyjaźnią. Wiele słyszałem o panu od zacnych ludzi, od dawna więc pragnąłem zawrzeć z tobą znajomość.

Obaj panowie znów wymienili ukłony.

 Dobrze, dobrze, Ravanne — odezwał się Fargy — pokazuj nam drogę, skoroś zaofiarował się na przewodnika.

Ravanne skoczył między drzewa niby młody jeleń. Pięciu szlachty podążyło za nim. Wierzchowce i najęta karoca pozostały na gościńcu.

Po dziesięciu minutach marszu wśród zupełnego milczenia, nakazanego przeciwnikom bądź obawą, by ich ktoś nie usłyszał, bądź owym naturalnym uczuciem, które sprawia, że w chwili grożącego niebezpieczeństwa człowiek skupia się na moment, stanęli wszyscy na polanie, otoczonej gęstą zasłoną drzew.

 No i cóż, moi panowie — ozwał się Ravanne rozglądając się z satysfakcją — co powiecie o tym miejscu?

 Powiem, że jeśli się pan chwalisz, żeś odkrył je pierwszy — odparł kapitan — wyglądasz mi na nowego odkrywcę Ameryki! Gdybyś powiedział, że to tutaj, zaprowadziłbym was tu z zamkniętymi oczami.

 Wybornie, mój panie — odrzekł Ravanne. — Postaramy się więc, abyś wyszedł stąd tak, jak mógłbyś przyjść.

 Wiadomo panu, że to z tobą mam sprawę, panie de La Fare — ozwał się d’Harmental rzucając kapelusz na trawę.

 Tak, panie kawalerze — odrzekł kapitan gwardii idąc za przykładem d’Harmentala — i wiem jeszcze, że nic nie mogłoby mi sprawić większego zaszczytu i wyrządzić zarazem większej przykrości niż pojedynek z tobą, zwłaszcza z podobnej przyczyny.

D’Harmental uśmiechnął się jak ktoś, kto nie potrafi zlekceważyć grzeczności aż tak wytwornej, lecz za całą odpowiedź ujął w dłoń szpadę.

 Podobno drogi baron już na wyjezdnym do Hiszpanii… — zwrócił się Fargy do Valefa.

 Miałem wyruszyć tej jeszcze nocy, drogi hrabio — odparł Valef — i jedynie przyjemność, jaką obiecywałem sobie po dzisiejszym spotkaniu z panem, skłoniła mnie, bym został aż do tej chwili, tak ważne bowiem wzywają mnie tam sprawy.

 O, do diabła! Przyprawia mnie to o szczerą rozpacz — odparł Fargy dobywając szpady — bo gdybym nieszczęściem opóźnił pański wyjazd, nie darowałbyś mi tego do śmierci, taki już jesteś.

 Ależ skąd! Wiedziałbym, że to z najczystszej przyjaźni, drogi hrabio — odparł Valef. — Staraj się więc ile sił, bez ceremonii, proszę, bom na pańskie rozkazy.

 Do dzieła, do dzieła, drogi panie — rzekł Ravanne do kapitana, co złożywszy porządnie swój kaftan, układał go obok kapelusza. — Nie widzisz waćpan, że czekam?

 Cierpliwości, cierpliwości, śliczny młodzieniaszku — odrzekł stary żołnierz, przygotowując się z właściwą sobie żartobliwą flegmą. — Jedna z najważniejszych zalet w wojsku to zimna krew. Byłem do pana podobny będąc w pańskim wieku, kiedy jednak kilka razy pokłuto mnie szpadą, zrozumiałem, że jestem na złej drodze, i podążyłem dobrą. Dość! — uciął, dobywając nareszcie szpady, która, jako się rzekło, długość miała dość imponującą.

 A niech cię licho! — zawołał Ravanne obrzuciwszy wzrokiem broń przeciwnika. — Przecież to miecz, i jaki! Przypomina mi największy rożen z kuchni mojej matki, wielka szkoda, żem nie kazał go przynieść naszemu ochmistrzowi, bo wtedy mógłbym zmierzyć się z panem.

 Pańska matka to osoba czcigodna, a kuchnia jej jest dobrą kuchnią; ktoś przy mnie rozpływał się nad obiema w pochwałach, panie kawalerze — odpowiedział kapitan tonem niemal ojcowskim. — Byłbym więc zrozpaczony, gdybym odebrał cię jednej i drugiej z racji takiego głupstwa, jak to, dla którego będę miał zaszczyt skrzyżować z tobą szpadę. Wyobraź więc sobie po prostu, że twój fechtmistrz udziela ci lekcji, i korzystaj, ile możesz.

Na nic się zdała ta przestroga; Ravanne zdążył się rozjuszyć spokojem przeciwnika, spokojem, jakiego, mimo swej odwagi, nie zdołałby zachować, tak ponosiła go młoda, gorąca krew. Natarł na kapitana z taką furią, że szpady stuknęły się rękojeściami. Kapitan cofnął się o krok.

 Oho, rejterujesz, mój mistrzu! — wykrzyknął Ravanne.

 Odwrót to jeszcze nie ucieczka, mój rycerzyku — odpowiedział kapitan. — To aksjomat sztuki wojennej, radziłbym ci zastanowić się nad nim. Zresztą cóż mi szkodzi przestudiować twoją metodę? A tak, zdaje mi się, że jesteś uczniem Berthelota. To dobry nauczyciel, ale ma jedną wadę: nie uczy parować ciosów. Przyjrzyj no się — ciągnął ripostując ciosem ukośnym na prosty — gdybym zrobił wypad, nadziałbym cię jak skowronka.

Ravanne kipiał wściekłością, istotnie bowiem poczuł na żebrach koniec szpady przeciwnika, lecz dotknięcie było delikatne, jak gdyby musnęła go kulka floretu. Gniew wzmogło w nim przekonanie, że kapitan darował mu życie — p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin