LaVyrle Spencer - Tamto cudowne lato.rtf

(611 KB) Pobierz
LAVYRLE

LAVYRLE SPENCER

TAMTO CUDOWNE LATO

 

 

 

 

 

 

 

Naszym najukochańszym Amy i Shannonowi,

którzy właśnie zostali rodzicami...

Niechaj lata, które nastąpią,

będą najpiękniejszymi w Waszym życiu.

I naszemu pierwszemu wnukowi

Spencerowi McCoy Kimballowi...

Oby Twoje dorastanie przypominało dorastanie dzieci

w tej powieści,

obyś poznał miłość, nieograniczone możliwości

i mógł zawsze być sobą.


Wiele osób rozwijało dla mnie i mojego męża czerwone dywany, kiedy we wrześniu 1993 pojechaliśmy do Camden, żeby zebrać materiały do niniejszej książki. Rzadko zdarza się, by powitanie było tak spontaniczne i serdeczne. Oboje z mężem zakochaliśmy się w tym uroczym nadmorskim miasteczku i jego mieszkańcach. A oto nazwiska kilku osób, które z taką chęcią mi pomagały:

John Fullerton z Camden Chamber of Commerce

Elizabeth Moran z Biblioteki Publicznej w Camden

Pat Cokinis, agent handlu nieruchomościami

Kapitan Arthur Andrews z kutra „Whistler”

Cheryl, córka kapitana

Dave Machiek i John Kincaid z Muzeum Transportu

John Evrard z Merryspring Preserve

Chcę także podziękować magazynowi „Victoria” za opub­likowany w sierpniu 1993 artykuł o Ednie St. Vincent Millay, który zainspirował mnie do napisania tej powieści, oraz Elisabeth Ogilvie, do której książek, z taką subtelnością opowiadających o krajobrazie i mieszkańcach Maine, przez cały czas pracy nad powieścią zaglądałam.

Czytelnicy dobrze znający historię Camden stwierdzą, że dość swobodnie poczynałam sobie z datami ważnych dla miasta wydarzeń, mam wszakże nadzieję, że mi wybaczą i z przyjemnością oddadzą się lekturze, traktując powieść jako powieść właśnie - wytwór wyobraźni.

LaVyrle Spencer

Stillwater, w stanie Minnesota

ROZDZIAŁ 1

Camden, w stanie Maine, 1916

Roberta Jewett miała nadzieję, że będą przeprowadzać się do Camden przy ładnej pogodzie, tymczasem od samego Bostonu towarzyszył im ostry jak igiełki deszcz i mgła spowijająca nabrzeże. Woda, smagana nieustannie południo­wo - zachodnim wiatrem, tworzyła wysokie fale, zamieniając rejs w koszmar.

Lidia, najmłodsza z trzech córek Roberty, chorowała całą noc. Leżała teraz na twardej drewnianej ławce z głową na kolanach matki; twarz miała zielonkawą, warkocze postrzępione jak miotełki. Nagle otworzyła oczy i cicho za­pytała:

- Jak długo jeszcze, mamo? Roberta pogładziła ją po twarzy. Lidia w przeciwieństwie do starszych sióstr nigdy nie była dobrym żeglarzem.

- Już niedługo.

- Która godzina? Roberta zerknęła na zegarek na łańcuszku.

- Dochodzi siódma.

- Będziemy na miejscu na czas, jak myślisz?

- Sprawdzę, gdzie jesteśmy, i zaraz wracam. Roberta delikatnie położyła głowę córki na zwiniętym w rulon płaszczu. Susan i Rebeka spały oparte o lakierowany blat stołu. Wokół inni posiadacze najtańszych biletów drzemali w równie niewygodnych pozycjach. Gdyby to był transatlantyk przywożący emigrantów do Ameryki, to pomieszczenie należałoby do czwartej klasy. Ponieważ jednak parowiec był własnością wielce szanowanej Eastern Steam­ship Line kursującej na trasie Boston - Bangor, w ulotkach reklamowych unikano podobnie drastycznych określeń, za­stępując je oględnym wyrażeniem: kabina wieloosobowa. Nic wszakże nie zwiedzie matki, która patrzy, jak jej dzieci w tych pożałowania godnych warunkach spędzić muszą trzy­naście długich godzin.

Z kabiny nie roztaczał się panoramiczny widok, gdyż za­instalowano tu tylko miniaturowe bulaje. Roberta przecisnę­ła się do jednego z nich. Padał ulewny deszcz, jakby ktoś chlustał wiadrem, szyba była zaparowana. Roberta przetarła ją rękawem i wyjrzała.

Dochodziła siódma rano. Niebo pojaśniało. Powinni już okrążyć Beauchamp Point w zatoce Rockport. Roberta przy­łożyła czoło do zimnej szyby, lecz przed sobą zobaczyła jedynie ciemną niewyraźną linię wybrzeża, tak szczelnie otu­loną mgłą, że zdawała się nierealna. Rozległ się dzwon boi i Roberta spojrzała w przeciwnym kierunku. Tak, w oddali majaczyły światła wyspy Negro. Dopływali do domu.

Kiedy mijali Sherman's Point, głos boi kołyszącej się wśród fal nabrał zdecydowania. Przed nimi świt wydobywał z mroku miasteczko.

W porcie morze było spokojniejsze i parowcem przestało kołysać. Niewyraźne kształty na brzegu odzyskiwały po ko­lei swoją tożsamość: góra Battie, która wznosiła się nad Camden niczym ogromny czarny wieloryb; nabrzeże, przy którym zacumuje „Belfast”; drogi wspinające się po wschod­nim zboczu góry; wieże znajomych kościołów: episkopalnego, baptystów i kongregacjonalnego, do którego Roberta za­wsze chodziła; wszechobecna chmura dymu z przędzalni wełny Knoxa dającej utrzymanie większości mieszkańców miasteczka, gdzie prawdopodobnie pracowałaby teraz Roberta, gdyby matce udało się postawić na swoim.

Gdzieś tam poranna zmiana idzie teraz do fabryki, by tkać wełnę na marynarskie mundury, inni udają się do wapienni­ków w Rockport. Grace pisała, że w Camden kursują już trolejbusy, którymi mężczyźni dojeżdżają do pracy.

Niektórych z tych mężczyzn Roberta zna lub raczej znała w przeszłości, kiedy chodzili razem do szkoły. Pewnie zna też ich żony. Co teraz o niej pomyślą? Wraca przecież do rodzinnego miasteczka jako kobieta rozwiedziona. No cóż, chyba będą podzielać zdanie jej matki. Jakże rozczarowana była Roberta, czytając listy, w których matka pisała prosto z mostu: „Przyzwoita kobieta nie łamie małżeńskiej przysię­gi, Roberto. Jestem pewna, że to rozumiesz.”

Do diabła z nimi wszystkimi, niech myślą, co im się po­doba. Skoro kobiety mogą iść na wojnę jako sanitariuszki, to równie dobrze mogą się rozwodzić.

Matka na pewno nie przyjdzie tak wcześnie do portu - lumbago albo inna dogodna dolegliwość zatrzyma ją w łóżku. Czekać za to będzie Grace, siostra Roberty, z mę­żem Elfredem, którego Roberta pamięta jak przez mgłę.

Czas obudzić córki. Potrząsnęła Susan i Rebeką, po czym podeszła do Lidii i pomogła jej usiąść.

- Jesteśmy prawie na miejscu. Wpłynęliśmy do portu w Camden. Jak się czujesz?

- Strasznie. Szesnastoletnia Rebeka wyprostowała się i przeciągnęła.

- Czy Lidia dalej choruje? - zapytała.

- Dalej. W życiu się tak nie czułam - odparła Lidia. Roberta przygładziła jej zmierzwione włosy.

- Już niedługo. Jak znajdziemy się na suchym lądzie, zaraz ci przejdzie.

- Za żadne skarby nie popłynę znowu tą straszną łajbą - jęknęła Lidia wtulając głowę pod ramię matki.

- Nie będziesz musiała. Przecież tu zostajemy. Kupiły­śmy dom, dostałam pracę. Z miejsca może nas ruszyć jedynie huragan.

Dziewczynki milczały. Roberta zwróciła się do dwóch starszych, lecz ani Rebeka, ani Susan jeszcze się nie obudzi­ły, a cały ich entuzjazm wyparował po długim rejsie.

- Dziewczynki, chodźcie tu do mnie - poleciła Roberta. Zrezygnowane podniosły się i usiadły obok matki.

- Posłuchajcie uważnie... Przykro mi, że nie mogłam wynająć kabiny. Wiem, że to była straszna podróż, ale każdy grosz jest nam potrzebny na urządzenie domu. Rozumiecie mnie, prawda?

- Wszystko w porządku, mamo - zapewniła Rebeka. Becky nigdy nie narzekała. Wręcz przeciwnie, uciszała młodsze siostry, kiedy zaczynały się skarżyć.

- Chciałabym chociaż zobaczyć kabiny - odezwała się z pretensją w głosie Lidia. - W ulotce reklamowej pisali, że są tam koje i prawdziwe mosiężne miednice.

- Mama stara się, jak może - przerwała jej Rebeka. - A poza tym co za różnica, czy wymiotujesz do mosiężnej miednicy czy do cynowego wiadra?

- Mamo, powiedz jej, żeby przestała - rzekła z obrzy­dzeniem Susan.

- Dość tego, Becky. Teraz wszystkie macie poprawić ubrania, uczesać się i zebrać nasze bagaże, bo niedługo wy­siadamy. Czujesz, Lidio? Morze uspokoiło się. To znaczy, że już blisko do brzegu.

Dziewczynki posłusznie wstały, otrzepały spódnice i za­pięły płaszcze, lecz prawie nie tknęły włosów. Matka nie zwróciła im uwagi.

Kiedy rozległ się świst parowca, wszystkie trzy wygląda­ły tak, jakby nigdy w życiu nie miały w ręku grzebienia ani szczotki.

Warkot silników umilkł. Pasażerowie szeroko rozstawili nogi, by zachować równowagę.

- Upewnijcie się, że wszystko zabrałyście - przypo­mniała Roberta. - Zwłaszcza parasolki. Idziemy.

W tłumie pasażerów, którzy tłoczyli się pragnąc jak najszybciej opuścić statek, ruszyły w kierunku pierwszego pokładu. Tutaj okna były większe. Dziewczynki wyciągnęły szyje, żeby coś zobaczyć ponad morzem głów.

- To wieża kościoła baptystów. A ta chmura dymu po­chodzi z przędzalni. Pamiętacie, jak wam opowiadałam, że babcia chciała, żebym tam pracowała? Widzicie?

- Widzimy, mamo - odpowiedziała Becky w imieniu sióstr.

- Ciekawe, czy Grace i Elfred przyjdą z dziećmi.

- Ile mają lat, bo zapomniałam? - zapytała Lidia.

- Są prawie w waszym wieku. Marcelyn ma szesnaście, Trudy trzynaście, a Corinda chyba dziesięć.

- Mam nadzieję, że nie są tak dziwne jak ich imiona i że nie będą traktować nas z góry, dlatego że mieszkają tu od urodzenia, a myśmy nigdy tu nie były. - Jak zwykle Lidię ogarnął pesymistyczny nastrój.

- Z tego, co wiemy, to one uważają nasze imiona za dziwne - odparła Rebeka, swoim zwyczajem szukając do­brych stron w każdej sprawie. - A według mnie ich imiona są dramatyczne.

- Tobie wszystko wydaje się dramatyczne.

- Wszystko oprócz ciebie. Jesteś straszną zrzędą.

- Dziewczynki... - odezwała się Roberta i cała trójka umilkła.

Bez słowa czekały pośród zmęczonych ludzi o podkrą­żonych z niewyspania oczach i zębach, które wymagały czyszczenia. Udowodnił to stojący za nimi mężczyzna. Kie­dy ziewnął, w powietrzu rozszedł się intensywny zapach czosnku.

Susan zatkała sobie nos i spojrzała na Rebekę.

- Chyba z pleców odpadły mi wszystkie guziki - mruk­nęła.

Rebeka zachichotała, zaraz wszakże dostała sójkę w bok.

- Auu! Mamo! - jęknęła.

- Zachowujcie się przyzwoicie - ostrzegła półgłosem Roberta, z trudem powstrzymując śmiech.

- To on powinien się przyzwoicie zachowywać - szep­nęła przez ramię Rebeka.

- To prawda - zgodziła się Roberta. - Albo my po­winnyśmy się odwrócić i ziewnąć mu w twarz. A nas jest czwórka.

Roberta, Rebeka i Susan wybuchnęły śmiechem. Lidia szarpnęła matkę za rękę.

- Z czego się śmiejecie? Roberta pochyliła się i szepnęła:

- Potem ci powiem, bułeczko. Bardzo cię proszę, zachowuj się dobrze w towarzystwie cioci Grace i wuja Elfreda.

- Mamo, jeśli jeszcze raz mi to powtórzysz, zabieram swoje rzeczy i wracam do Bostonu. I musisz nazywać mnie bułeczką, jakbym była niemowlakiem w śpioszkach? Prze­cież mam już dziesięć lat.

Roberta czule pogładziła córkę po potarganej czuprynie, po czym zwróciła wzrok na tłum oczekujących na nabrzeżu.

Powrót do Camden od początku budził w niej sprzeczne uczucia, doszła jednak do wniosku, że dziewczynkom potrzebna jest stabilizacja, a odrobina życia rodzinnego też żadnej szkody im nie przyniesie. Dotąd nie poznały swojej babki, cioci, wuja ani kuzynek. Najwyższy czas, żeby to naprawić.

Niech moja rodzina okaże się tolerancyjna, pomyślała Roberta. Niczego więcej nie chcę. Zarobię na utrzymanie córek, spróbuję je wychować, zapewniając im dom, otacza­jąc miłością i pocieszając w trudnych chwilach, ale kiedy mnie zabraknie, niechaj zastąpią mnie moi krewni.

Ponownie rozległ się gwizd i „Belfast” zbliżył się do na­brzeża. Roberta w całym ciele poczuła wibracje pochodzące z kotłowni. Wiedziała, że po osiemnastu latach, na dobre lub na złe, wróciła wreszcie do domu.

Roberta i córki pod osłoną czarnych parasoli zeszły po blaszanym trapie. Już w połowie drogi zamoczyły kraje sukien. Z tłumu oczekujących wybiegł dobrze ubrany męż­czyzna. W jednej ręce dzierżył parasol, drugą podtrzymywał kapelusz. Poły surduta łopotały mu na wietrze.

- Birdy! - zawołał przekrzykując wiatr.

- Elfred? - odpowiedziała Roberta. - - Czy to ty?

- Ja. A to pewnie twoje dziewczynki. Podszedł tak blisko, że ich parasole się zderzyły. Roberta zobaczyła, iż rzeczywiście jest to mężczyzna, którego zapa­miętała, choć teraz jego oblicze zdobił wąs.

- Tak, to moje córki. Dziewczynki, oto wasz wuj Elfred.

- Chodźcie do środka. Grace na was czeka. Zaprowadził całą czwórkę do poczekalni, niskiego drew­nianego budynku, przed którym wzdłuż ścian stały nawilgłe drewniane ławki, a z okien padała poświata rzucana przez nowe elektryczne lampy. Gdy weszli do środka, na widok Roberty i dziewcząt postawna kobieta w wielkim, zdobio­nym owocami kapeluszu rozłożyła szeroko ramiona.

- Birdy, to naprawdę ty!

- Gracie, jak dobrze znowu cię widzieć! Mocno się objęły, blokując przejście innym pasażerom.

- Nasz ptaszek powrócił do gniazdka.

- Boże, od dawna nikt mnie tak nie nazywał! Podczas pierwszych lat małżeństwa Roberta przyjeżdżała czasem do domu, choć nigdy nie towarzyszył jej mąż. Jed­nakże przez ostatnie dziesięć lat, kiedy jego zdrady się nasili­ły, zaprzestała tych wizyt, nie chcąc odpowiadać na dociekli­we pytania rodziny.

Siostry wypuściły się z objęć, cofnęły o krok i uważnie sobie przyjrzały. Grace była niską, krępą jak beczułka matro­ną o nalanej twarzy z wielkim brzydkim pieprzykiem nad górną wargą. Włosy miała starannie uczesane, suknię kosz­towną. W jej niebieskich oczach, ukrytych za okularami w drucianej oprawie, błyszczały łzy.

Niebieskoszare oczy Roberty pozostały suche, malował się w nich cień rezerwy. Była o głowę wyższa od starszej siostry, ubranie miała tanie i wygniecione. Wbrew panują­cym konwenansom nie nosiła kapelusza, a jej gęste maho­niowe włosy, które poprzedniego popołudnia na długo przed rozpoczęciem rejsu mało wprawnie zwinęła w kok i od tego czasu nie czesała, spadały pasmami na szyję. W kącikach oczu rysowały się delikatne zmarszczki, w pasie zaczynał pojawiać się mały wałeczek. Wszystko w Robercie mówiło głośno: Zbliżam się do czterdziestki i nie wstydzę się tego, bo mam tę trójkę.

- Chodź, Gracie, poznaj moje córki - r z e k ł a z wyraźną dumą w głosie. - Dziewczynki, przedstawcie się.

Polecenie zostało wykonane z wielkim wdziękiem, jak gdyby dziewczynki nie zdawały sobie sprawy, że wyglądają jak urwisy. Gracie po kolei je ściskała, a Elfred, zdjąwszy kapelusz, pochylał się nad ich dłońmi. Powtórzył imiona, dowiedział się, ile mają lat, po czym zwrócił się do Roberty, by nadrobić krótkie z powodu deszczu powitanie na na­brzeżu.

- Witaj, Birdy... wielkie nieba, jak ty się zmieniłaś.

- Czas nikogo nie oszczędza.

Elfred był elegancko ubrany, surdut miał wyszczotkowany, policzki gładko wygolone. Nad ustami błyszczał mu wspa­niały srebrny wąs, zawinięty na końcach jak w uśmiechu. W wilgotnym powietrzu wyraźnie czuć było otaczający go zapach rumu, który unosił się nad jego głową niczym aromat fryzjerskiej pomady. Doszedłszy do średniego wieku Elfred nabrał ciała, skronie poznaczyła mu siwizna, lecz dobrze z tym wyglądał. Niestety, najwyraźniej doskonale o tym wie­dział, co psuło cały efekt.

Kiedy się uśmiechał, w policzkach pojawiały się urocze dołeczki, a spojrzeniu piwnych oczu o długich rzęsach z pew­nością mało która kobieta mogła się oprzeć. Szósty zmysł ostrzegł Robertę, że Elfred wykorzystuje swoje zalety, kiedy tylko mu to odpowiada. Jego odziana w rękawiczkę dłoń spoczywała na jej ramieniu dłużej, niż było to konieczne.

- Witaj w Camden - rzekł.

- Dziękuję. Czy dom jest gotowy? Elfred zajmował się handlem nieruchomościami i właśnie jemu Roberta powierzyła załatwienie formalności związa­nych z kupnem domu.

- No cóż, gotowy to pojęcie względne. Mówiłem ci, że dom wymaga wiele pracy.

- Do pracy jestem przyzwyczajona, poza tym mam trzy chętne pomocnice. Kiedy możemy zobaczyć dom?

- Kiedy chcesz, ale Gracie liczyła, że najpierw wstąpi­cie do nas na śniadanie. Chyba że już jadłyście na statku.

- Ostatnim naszym posiłkiem były kanapki z serem wczoraj o szóstej po południu. Umieramy z głodu.

Twarz Gracie pojaśniała.

- W takim razie ruszajmy! Cudownie. Dziewczynki idą dzisiaj później do szkoły, żeby mogły poznać twoje córki. Na pewno już się nie mogą doczekać. Elfredzie, a co z waliz­kami Roberty? Może porozmawiasz z tragarzem? Chyba bę­dzie chciała...

- Sama z nim porozmawiam - wtrąciła Roberta.

- Och... no tak... naturalnie - rzekła z wahaniem Grace zerkając na męża, jakby spodziewała się, że jej powie, jakie stanowisko ma zająć. - Naturalnie, sama to zrobisz. Potem...

- Dzień dobry, Elfredzie. Dzień dobry, pani Spear - zawołał mijający ich mężczyzna. Ubrany był w brązową kurtkę, z której kapała woda, gumiaki i zsuniętą na lewe ucho wełnianą czapkę. Twarz miał smagłą i chyba był rówieśni­kiem Elfreda.

- Hej, Gabrielu, nie tak szybko - zatrzymał go Elfred.

- Poznaj siostrę Grace, Robertę. Właśnie przypłynęła z Bos­tonu z trzema córkami. Może ją pamiętasz, chodziła tu do szkoły. Teraz nazywa się Jewett. Birdy, pamiętasz Gabriela Farleya?

- Obawiam się, że nie. Miło mi pana poznać, panie Farley.

Mężczyzna przytknął dłoń do czapki.

- Słyszałem, że pani chce tu zamieszkać - pow...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin