O przyjazni prawdziwej.rtf

(363 KB) Pobierz
Arkadij i Borys Strugaccy O Przyjaźni prawdziwej Próba ucieczki Dokładnie o 19

Arkadij i Borys Strugaccy

O Przyjaźni prawdziwej. Próba ucieczki


O Przyjaźni prawdziwej

 

Dokładnie o 19.00 trzydziestego pierwszego grudnia ubiegłego roku Andrzej T. leżał w łóżku i z melancholijną rezygnacją rozmyślał o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jak łatwo obliczyć, do nadejścia Nowego Roku pozostało jedynie pięć godzin, ale Andrzejowi T. owa okoliczność żadnych radości nie zapowiadała, albowiem nie leżał tak sobie (śmiech pomyśleć, że nagle mógłby zapragnąć spędzić ostatnie godziny roku pod kołdrą), ale został zapędzony do łóżka na polecenie lekarza: gardło miał obolałe, a szyję opatuloną szalikiem.

Andrzej T. leżał więc w łóżku, utwierdzając się po raz kolejny w przekonaniu, iż musiał się urodzić pod wyjątkowo pechową gwiazdą. Ogrom doświadczeń nabytych przez czternaście lat życia świadczył o tym z bolesną (dosłownie) niewzruszonością.

Wystarczyło na przykład, żeby człowiek z jakiegoś (choćby i nieważnego, nie w tym rzecz) powodu nie nauczył się geografii, a od razu wzywano go do odpowiedzi - ze wszelkimi możliwymi konsekwencjami. Wystarczyło, żeby człowiek zajrzał do biurka brata-studenta (zupełnie przypadkowo, niczego złego nie mając na myśli), a znajdował budzący zachwyt japoński kalkulator, który z miejsca wyślizgiwał się z rąk i z trzaskiem spadał na podłogę. Znowu ze wszelkimi możliwymi konsekwencjami. Wystarczyło, żeby człowiek wydał zdobyty z trudem rubel na porcję lodów (kulki: śmietankowa, czekoladowa i owocowa, w odpowiednim syropie), a dosłownie dwa kroki od kawiarni napotykał kolportera, rozprzedającego ostatnie egzemplarze „Zagranicznej Powieści Kryminalnej”.

Tak, szczęścia nie było! Szczęście skończyło się trzy lata temu, kiedy to na urodziny podarowano człowiekowi los na loterię i człowiek wygrał na ten los budzik. Ale przecież nawet pech powinien mieć jakieś granice! Zachorować na anginę na kilka godzin przed Nowym Rokiem to już nie jest zwykły pech. To ironia losu. Przeznaczenie.

Prawo butersznyta[1] - stwierdził tata. Pewnie miał rację. Tata nierzadko mówi całkiem sensowne rzeczy. O prawie butersznyta powiedział po raz pierwszy trzy lata temu. Andrzej T. pomyślał wtedy, że butersznyt musi być nazwiskiem wielkiego niemieckiego uczonego, wpisał nawet Butersznyta zamiast Heisenberga do krzyżówki, wywołując u brata atak nieopisanej i obelżywej wesołości. Wiele wody upłynęło od tego czasu i wiele butersznytów wypadło z rąk na podłogę, chodnik i, zwyczajnie, na czarną ziemię, zanim Wielkie Prawo utrwaliło się w świadomości Andrzeja w całej swej ostrości: butersznyt zawsze pada masłem (wędliną, serem, konfiturą) na dół i nie ma na to rady.

Nie ma na to rady!

Jeżeli człowiek pozwoli ściągnąć na klasówce Milce Ponomariowej, człowiekowi stawiają pałę za to, że ściągał od Milki.

Jeżeli człowiek spokojnie i nie wadząc nikomu, siada przed telewizorem, żeby rozkoszować się jednym z siedemnastu mgnień wiosny, to każą mu wstać, naciągają odświętne ubranie (wypisz-wymaluj kaftan bezpieczeństwa) i prowadzana imieniny do babci Warii, która oczywiście telewizora nie posiada.

A jeżeli człowiek, udręczony przez literaturę i geografię, wypieści w głębi duszy czystą i niewinną nadzieję na spędzenie Nowego Roku i zasłużonych ferii w Gribanowskiej Czatowni - wszystko przepada: człowieka poraża nagła angina mieszkowa, i niech jeszcze dziękuje, że to nie dżuma, nie trąd i nie liszaj strzygący...

O 19.05, w celu sprawdzenia, czy sytuacja nie uległa zmianie, Andrzej T. eksperymentalnie przełknął ślinę. Sytuacja zmianie nie uległa: gardło bolało. Na próżno, okazuje się, łykał wstrętne, gorzkie proszki, płukał umęczone struny głosowe odrażającymi roztworami, tolerował na szyi kłujący wełniany szalik. Być może mama powinna była posłuchać rad babci Warii i obłożyć szyję siekanym śledziem. Jednak w głębi duszy Andrzej zdawał sobie sprawę, że nawet i ten środek, barbarzyński i ostateczny, niczego by nie zmienił. Przepadła świąteczna noc, przepadły ferie, przepadło wszystko, z myślą o czym mógł żyć i pracować przez ostatni miesiąc drugiego kwartału. Trudno było wytrzymać ze świadomością tego faktu i Andrzej T. pozwolił sobie na wydanie niegłośnego jęku. Był to jęk mężnego człowieka zamkniętego w pułapce bez wyjścia. Jęk astronauty spadającego w rozbitej rakiecie w czarną otchłań kosmosu, skąd nie ma powrotu. Słowem, był to jęk rozdzierający duszę.

A tata i mama byli już zapewne na miejscu, w okolicach Gribanowskiej Czatowni, gdzie tak dziwnie lśnią w poświacie ogniska puchate zaspy, gdzie uginające się pod śniegiem gałęzie sosen i świerków rzucają tajemnicze cienie. Gdzie można drążyć w śniegu tunele, wydając okrzyki wojenne uganiać się po lesie, a potem wdrapać się na piec i długo w noc słuchać śmiechu i przekomarzań dorosłych oraz pieśni starszego brata-studenta śpiewanych przy wtórze gitary...

Gwoli sprawiedliwości należy nadmienić, że nagła angina Andrzeja T. mało nie spowodowała odstąpienia od zwyczaju corocznej rodzinnej wyprawy. Najpierw mama oznajmiła stanowczo, że skoro tak, to ona, mama, zostanie ze swoim Andriuszeńką i do żadnej Gribanowskiej Czatowni nie pojedzie. Zaraz też, nie chcąc jej ustępować w wielkoduszności, w podobnym sensie wypowiedział się i tata. Nawet brat-student całkowicie skądinąd pozbawiony uczuć rodzinnych, zwłaszcza jeśli rzecz dotyczyła małokalibrowego karabinka, dwunastokrotnej lupy czy wspomnianego uprzednio japońskiego kalkulatora - również podjął się spędzić świąteczną noc „przy łożu boleści”, mając zapewne na myśli łóżko Andrzeja T. Wyjście z kłopotliwej sytuacji znalazł dziadek. Dowiedziawszy się w ostatniej chwili, jak się rzeczy mają, przyszedł i wygonił wszystkich z domu, po czym puścił oko do Andrzeja i nucąc pod nosem: Oj, tam na górze, tam żeńce zna, oraz szeleszcząc gazetami, rozlokował się w sąsiednim pokoju. Dziadek to człowiek z autorytetem, pułkownik rezerwy i deputowany, ale wielu rzeczy niestety nie rozumie.

O 19.08 Andrzej T. ponowił eksperyment z łykaniem śliny. Sytuacja nie uległa zmianie. A więc Andrzej T. spuścił nogi z łóżka, namacał kapcie i powlókł się do łazienki płukać zdradzieckie gardło ciepłym naparem z nagietka. Zadarł głowę i patrząc w sufit, bulgocąc i chlupiąc, rozmyślał dalej. Właściwie co to takiego - męstwo?

Męstwo - to jeśli człowiek się nie poddaje. Walczyć, poszukiwać, znaleźć i nie ugiąć się. Kiedy człowiek ma anginę, nie może walczyć ani poszukiwać, pozostaje jedno: nie poddawać się. Można na przykład posłuchać radia. Można powoli i ze smakiem przeglądać klaser ze znaczkami. Jest nowa antologia fantastyki. Jest stary tomik Trzech muszkieterów. W ostateczności - jest kot Murziła, którego już dawno pora wytrenować na bramkarza. Nie, mężny człowiek, nawet chory do utraty samodzielności, zawsze się do czegoś przyda.

Nawiasem mówiąc, dziadek do tej pory nie został wprowadzony w arkana gry w „durnia”.

Świat nieco pojaśniał. Andrzej T. odstawił pustą szklankę na półkę i wyszedł do przedpokoju. A w przedpokoju zobaczył na stoliku pod lustrem telefon. A zobaczywszy telefon stanął jak rażony gromem. Wprost niemożliwe, żeby taka prosta rzecz nie przyszła mu do głowy wcześniej. Stary, wierny druh Gienka - oto kto jest mu potrzebny! Pomóc oczywiście też nie pomoże, ale z nim będzie można porozmawiać jak równy z równym, po męsku, powściągliwie poskarżyć się na los i usłyszeć w odpowiedzi męskie, powściągliwe słowa pociechy i współczucia. Andrzej T. podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

Telefon odebrał sam Gienka Arbuz, hałaśliwie wyraził swą radość i zapytał, co słychać w Gribanowskiej Czatowni.

Andrzej T. odpowiedział, że jest nie w żadnej Gribanowskiej Czatowni, a w domu, i po męsku, powściągliwie poinformował przyjaciela o swojej anginie i swoim opuszczeniu. Po czym Gienka Arbuz pomilczał trzydzieści sekund, rozmyślając i nagle oznajmił:

- Nie trać odwagi, staruszku. Nie zginiemy. Równo o dziewiątej będę u ciebie. Pogramy w autodrom i w ogóle.

Andrzejowi aż dech zaparło.

- Co? - zapytał zmieszany.

- Czekaj na mnie równo o dziewiątej - po męsku, powściągliwie rzekł wierny druh Gienka, zwany Arbuzem. - Cześć.

I w słuchawce zapiszczał krótki sygnał.

Świat nie tylko pojaśniał. Świat rozbłysnął. Andrzej T. wyobraził sobie, jak Gienka - ogromny, pyzaty, z autodromem pod pachą, pachnący noworocznymi mandarynkami i mrozem - pakuje się w te oto drzwi i jak ściągając kurtkę, bębni: „Za nic mnie puścić nie chcieli, więc mówię, a niech was licho, mówię, porwie, tam Andriucha leży i ledwie dyszy, a wy mnie w domu trzymacie...” Tak. Gienka. Wierny przyjaciel. Arbuz. Andrzej T. ostrożnie odetchnął, położył słuchawkę i zamrugał, bo coś go podejrzanie zaszczypało w oczy. Przyjaciel. Tak.

Wrócił do łóżka i wlazł pod kołdrę. Właściwie to szczególnie dziwić się czy rozczulać nie ma powodu. Prawdziwa męska przyjaźń nie ma sobie równych. Sam Andrzej T. nie wahałby się ani minuty, a dla Gienki nawet minuta to za długo. Jest wszak Gienka Arbuz człowiekiem czynu, rusza przyjacielowi na pomoc bez oglądania się za siebie. Jakoś wiosną, pod wieczór, kompania niedobitych basmaczy z sąsiedniej szkoły osaczyła Andrzeja na ciemnych peryferiach parku Zwycięstwa i po krótkich wyjaśnieniach kto jest kim, zaczęła niezbyt boleśnie, ale upokarzająco tłuc go torbami z tenisówkami i innym sportowym barachłem. Na to zjawił się Gienka Arbuz. Wtargnął w krąg napastników i waląc na prawo i lewo potężnymi łapskami, pomieszał szyki nieprzyjaciela. Co prawda sprano ich wtedy dotkliwie, ale choć ustąpili z pola walki w bezładzie, to jednak z honorem. Tego się nie zapomina.

I Andrzej T. zawołał radośnie:

- Dziadku! Chodź do mnie, nudno mi samemu!

Była 19.21.

O 20.47, kiedy Andrzej T., obracając w palcach wziętą do niewoli wieżę, rozmyślał nad kolejnym posunięciem, dziadek zmiękł w fotelu, pochylił siwą głowę i niegłośno zachrapał. Andrzej T. spojrzał nań, opadł na poduszki i zaczął czekać. Gienka Arbuz powinien był zjawić się lada chwila.

O 21.34 Andrzej T. wstał i na palcach powędrował do łazienki.

Przyjaciela Gienki wciąż jeszcze nie było. Uporawszy się ponownie z nagietkowym naparem Andrzej T. w zadumie popatrzył na telefon, ale powstrzymał się i znowu wrócił do łóżka. Mało to rzeczy... przemknęła mu przez głowę niejasna myśl.

O 21.53 Andrzej T. cisnął antologię fantastyki i usiadł, obejmując rękoma kolana. Dziadek spał w fotelu naprzeciwko z odrzuconą do tyłu głową i całkiem otwarcie pochrapywał. Kot Murziła w pozie Bagheery - Czarnej Pantery - oddawał się drzemce na wyłączonym telewizorze. Na taborecie obok łóżka milczał ulubieniec i męczennik Andrzeja, radioodbiornik klasy drugiej „Spidola”, onże Spicha, onże Spirydion, onże szelma Spidlec, w zależności od poziomu zakłóceń i nastroju. Gienka zwany Arbuzem nie przyszedł.

Andrzej T. nachmurzył się. Było mu niewygodnie, nieprzyjemnie, strasznie. W gardle piekło. Światło w pokoju to przygasało, to rozbłyskiwało oślepiająco. Żeby oderwać się od złych myśli, Andrzej wziął Spichę i przekręcił gałkę. Zatrzeszczało, przebiła się jakaś niewyraźna muzyka i nagle rozległ się znajomy głos. Wyraźny, choć jakby lekko przyduszony głos Gienki Arbuza przemówił:

- Andriucha... Andriucha... Słyszysz mnie?... Andriucha... Stary, ginę... Ratuj...

Andrzej T. podskoczył w miejscu (wyprostowało go jak stalową sprężynę). Rozejrzał się spłoszony. Potrząsnął głową. Przełknął ślinę i nie poczuł bólu. W eterze szumiało i Spidlec głosem Gienki Arbuza monotonnie raz po raz powtarzał:

- Słyszysz mnie?... Andriucha... Stary, ginę... Ratuj... Andriucha... Słyszysz mnie?...

Nie ma co ukrywać: Andrzej T. stracił głowę. Kto by zresztą na jego miejscu nie stracił? Jakim to sposobem Gienkę Arbuza zaniosło w ziemski eter? Co się z nim stało? Gdzie jest? Nie odrywając wzroku od skali długości fal, Andrzej zapytał nieśmiało:

- Gdzie jesteś, Gienka?

Spirydion głosem Gienki dalej wzywał pomocy, ale w pewnej chwili coś stało się z jego skalą. Rozjarzyła się zielonkawym, migotliwym światłem i zamieniła w ekran, taki jak w japońskim kalkulatorze brata. Po ekranie od prawej strony do lewej przemknęły słowa.

Andrzej T., lodowaciejąc, czytał:

JEŻELI CHCESZ URATOWAĆ MUSISZ ZDĄŻYĆ PRZED PÓŁNOCĄ WEJŚCIE W KUCHNI OBOK LODÓWKI JEŻELI CHCESZ URATOWAĆ MUSISZ ZDĄŻYĆ PRZED PÓŁNOCĄ WEJŚCIE W KUCHNI OBOK LODÓWKI JEŻELI CHCESZ URATOWAĆ...

Dryń! Wszystko znikło, skala znowu była tylko skalą, a monotonny głos Gienki Arbuza zamilkł w pół słowa.

- Tak! - powiedział głośno Andrzej T. - Więc to tak!

Właściwie rozumiał, jak i przedtem, niewiele. Jasne było tylko, że druh Gienka znalazł się w jakichś straszliwych opałach, że pomoc musi nadejść przed północą!... Co to tam było o jakimś wejściu w kuchni obok lodówki? Andrzej T. wiedział doskonale, że żadnego wejścia obok lodówki nie ma, są za to dwie białe szafki kuchenne.

A jeśli nawet wejście jest, to w najlepszym wypadku prowadzić może prosto w mroźne wieczorne powietrze na wysokości czwartego piętra. Tak, było o czym pomyśleć i nad czym się zastanawiać, i Andrzej T. zaczął namyślać się i zastanawiać, aż nagle odezwał się Spicha: cichutko, ale nadzwyczaj wyraźnie zanucił początkowe takty dobrej, starej piosenki:

Druhowi na ratunek! Wyzwolić przyjaciela z więzienia i niewoli!...

I momentalnie w Andrzeju T. zawrzała krew, Gienka Arbuz nie namyślał się, nie zastanawiał wtedy wiosną, w ciemnych alejkach parku Zwycięstwa. Nie namyślał się i nie zastanawiał dwie godziny temu, kiedy usłyszał o anginie i samotności...

Andrzej T. spojrzał na fosforyzującą tarczę zegara nad sobą.

Czarne wskazówki pokazywały 22.11. Andrzej T. rozejrzał się po pokoju. Dziadek spokojnie pochrapywał w swoim fotelu. Kot Murziła na telewizorze powoli, nie unosząc głowy, otworzył połyskujące zielenią oczy. Andrzej T. energicznie spuścił nogi z łóżka.

Starając się poruszać możliwie cicho, ubrał się w dres wiszący szczęśliwie w zasięgu ręki, na oparciu fotela, i przekradł się do przedpokoju. Bez wątpienia zapowiadała się poważna wyprawa i należało przygotować się do niej starannie. Andrzej T. założył wełniane skarpety i zimowe buty. Narzucił kurtkę narciarską, zaciągnął zamek błyskawiczny aż po wełniany szalik i złapał w charakterze broni składany, metalowy statyw aparatu fotograficznego, ciężki i układający się w dłoni jak maczuga legendarnego witezia. Przymierzając bojowy statyw do prawej ręki, nie bez zdumienia zauważył w lewej ukochaną „Spidolę”. Dziwne: skąd wzięło się radio w ręce, którą dopiero co zapinał kurtkę? A poza tym skąd wziął się statyw? To przecież nie nasz statyw, my nie mamy statywu i w ogóle nigdy żadnego statywu nie mieliśmy.

Ale nie było czasu na rozmyślania i zastanawianie się, nadeszła godzina czynu. Godzina 22.21.

Wejście obok lodówki Andrzej T. zauważył od razu, z progu kuchni. Okazało się, że prawa szafka nie przylega ściśle do lodówki, a odstaje od niej na jakieś czterdzieści centymetrów i pomiędzy nimi zieje w ścianie ciemny prostokątny otwór, w sam raz dla niskiego człowieka.

Dziura miała wygląd tak odpychający, że Andrzej T. zawahał się. Oczami duszy ujrzał śliskie, nadkruszone stopnie schodzące do cuchnących podziemi, zardzewiałe haki w ścianach, szukające tylko okazji, żeby wybić oko, i jakieś jeszcze szare, kosmate, kłębiące się stworzenia z płonącymi czerwono ślepiami...

Andrzej T. nigdy nie był tchórzem. Po prostu czasami bywał zwolennikiem rozsądnej ostrożności. Tak też i teraz - zrozumiał wyraźnie, że godzina czynu chwilowo ustąpiła miejsca minucie zdrowego rozsądku. Przed nami jakieś podziemia? Pięknie. Czy w takim wypadku nie należy sporządzić najpierw smolnej pochodni? Czy nie należy zmienić zimowych butów na, powiedzmy, buty gumowe?

I czy w ogóle nie pora wprowadzić do akcji dziadka, frontowego oficera, mającego, nawiasem mówiąc, doświadczenie w ściganiu wroga w tunelach berlińskiego metra? Albo jeszcze lepiej - zatelefonować do wspaniałego człowieka, wychowawcy klasowego Konstantina Pawłowicza, byłego czołgisty i kawalera Orderu Sławy?

Wiadomo, że istnieje jedyna metoda, żeby coś zrobić - mianowicie, zrobić to, a wykręcać się można na tysiąc sposobów, trudno więc orzec, jak sprawy mogłyby się potoczyć dalej, lecz Spicha, szelma Spidlec znowu zanucił pierwsze takty słynnej muszkieterskiej piosenki i krew w Andrzeju T. znów zawrzała. Przyznał otwarcie sam przed sobą, że i buty gumowe, i smolne łuczywa, i wszelkie inne mogące mu przyjść do głowy rekwizyty - to nic innego jak niepoważne głupstwa i wykręty. Jak może zdrowy (a choćby nawet i trochę chory) chłopak kryć się za plecami weterana Wielkiej Wojny! A plątać się między lodówką a szafką kuchenną - podczas gdy Gienka ginie i czeka na pomoc - po prostu wstyd. Andrzej T. ruszył do przodu i zanurzył się w czeluść otworu.

Przyjemnie się rozczarował. Nie zobaczył ani oślizgłych stopni, ani przerdzewiałych haków, ani snujących się szczurów. Zobaczył długi, biurowy korytarz, skąpo oświetlony przez zakurzone żarówki w metalowych kloszach z poobijaną emalią. Pachniało kancelarią, na tynkowanych ścianach powiewały poruszane przeciągiem kartki z wyblakłymi, pisanymi na maszynie tekstami. Rzucało się w oczy dziwaczne wezwanie: Tow. EMERYCI! UPRASZA SIĘ NIE PALIĆ, NIE ŚMIECIĆ i NIE HAŁASOWAĆ. Wzdłuż korytarza, po prawej i po lewej stronie ciągnęły się szeregi odrapanych drzwi z ciemnymi plamami wokół klamek i każde z drzwi ozdabiał napis, z reguły groźny i w trybie rozkazującym: NIE PUKAĆ!, NIE GAPIĆ SIĘ NA BOKI! a nawet MINĄĆ SZYBKO i NIE OGLĄDAĆ SIĘ!

Andrzej T. szedł powoli, machinalnie odczytywał napisy, zastanawiając się, za którymi drzwiami ma szukać Gienki, i nagle uderzyła go myśl, że zupełnie nie wiadomo, dokąd korytarz prowadzi według pobieżnego rachunku powinien był początkowo przebić ścianę domu, przejść nad ulicą i zagłębić się w balkony kina Kosmos.

Zaskoczony stanął i wtedy odkrył, że korytarz się skończył. Przed nim była ślepa ściana, a po bokach dwoje ostatnich drzwi. Napis na lewych głosił wyzywająco: DLA ŚMIAŁYCH. Napis na prawych szczerzył się protekcjonalnie: DLA NIEZBYT.

Andrzej T. ściągnął brwi i pogrążył się w autoanalizie.

Skromność wymagała przyznania, że z odwagą nie było za dobrze. Co prawda w pierwszym kwartale udało mu się wspiąć po schodach przeciwpożarowych na wysokość czwartego piętra, ale po powrocie na twardy grunt tak dygotały mu ręce i nogi, że zauważyli to wymagający sekundanci i przyszło się tłumaczyć nagłym atakiem zastarzałej choroby Parkinsona (z powody nadmiaru zajęć nie zdołał sprawdzić, czy taka choroba w ogóle istnieje i, o ile istnieje, czy chorują na nią ludzie). Jednym słowem skromność radziła wybrać prawe drzwi i Andrzej T. usłuchał jej. Z determinacją otworzył drzwi z napisem „Dla niezbyt”.

Tak. Za drzwiami był znajomy pokój. W znajomym fotelu pochrapywał znajomy dziadek, na znajomym telewizorze mrużył oczy znajomy kot, ze znajomego łóżka zwisała znajoma kołdra.

Andrzej T. stanowczo zamknął drzwi. Skromność skromnością, ale nie za taką cenę! Nawiasem mówiąc, żadnego nieszczęścia nie ma. Wybierając prawe drzwi przynajmniej postąpił uczciwie, a jak wiadomo - „uczciwość to coś więcej niż śmiałość - to męstwo!” (ze spóźnionej przemowy babci Warii spowodowanej zatajeniem dwójki ze sprawowania za pewien śmiały wyczyn na lekcji rysunków).

Cóż, wypadnie być nie tylko uczciwym, ale i śmiałym, to wszystko.

Andrzej T. mocniej zacisnął zęby, podszedł do lewych drzwi i otworzył je jednym szarpnięciem.

Nic szczególnego. Tunel z ceglanymi ścianami, niski i wilgotnawy, ale całkiem schludny i cichy. Cementowa podłoga. Na podłodze widać ślady najwidoczniej powstałe zanim cement się związał.

Hm. Dziwne ślady. Nie Gienki. Hm. Wygląda na to, że przeszedł tędy koń. Kopyta. Hm...

Andrzej T. wędrował tunelem z niejaką obawą, starając się iść blisko ściany i jak najdalej od dziwnych śladów. Był gotów na wszystko, lecz nic się na razie nie działo. Pomału nabierał otuchy, zaczynał nawet czuć się człowiekiem nie tylko mężnym, ale i śmiałym. Zdaje się, że Spirydionowi również poprawił się humor. W każdym razie zaczął podśpiewywać półgłosem: Miłością moją jest karabin, karabin i klinga ukochanej szabli...

Znienacka ściany tunelu rozsunęły się, zapłonęły jaskrawym światłem jarzeniówki, zalśniły, zaiskrzyły się białe i czarne kafelki.

Andrzej T. stanął i zamknął porażone oślepiającym blaskiem oczy.

Kiedy je otworzył, dostrzegł, że stoi na samej krawędzi basenu pływackiego.

Tak, był to najzwyklejszy basen pływacki, w jakim Andrzej T. zdawał niegdyś egzamin na odznakę GTO, wyłożony kafelkami, szeroki na dziesięć metrów i długi na pięćdziesiąt.

Było jasne, że dalsza droga do Gienki Arbuza musi prowadzić przez szeroki otwór drzwiowy, ciemniejący za lekką zasłoną pary po drugiej stronie basenu. Było też jasne, że obejść basenu się nie da, bowiem pasemko podłogi między krawędziami basenu a ścianami jest idiotycznie wąskie i w dodatku nachylone pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni, tak że alpinista w rakach by się nie utrzymał. Trzeba będzie wpław albo w bród, pomyślał z niechęcią Andrzej T. i dopiero wtedy zauważył, że w basenie nie ma ani kropli wody.

Wszystko układało się pomyślnie. Nawet jakby zbyt pomyślnie.

Jeżeli człowiekowi, o którym z góry wiadomo, że powinien być śmiały, los rzuca pod nogi suche baseny, dobrze jest rozejrzeć się dokoła. Andrzej T. rozejrzał się i to, co zobaczył, wcale mu się nie spodobało.

Na dnie basenu, na czystych, suchych kafelkach leżały porozrzucane jakieś zaskorupiałe szmaty i inne równie niechlujne przedmioty.

Andrzej T. dostrzegł podartą wełnianą skarpetę, starą koszulkę gimnastyczną z numerem, wystrzępione spodnie, wywiniętą na lewą stronę baranicę, zardzewiałą pompkę od roweru i czaszkę. Na widok czaszki serce podskoczyło mu do gardła: Gienki! I od razu westchnął z ulgą: czaszka była krowia, ze szkolnego gabinetu biologii.

Andrzej T. zawahał się, chociaż doskonale rozumiał, że ominąć basenu nie może. Podniósł wzrok. Czarne wskazówki na fosforyzującej tarczy pokazywały 22.37. Czas naglił. Andrzej T. wahał się jeszcze przez trzy sekundy i energicznie zeskoczył na kafelkowe dno.

Znalazłszy się w basenie spiesznie pomaszerował w stronę przeciwległej krawędzi, która nagle jakby się odsunęła niewiarygodnie daleko. Początkowo po prostu szedł, potem szedł szybko, potem bardzo szybko, w końcu puścił się biegiem. Nie, nie na darmo podstępny los umieścił ten basen na jego drodze. I podejrzane szmaty z czaszkami też znalazły się w tym basenie nieprzypadkowo! Andrzej T. nie zdążył pokonać nawet połowy odległości, gdy usłyszał ogłuszający, bulgocący ryk. Z czterech stron naraz, z jakichś niewidzialnych rur chlusnęły wściekłe potoki mętnej, spienionej wody, buchającej parą jakby od tłumionego szaleństwa.

Odwrót nie miał sensu, to Andrzej T. zrozumiał od razu. Pozostawało iść naprzód. I wspomniawszy swe dawne sukcesy w biegu na sto metrów wyrwał do przodu z takim przyspieszeniem, jakby chciał pobić wszystkie olimpijskie rekordy Walerego Borzowa.

Możliwe nawet, że udałoby mu sieje pobić, ale nie zdążył. Dopadły go mętne fale, uderzyły po nogach, zamoczyły aż po czubek głowy.

- A-ja-ja-ja-jaaaj! - zaszlochał latynoamerykańskim głosem przerażony Spicha.

- O nie! - ryknął Andrzej T.

Mętne, spienione bałwany starały się przewrócić go i utopić, ale on rwał do przodu podobny już nie do Borzowa, a do szybkobieżnego ślizgacza mknącego na redanie.

Potem dno uciekło mu spod nóg, rzucił na pastwę losu bojowy statyw, wyżej nad głowę podniósł Spirydiona i popłynął. Rozpaczliwie pracował nogami i rozpaczliwie zagarniał wodę prawą ręką.

Niczego nie widział poprzez bulgocącą pianę i kłęby pary, w uszach miał ryk fal przerywany rozpaczliwym piskiem Spirydiona i ciągle zagarniał wodę prawą ręką i odrzucał nogami, zagarniał i odrzucał, zagarniał i odrzucał, przez całą wieczność, dopóki nie wbił się w przeciwległą ścianę z taką siłą, że zahuczało w całym ciele, od porażonej głowy po pięty.

W chwilę później już stał na górze, na suchej podłodze wyłożonej czarnymi i białymi kafelkami. Stał i drżał ze zdenerwowania, ociekał wodą i wciąż jeszcze trzymał wysoko nad głową swego Spirydiona, i z tępym zainteresowaniem patrzył, jak woda w basenie, kipiąc i buchając parą, skręca się w leje i z głośnym cmokaniem znika w niewidzialnych rurach. Oto już pokazało się dno i znowu ujrzały światło niechlujne szmaty przemieszane z zardzewiałym żelastwem, tyle że teraz pośród tych wszystkich starych spodni i kości jak samotna sierotka połyskiwał w blasku jarzeniówek bojowy statyw.

- Wszystkich i tak nie uratujesz, prawda? - zapytał nieznajomy głos. Dopiero wtedy Andrzej T. zauważył, że obok niego ktoś stoi.

Był to pokaźnego wzrostu mężczyzna, ubrany w ogrodniczki na gołe opalone ciało. Podobny był do sąsiada z klatki schodowej zwanego powszechnie Koniem Kobyłyczem. Głos miał niski, przyjemny, a spojrzenie przyjacielskie i łagodne.

- Masz szczęście, że choć z życiem uszedłeś - ciągnął dalej. Rozbieraj się, podsuszymy ubranie. Pożywić się też nie zaszkodzi...

Raz-dwa uwolnił Andrzeja z przemoczonej odzieży, szybko i zręcznie rozwiesił ją na gorących rurach centralnego ogrzewania, a na gołe ramiona chłopaka narzucił ogromny, ciepły i włochaty ręcznik, - Zuch, zuch... - pogadywał przy tym. - Że się tak wyrażę; rycerz bez lęku i skazy... Zuch chłopak, nie da się zaprzeczyć...

Posadził Andrzeja przy stoliku w zacisznym miejscu pod ściana, szybko i zgrabnie ustawił na serwecie wielki czajnik pełen wrzątku, pękaty imbryk i malowaną w kwiaty filiżankę ze spodeczkiem. Po czym przysiadł się sam.

- Tak przecież nie wolno - tłumaczył z łagodnym wyrzutem. Tu głową trzeba pracować, głową. A wy wszyscy nic, tylko nogami.

No i pojadłeś szydłem miodu. Niee, jak nie znasz brodu, nie wchodź do wody. A tak - durna głowa nie da nogom spokoju, za nic nie da.

Proszę mi wierzyć, często droga prosta zygzakom nie sprosta...

Andrzej T. słuchał i dziwił się, ale popijał z malowanej w kwiaty filiżanki mocną herbatę z mlekiem i pogryzał coś białego, pulchnego, w życiu codziennym prawie niespotykanego, jak należało przypuszczać - kołacz.

- Ty, ogóreczku miły, wziąłeś się za sprawę niebezpieczną i beznadziejną - ciągnął nowo objawiony Koń Kobyłycz. - Ty nawet pojęcia nie masz, dokąd cię to zaprowadzi. Przeszedłeś przez wodę.

Dobrze. Wręcz wyśmienicie. A ogień? A miedziane rury? O tym pomyślałeś, groszku mój cukrowy? Własnej głowy, załóżmy, nie żal ci. A o mamie pomyślałeś? Pomyślałeś o swojej mateczce? Nie pomyślałeś. Po oczach widać, że nie pomyślałeś, kartofelku wiosenny ty mój. A o ojcu?

Całe ogromne doświadczenie czternastu lat życia mówiło Andrzejowi T, że gdy starsi sięgają po podobne argumenty, słuchać należy w milczeniu i z miną możliwie skruszoną. Tym niemniej Andrzej T. odsunął filiżankę i rzekł z godnością:

- Rzeczywiście, ale ja...

- Nie pomyślałeś! - wrzasnął Koń Kobyłycz i dolał mu herbaty. - O ojcu też nie pomyślałeś!- Ale przecież Gienka...

Koń Kobyłycz wzniósł ręce nad głowę.

- No tak, rozumie się, Gienka! - zawołał z bolesnym uśmiechem. - Gienka nade wszystko. Uber alles, że się tak wyrażę. A matka niech włosy rwie z żalu i pada zemdlona! A ojciec niech zgrzyta zębami z bezsilnej rozpaczy i ślepnie od skąpych męskich łez! Niech tam! Najważniejszy oczywiście jest Gienka!

Tu Spirydion, stojący dotychczas cicho na brzeżku stołu, zaśpiewał znienacka:

Kiedy poczujesz, że twój druh to nie przyjaciel, choć może nie wróg...

Koń Kobyłycz wyciągnął rękę, szczęknął przełącznikiem i zestawił Spirydiona pod stół.

- Gienka, tylko o nim dzień i noc myślimy - ciągnął dalej z goryczą. - Dla niego dokonujemy bohaterskich czynów, zamiast jeszcze raz wziąć do ręki podręcznik literatury. Durnia Gienkę ratować to jest wyczyn i w ogóle hurra, a wygrzebać się na mocną czwórkę z literatury... No, ale przecież Gienka...!

Andrzej T. nachmurzył się. Koń Kobyłycz przy całej swojej gościnności i innych zaletach był tylko niepoważnym gadułą i niczym więcej. Andrzeja korciło, żeby odwrócić się do niego plecami i zagwizdać na przykład marsz z Mostu na rzece Kwai. To wszystko o rodzicach i Gience było głupie i niesprawiedliwe. Są rzeczy, które trzeba zrobić niezależnie od wszystkiego. Na przykład ludzie idą walczyć za ojczyznę. Albo giną, ratując kobiety i dzieci. Albo lecą w kosmos. Jeszcze mało? I nie ma powodu, żeby mieszać do tego rodziców ani tym bardziej trójki z literatury. I nie ma powodu, żeby wyłączać Spirydiona.

Andrzej T. stanowczo odsunął filiżankę i wstał.

- Dziękuję - powiedział. - Na mnie pora.

Koń Kobyłycz uśmiechnął się z sympatią.

- Posiliłeś się? - spytał przymilnie.

- Posiliłem. Dziękuję.

- Osuszyłeś się?

- Osuszyłem. Dziękuję.

- Samopoczucie w normie?

- W normie.

- Jeżeli tak, to będziemy się ubierać.Andrzej T. zaczął się ubierać. Chciał odejść jak naj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin