A..B..C.. - Eliza Orzeszkowa.pdf

(276 KB) Pobierz
230860079 UNPDF
Eliza Orzeszkowa
A... B... C...
230860079.001.png
W wielkim mieście wielkich Niemiec Joanna Lipska codziennie przechodziła około gmachu, którego
front teraz właśnie rozszerzano i przyozdabiano, najlżejszej uwagi na niego nie zwracając. Wielkim
było państwo i wielkim zbudowany przez nie gmach sądowy. Cóż ona z potężnymi wielkościami tymi
mieć mogła wspólnego? Wiedziała, że w tych obszernych ścianach porzniętych szeregami wielkich,
jasnych okien rozstrzygają się losy tych, którzy wiodą majątkowe spory lub popełniają występki i
zbrodnie. Majątkowych sporów ona mieć nie mogła nie mając żadnego wcale majątku, gdyby zaś
kiedykolwiek nasunęła się jej myśl, że może być obwinioną o popełnienie zbrodni, wprost
parsknęłaby śmiechem. Ale myśl ta nie nasunęła się jej nigdy i nigdy wielki gmach sądowy nie
zwrócił na siebie szczególnej jej uwagi. Był on tak wielkim, a ona była tak mała ze swym skromnym
nazwiskiem, ze swym zupełnym ubóstwem i ze swą szczupłą, dziewiczą kibicią. Nosiła zawsze czarną
wełnianą suknię i czarny kapelusz, ani ozdobny, ani modny, lecz spod którego widać było gęstwinę
ślicznych włosów tak prawie jasnych jak len, gładkich i lśniących nad czołem, w prosty, ciężki
warkocz zwiniętych z tyłu głowy. Cerę twarzy miała bladawą i często zmęczoną, małe, różowe usta i
wielkie, szare oczy, które kryształową swą przezroczystością przypominały czasem oczy dziecięce.
Młodą była i niewątpliwie ładną, lecz każdy znawca ludzi poznałby w niej od razu jedną z tych
dziewcząt, w każdym mieście licznych, które nie bawią się i nie stroją nigdy jadają niewiele,
oddychają powietrzem wąskich ulic i ciasnych izdebek. Taki sposób życia tamuje rozwój wdzięków i
zarazem ukrywa je przed ludźmi.
Nie pielęgnowane i nie uwydatniane, kwitną one blado i więdną niepostrzeżone, jak kwiaty, które
zdrobniały i spłowiały w cieniu; zaćmiewa je i zasłania często łopuch byle jaki, lecz wygodnie i
pysznie rozrastający się w blasku słońca. Dziewczyna z lnianymi włosy i delikatną, dziewiczą kibicią
byłaby może i bardzo ładną, gdyby miała cerę świeżą, swobodniejsze ruchy, świetniejszy strój, gdyby
na koniec chciała i umiała rzucać się ludziom w oczy śmiało, zalotnie. Ale widoczne było, że czynić
tego nie chciała i nie umiała. Blada i przywiędła, z ulicznym gminem zmieszana, w swojej wiecznej
czarnej sukience szła ona ulicami miasta spiesznie, z kibicią trochę naprzód podaną, z czołem trochę
pochylonym, a drobne i kształtne jej stopy w grubym, brzydkim obuwiu prędko, prędko, bez względu
na grację ruchów stąpały po nierównych kamieniach chodnika. Teraz codziennie zeskakiwać musiała z
chodnika i okrążać mularskie rusztowania wzniesione u ściany sądowego gmachu. Raz tylko
podniosła głowę, popatrzyła na robotników pracujących u szczytu rusztowania, popatrzała chwilę i
pobiegła dalej. Pomiędzy nią a tym gmachem wielkim i napełnionym posępnymi dźwiękami sporów i
zbrodni cóż wspólnego być mogło?
Nikt a nikt nie zwrócił był na to uwagi, ale to pewna, że przed niedawnym czasem wyraz jej twarzy,
bywał bardzo smutny i stroskany, a czarna suknia oszyta u dołu białą taśmą. Nosiła żałobę po ojcu i
ciągle myślała o tym, że powinna koniecznie znaleźć sobie sposób zarabiania na życie, aby nie
obciążać sobą ciężkiego życia brata. Była to myśl pozioma i prozaiczna, niemniej rysująca często
głęboką zmarszczkę na jej młodziutkim czole. Cierpiała wtedy bardzo i dużo myślała, nie tylko nad
sobą, ale czasem nad całym światem i różnymi jego urządzeniami. Czasem także wyglądała tak, jakby
wstydziła się czegoś, i wtedy jej oczy zdawały się pokornie przemawiać do ludzi: "Przebaczcie mi, że
istnieję!"
Dopóki żył stary ojciec, wiedziała, że żyje dla niego, a także nie znała nędzy. Teraz chodziła po
świecie z nieustanną myślą:
 
— Na co ja komukolwiek czy czemukolwiek na świesię mogę?"
Często bywała głodną i miewała podarte obuwie, myśląc o kawałku chleba czy bułki albo o całych
trzewikach, myślała zarazem:
"Wszakże biedny Mleczek sam nie ma zawsze kawałka mięsa i koszule jego drą się już w
kawałki!... A tu ja jeszcze siedzę mu na karku!"
Była to troska pozioma, pospolita, przyobleczona w głowie dziewczyny w formę trywialnych słów,
niemniej ilekroć nikt jej nie widział, drobne jej ręce załamywały się rozpaczliwym ruchem, łzy młode,
więc rzęsiste, gorące, opływały policzki, a drżące z żalu usta szeptały pytanie: — Na co ja
komukolwiek czy czemukolwiek na świecie przydać się mogę?
Miała znajome i rówieśnice, które w takim samym, jak jej, położeniu żyły sobie zupełnie spokojnie,
a niekiedy nawet i wesoło. Zręcznie i chciwie chwytały one drobne, codzienne przyjemności życia,
karmiły się nimi, oczekiwały lepszej przyszłości, nie rozglądały się po świecie i nie oglądały się na
nikogo — było im dość dobrze. Ona tak nie mogła. Dlaczego? Któż wie? Może sama natura stworzyła
ją nieco inaczej, może naturze dopomogły w tym rozmowy usłyszane, książki przeczytane, widoki
tych i owych istnień sąsiednich, trochę wiedzy przelanej w jej głowę z ust ojca, który niewiele przed
wydaleniem się swym z tego świata wydalonym został z posady nauczyciela miejscowej szkoły
męskiej. Gdyby był dłużej posadę tę zachował... a! wcale inaczej działoby się teraz z dwojgiem jego
dzieci. Ale zachować jej nie mógł. Dlaczego? Daleka przyszłość zdumiewać się nad tym będzie: był
Polakiem. W sile wieku usłyszał, że nie ma prawa pracować tak, jak chciał i umiał, ani pożywać
owoców swej pracy. Może już przedtem cierpiał wiele i zdrowie sterał; usłuchał od razu i odszedł ze
świata. Na miejskim cmentarzu nie otworzy się już mogiła i nie wyjrzy z niej przedwcześnie osiwiała
głowa pedagoga z zaczerwienionymi od pracy oczami i wielką chmurą zmarszczek, którą na czole
jego złożyły nie tyle lata, ile jedna chwila, ta, w której mu w ścianach szkoły powiedziano: "Idź stąd
precz!" Poszedł z tą chmurą na czole, i może ona przyśpieszyła wsunięcie się jego pod ziemię. Gdy
tylko zniknął, przed córką jego stanęły znaki zapytania: Pozostać z bratem? gotować mu obiady,
naprawiać jego bieliznę, wieczorami czytywać mu książki rozrywające po pracy biurowej? —Dobrze.
Wszystko to czynić chciała i umiała, niczym z tego nie gardziła, lecz ta jego biurowa praca... Zaledwie
na wyżywienie i przyzwoite odzienie dla jednego starczy. Na koniec, choć gotowanie obiadów,
zamiatanie mieszkania, naprawianie bielizny nie były dla niej robotami trudnymi ani upokarzającymi,
ale dusza jej zaspokoić się nim nie mogła, jak płomyk wiła się w jej piersi, buchała w gorę, rwała się
wyżej. Pomimo trosk i zatrudnień bardzo poziomych miała cna, ta młoda dusza, poezję swoją i
ambicję: pragnęła czynić coś i czymś być.
Dość długo Joanna biła się z różnymi myślami i zamiarami, aż dnia pewnego wbiegła do małej
swojej kuchenki widocznie wzruszona. W ręku trzymała kosz z bielizną, którą do maglowania niosła.
Pomimo że był on dość ciężki, prędko wbiegła po wąskich i stromych wschodkach i z łatwością
postawiła go na stole. Szczupła i blada, miała jednak siłę organizacji nerwowych i czynnych.
Postawiwszy kosz na stole pozostała nieruchomą i zamyśliła się głęboko. Stała na podłodze z desek
grubych i sterczących czarnymi głowami gwoździ; nad nią zwisał sufit niski, belkowany, ciemny od
pyłu i dymu; pod czterema ścianami oklejonymi lichym i pstrym obiciem stało parę stołów i ław
drewnianych, szafka z kuchennym i kredensowym naczyniem, łóżko zasłane szczupłą i białą jak śnieg
pościelą. Tu sypiała; pokoik przyległy służył za sypialnię i pracownię jej brata i było to już całe ich
mieszkanie znajdujące się na tak zwanej salce, czyli górnym piąterku domu, który wyglądał zupełnie
tak, jakby wzór jego dokonanym został przez pięcioletniego architekta za pomocą ustawienia z
siedmiu kart dwóch trójkątów u dołu a jednego w górze. Takie górne trójkąty domków miejskich
 
zawierają w sobie najtańsze mieszkania, dlatego Lipscy zajęli je po śmierci ojca. Na dole znajdował
się szynk ze sklepikiem od ulicy a wąskimi drzwiczkami od dziedzińca, i mieszkała rodzina
właściciela szynku. Dziedziniec roił się od mieszkańców różnych płci i wieków.
Promień zachodzącego słońca wnikający przez małe okno oblewał złotem głowę stojącej
nieruchomo dziewczyny, a na czarnej jej sukni nielitościwie odkrywał zrudziałość jej i starannie
zacerowane rozdarcia. Splecione ręce zwiesiła na suknię, głowę naprzód nieco podała, powieki miała
spuszczone i na ustach marzący uśmiech. O czym z taką rozkoszą marzyła? Czy o tańcującym
wieczorku jakimś? O nowej sukni z wesołą, jasną barwą? Może o czułym słówku albo ognistym
spojrzeniu kochanka?
Obudziła się z zamyślenia i rozmarzenia swego, podniosła rozpromienioną twarz i głośno klasnęła
w ręce. Był to gest radości. Z dziecinną też prawie radością poskoczyła z miejsca i uchyliła drzwi
sąsiedniego pokoju. Tu jednak palec do ust przyłożyła i samą siebie upomniała: — Cicho!
Potem cichutko znowu samą siebie zapytała:
— Śpi, czy nie śpi?
W pokoiku przybranym w dość liczne, ale staroświeckie i ubogie sprzęty na twardej kanapie leżał
młody mężczyzna średniego wzrostu, uderzającej chudości ciała, z twarzą ściągłą, dość ładną, ale
której białość niemal papierowa— raziła pozorem niezdrowia l martwoty tym przykrzej, że odbijała
od krótkiego, czarnego zarostu i okrywających oczy ciemnych okularów. Kiedyś Mieczysław Lipski
był dzieckiem zdrowym i roztropnym, choć zawsze trochę powolnym i nieśmiałym, ale trwało to
krótko. Miał lat szesnaście i skończył pięć klas gimnazjalnych, kiedy cera jego nabierać poczęte tej
przykrej, monotonnej, papierowej białości, ręce wychudły, ruchy złeniwiały; bolące oczy z porady
lekarza okryto mu wtedy, jak starcowi, ciemnymi okularami i odtąd nigdy już ich nie zdejmował.
Szkołę porzucił, do rzemiosła był za słaby, zaczął pracować w biurze. Kariera jego była złamaną na
zawsze. Dlaczego? Nikt sobie o tym dokładnej sprawy zdać nie mógł. Po prostu, uległ był naciskowi
czegoś niewidzialnego, ala przecie istniejącego — gdzie? w szkole? w domu osmuconym dymisją
ojca? czy w sposobie życia ubogiej rodziny? czy w moralnym powietrzu, którym oddychała to miasto?
Można by dociec, lecz trudno dociekać...
Wieczorami czytywać mu książki rozrywające po pracy biurowej? —Dobrze. Wszystko to czynić
chciała i umiała, niczym z tego nie gardziła, lecz ta jego biurowa praca... Zaledwie na wyżywienie i
przyzwoite odzienie dla jednego starczy. Na koniec, choć gotowanie obiadów, zamiatanie mieszkania,
naprawianie bielizny nie były dla niej robotami trudnymi ani upokarzającymi, ale dusza jej zaspokoić
się nim nie mogła, jak płomyk wiła się w jej piersi, buchała w górę, rwała się wyżej. Pomimo trosk i
zatrudnień bardzo poziomych miała cna, ta młoda dusza, poezję swoją i ambicję: pragnęła czynić coś i
czymś być.
Dość długo Joanna biła się z różnymi myślami i zamiarami, aż dnia pewnego wbiegła do małej
swojej kuchenki widocznie wzruszona. W ręku trzymała kosz z bielizną, którą do maglowania niosła.
Pomimo że był on dość ciężki, prędko wbiegła po wąskich i stromych wschodkach i z łatwością
postawiła go na stole. Szczupła i blada, miała jednak siłę organizacji nerwowych i czynnych.
Postawiwszy kosz na stole pozostała nieruchomą i zamyśliła się głęboko. Stała na podłodze z desek
grubych i sterczących czarnymi głowami gwoździ; nad nią zwisał sufit niski, belkowany, ciemny od
pyłu i dymu; pod czterema ścianami oklejonymi lichym i pstrym obiciem stało parę stołów i ław
drewnianych, szafka z kuchennym i kredensowym naczyniem, łóżko zasłane szczupłą i białą jak śnieg
pościelą. Tu sypiała; pokoik przyległy służył za sypialnię i pracownię jej brata i było to już całe ich
 
mieszkanie znajdujące się na tak zwanej salce, czyli górnym piąterku domu, Lróry wyglądał zupełnie
tak, jakby wzór jego dokonanym został przez pięcioletniego architekta za pomocą ustawienia z
siedmiu kart dwóch trójkątów u dołu a jednego w górze. Takie górne trójkąty domków miejskich
zawierają w sobie najtańsze mieszkania, dlatego Lipscy zajęli je po śmierci ojca. Na dole znajdował
się szynk ze sklepikiem od ulicy a wąskimi drzwiczkami od dziedzińca, i mieszkała rodzina
właściciela szynku. Dziedziniec roił się od mieszkańców różnych płci i wieków.
W pokoiku przybranym w dość liczne, ale staroświeckie i ubogie sprzęty na twardej kanapie leżał
młody mężczyzna średniego wzrostu, uderzającej chudości ciała, z twarzą ściągłą, dość ładną, ale
której białość niemal paoierowa raziła pozorem niezdrowia i martwoty tym przykrzej, że odbijała od
krótkiego, czarnego zarostu i okrywających oczy ciemnych okularów. Kiedyś Mieczysław Lipski był
dzieckiem zdrowym i roztropnym, choć zawsze trochę powolnym i nieśmiałym, ale trwało to krótko.
Miał lat szesnaście i skończył pięć klas gimnazjalnych, kiedy cera jego nabierać poczęła tej przykrej,
monotonnej, papierowej białości, ręce wychudły, ruchy zleniwiały; bolące oczy z porady lekarza
okryto mu wtedy, jak starcowi, ciemnymi okularami i odtąd nigdy już ich nie zdejmował. Szkołę
porzucił, do rzemiosła był za słaby, zaczął pracować w biurze. Kariera jego była złamaną na zawsze.
Dlaczego? Nikt sobie o tym dokładnej sprawy zdać nie mógł. Po prostu, uległ był naciskowi czegoś
niewidzialnego, ale przecie istniejącego — gdzie? w szkole? w domu osmuconym dymisją ojca? czy
w sposobie życia ubogiej rodziny? czy w moralnym powietrzu, którym oddychało to miasto? Można
by dociec, lecz trudno dociekać...
— Czy śpisz, Mieczku? Mieczku, czy śpisz?
Nie spał już, usłyszał ciche zapytanie siostry i jeszcze niewyspany po ciężkiej pracy biedny
kancelista izby skarbowej leniwie wyciągając się na kanapce wydobył z gardła wzajemne,
nieokreślone, gapiowato brzmiące pytanie:
— Ha?
Potem podniósłszy się nieco, oba ramiona w całej ich długości w górę wyprężył i głośno, przeciągle
poziewajac dopóty usta szeroko otwierał, dopóki mu ich nie zamknął prawdziwy grad pocałunków.
Śmiejąc się głośno i prędko, mocno całując brata w usta, policzki, czoło, Joanna wołała:
— Mam już, Mieczku, mam! mam, czego chciałam! Znalazłam!
Przy tym drobnymi stopy uderzała o podłogę i z całej siły obejmowała jego szyję i głowę. Leniwie,
obojętnie, ale bardzo łagodnie uwolnił się z jej objęcia i przewlekłym, nosowym trochę głosem
zapytał:
— No, cóż tam takiego? Czysta wariatka z ciebie! Co znalazłaś? Pieniądze czy co?
Poważniejąc nagle, odpowiedziała:
— Zajęcie.
Kancelista wyprostował się całkiem, zdjął okulary, wytarł je chustką, włożył na powrót i zza
ciemnych szkieł swymi zaczerwienionymi, mrugającymi oczami patrząc na siostrę, zapytał:
— Jakie? A pieniądze czy z tego będą?
Joanna stała o parę kroków przed nim i opowiadała mu po raz pierwszy wszystkie troski swe i
zmartwienia, którymi dotąd daremnie zasmucać go nie chciała. Niedawno powzięła już była zamiar
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin