Phillipson Sandra - Pamiętna noc.pdf

(331 KB) Pobierz
Sandra Phillipson
Sandra
Phillipson
Pamiętna
noc
1
Promienie gorącego, czerwcowego słońca zaplątały się w kasztanowych włosach Lindy
Parker, gdy schyliła się, by poluzować sznurowadła pionierek. Loki koloru miedzi wokół jej
szczupłej twarzy wyglądały niczym płomienny wieniec. Linda niecierpliwym ruchem
odrzuciła włosy z czoła i mruknęła ze złością:
— Wszystko przez Cecylię i tę jej cholerną dbałość o kondycję!
Po czym usiadła na skraju ścieżki i wyciągnęła przed siebie nogi przyodziane w obcisłe
dżinsy. Marszcząc czoło, obejrzała bolące stopy i zaśmiała się z gorzką autoironią.
To doprawdy śmieszne! Tak często przecież w zaciszu swego pokoju marzyła o
kontakcie z naturą, chłodnym poranku, świeżym, górskim powietrzu. Ale wówczas siedziała
sobie wygodnie, z podwiniętymi nogami, w ulubionym fotelu i snuła różnorodne wizje.
Piekące pęcherze na piętach były zaś okrutną rzeczywistością.
Z głębokiego lasu, do którego wiodła ścieżka, dobiegały krzyki ptaków, pomieszane z
brzęczeniem niezliczonej liczby owadów. Linda pomyślała tęsknie o znajomym
wielkomiejskim zgiełku Nowego Jorku — z szumem ulicznym, dźwiękiem syreny
policyjnych samochodów, hałasem śmieciarek. Tu, w dzikich Appalachach, każdy dźwięk
wydawał się obcy, a nawet groźny. Jakby się było w ciemnym labiryncie dżungli
amazońskiej, a nie wśród łagodnych, zalesionych pagórków otaczających Hudson —
zaledwie trzydzieści mil od Times Square.
Nawet powietrze pachniało jakoś dziwnie. Pozbawione smrodu spalin i dymu,
niepokojąco drażniło węch. Linda odetchnęła głęboko, dziwiąc się ciężkim, słodkim woniom,
jakie uderzały jej do nosa. Nagle spostrzegła przed sobą krzaki pełne dojrzałych jeżyn.
Odwróciła głowę, obserwując kilku maruderów ze swojej grupy, którzy znikali właśnie
za zakrętem.
— Niech sobie idą — pomyślała. — Potem ich dogonię.
Byli to sami doświadczeni turyści i sądzili, że ich nowa towarzyszka również się do
takich zalicza.
Linda przedarła się ostrożnie przez zarośla, dzielące ją od kuszących jagód. Zapomniała
nawet o obtartych piętach i swojej złości na Cecylię.
Cecylia Jones, jej współlokatorka, już od miesięcy cieszyła się na tę wycieczkę, ale w
ostatniej chwili okazało się, że nie będzie mogła wziąć w niej udziału. Namówiła wiec
przyjaciółkę, aby wybrała się zamiast niej. Linda z początku była oczarowana, ale już po
godzinie marszu zaczęła żałować zbyt pochopnie podjętej decyzji.
Grupa składała się z członków „Klubu Miłośników Przyrody" do którego należała
również Cecylia. Było ich wszystkiego siedem osób, razem z oficjalnym przewodnikiem.
Nazywał się Richard Torbett i od razu wydał się Lindzie postacią dość komiczną. Biedny pan
Torbett, pomyślała z rozbawieniem. Taki nadgorliwy, traktuje widać swoje hobby ze
śmiertelną powagą. Z tą zwisającą u szyi wielką lornetką, w grubych, zasznurowanych prawie
do kolan trzewikach wyglądał okropnie śmiesznie. A okrągłe okulary, łysa czaszka i nos
wygięty jak dziób upodobniały go do jakiegoś dziwnego ptaka.
Reszta grupy, z wyjątkiem jednego mężczyzny, była zdaniem Lindy równie mało godna
uwagi. Choćby te trzy baby — zaniedbane i bez wyrazu, zupełnie jakby wyprawa na
pustkowie zobowiązywała do szczególnego niechlujstwa.
Sama Linda włożyła na tę okazję modnie uszyte dżinsy, bawełnianą, podkreślającą talię
bluzkę i mięciutki moherowy sweter, który zawiązała niedbale wokół ramion. Jedyne jej
ustępstwo na rzecz tego, co praktyczne, stanowiły pionierki, pożyczone, podobnie jak grube,
wełniane skarpety, od Cecylii.
Z trzech obecnych tu panów dwaj byli braćmi i obaj maszerowali z głowami zadartymi
do góry, obserwując ptaki. Oczywiście bez przerwy się przy tym potykali. Trzeci, zwany
przez pozostałych Peterem, sprawiał całkiem niezłe wrażenie. Znoszona koszula z czerwonej
flaneli, podarte i połatane sztruksowe spodnie wcale nie ujmowały mu atrakcyjności.
Poza tym wyglądał na człowieka wykształconego, przynajmniej zdaniem Lindy. Na
początku wyprawy wszyscy spotkali się na moście Bear Mountain i od tej pory nikt nie
odezwał się już ani słowem. Każdy oddawał się słuchaniu głosów natury i rozmowy były
najwyraźniej zabronione. Odpowiadało to Lindzie, bo nie miała najmniejszej chęci na
pogawędkę z kimś z grupy, a wkrótce ból, który sprawiały jej niewygodne buty, zajął ją bez
reszty.
Mężczyzna o imieniu Peter, szatyn o gęstych włosach i niezwykłych szarych oczach, od
pierwszej chwili patrzył na Lindę trochę szyderczo. No cóż, nie mógł przecież wiedzieć, że
nie jest wcale wytrawnym piechurem, lecz młodą, ambitną projektantką poważnej firmy
reklamowej przy Madison Avenue.
Wkładając do ust pierwszą soczystą jeżynę, Linda pomyślała, że musi się pospieszyć,
jeśli ma zamiar dogonić grupę. Z pewnością poszukają niebawem miejsca na obozowisko, bo
zrobiło się już późno. Słońce, które w ciągu całego popołudnia zaledwie parę razy odważyło
się wyjrzeć zza chmur, teraz zaczynało się całkiem wycofywać. Zanosiło się na burzę.
Linda popatrzyła na ciemniejące niebo i znów zabrała się do przepysznych owoców.
Żałowała, że nie ma pod ręką plastykowej torebki, by je pozbierać i zachować na potem.
Plecak, zdawało się, ważył coraz więcej. Dziewczyna poruszyła ramionami, próbując
lepiej rozłożyć ciężar. Plecak także należał do Cecylii; był w nim koc, bielizna na zmianę,
kilka tabliczek czekolady, niezbędne kosmetyki i latarka. Kolację wliczono w cenę wycieczki.
Z pewnością miała się składać z takich obrzydliwości, jak wędzonka, suszone owoce i jajka w
proszku. Linda skrzywiła się na samą myśl i zapragnęła znaleźć się z powrotem w domu, tam,
gdzie było jej miejsce.
Gdy stwierdziła, że jej wypielęgnowane palce są już całe niebieskie od soku,
zdecydowała, że najwyższy czas odszukać resztę grupy. Przyklękła na moment w miękkiej
trawie, by wytrzeć ręce.
I wtedy usłyszała ten dziwny szmer! Było to głuche grzechotanie, które sprawiło, że
zimne ciarki strachu przebiegły jej po plecach. W pierwszym odruchu chciała rzucić się do
ucieczki, opanowała się jednak. Jeśli jakiś wąż grzechotnik szykował się właśnie do ataku,
bieg na oślep mógł narazić ją na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Myśl była tak straszna,
że pod Lindą ugięły się kolana. Zataczając się, dała nura w gęste zarośla, byle dalej od
krzaków jeżyn. Uciekając, nie zauważyła ukrytego pod paprocią kamienia i runęła jak długa
na ziemię.
Podniosła się natychmiast, mimo że kłujący ból przeszył jej stopę. Chyba zwichnęłam
sobie kostkę, pomyślała.
Powoli dowlokła się do ścieżki, gdzie poczuła się znacznie bezpieczniej. Usiadła i
zacisnęła zęby, kiedy zdejmowała but. Bolało piekielnie, chociaż kostka nie była opuchnięta.
Linda zaczęła ją rozcierać.
Zerwał się silny wiatr, robiło się coraz ciemniej.
Lindę ogarnął strach. Bała się samotności, nadciągającej burzy i węża, który czaił się
gdzieś w gęstwinie. Siedziała tak bezradnie na starej Indiańskiej Ścieżce, ona, dziecko
wielkiego miasta, i czuła, że zaraz się rozbeczy.
Nieczęsto zdarzało się jej płakać. Była na to zbyt dumna, zbyt pewna siebie i teraz tez
postanowiła wziąć się w garść. Musiała, nie zważając na ból nogi, iść dalej. Zdecydowanym
ruchem włożyła z powrotem but i ruszyła naprzód. Na każdym zakręcie wypatrywała
czerwonej koszuli Petera.
Cienie kładły się coraz niżej i szary zmierzch pochylał się nad lasem. Serce Lindy bilo
głucho i ogarniało ją coraz większe zwątpienie.
Bogata wyobraźnia, tak przydatna w pracy projektantki, teraz płatała jej złośliwe figle.
Za każdym pniem drzewa czyhał jakiś potwór, w paprociach pełzały węże, a niewinne
ćwierkanie ptaków zamieniało się w pełne trwogi ostrzegawcze sygnały. Czyjeś niesamowite
oczy obserwowały drogę, a upiorne postacie czekały tylko, aż zapadnie ciemność.
Linda zaczęła biec tak szybko, jak pozwalała na to boląca noga. Myśli dziewczyny
skoncentrowały
chwilowo na Cecylii, której zawdzięczała cały ten koszmar.
— No, już ona usłyszy ode mnie parę słów — postanowiła solennie. — Jeśli tylko uda
mi się cało i zdrowo wrócić do Nowego Jorku. Ale ze mnie też niezła idiotka! Jak mogłam
dać sobie wmówić, że marsz przez Appalachy może być cudownym przeżyciem!
Tak narzekając, dotarła do miejsca, w którym ścieżka przechodziła w skalistą drogę,
opadającą stromo z jednej strony, z drugiej zaś otoczoną łagodnym, zalesionym
wzniesieniem.
Spadły pierwsze krople deszczu. Linda patrzyła ze strachem na grube pnie drzew. Tam
mogłaby się schronić przed wiatrem i wilgocią, nie miała jednak ochoty znaleźć się nagle
wśród niedźwiedzi, węży i innej leśnej zwierzyny.
Ptaki i owady przerwały swój śpiew, zamiast tego dało się słyszeć odgłosy burzy.
Krople potu zaperliły się na czole nieszczęsnej turystki. Wkrótce zapadnie noc.
Trzask łamanej gałęzi sprawił, że Linda wzdrygnęła się z przerażenia. Obróciła się w
kółko, a jej serce na moment przestało pracować. Potężny cień biegł przez zarośla prosto na
nią! Wtedy z ust Lindy wydarł się przeraźliwy krzyk i dziewczyna, tracąc przytomność,
osunęła się na ziemię.
Powrót do rzeczywistości następował powoli i opornie. Linda z wysiłkiem otworzyła
oczy i spróbowała się podnieść.
- Żyjemy? — usłyszała beznamiętny męski głos i znów ogarnęła ją panika.
- Co... gdzie... — wymamrotała, widząc niewyraźną postać w czerwonej koszuli. —
Gdzie ja jestem?
- W prowizorycznej kryjówce na najbardziej bezpiecznej ścieżce w Appalachach —
odparł głos. — Czy często zdarza się pani mdleć? Najwyraźniej nie jest pani przyzwyczajona
do górskich wędrówek.
W słowach tych czuło się irytację pomieszaną z drwiną.
- Naturalnie, że nie! — zawołała Linda. — To znaczy, chciałam powiedzieć, że nigdy
dotąd nie mdlałam.
- A więc proszę zaznaczyć sobie ten dzień w kalendarzu. Pierwszy raz w życiu
słyszałem tak przeraźliwy krzyk, a potem upadła pani bez czucia jak gumowa lalka.
- Usłyszałam tuż za sobą dziwny szelest, a kiedy się obejrzałam, zobaczyłam, jak z
ciemności sunie coś prosto w moim kierunku. Pomyślałam, że to niedźwiedź albo może lew.
Czułam niemal, jak zanurza kły w mojej szyi. To było okropne! A jak pan mnie znalazł?
- Obawiam się, że to ja byłem tym strasznym zwierzem — powiedział i zaśmiał się,
pokazując białe zęby. — Po raz pierwszy ktoś porównał mnie do lwa i muszę stwierdzić, że
nawet mi się to podoba.
- Co, u diabła, robił pan w krzakach? — rozzłościła się Linda. — Chciał mnie pan
przestraszyć na śmierć?
- Skądże znowu. Po prostu szukałem pani. Dwie mile stąd rozbiliśmy obóz i czekaliśmy,
ale nikt nie nadchodził. Wróciłem więc, żeby sprawdzić, gdzie się pani podziewa.
Ton jego głosu nie pozostawiał żadnej wątpliwości, że ta akcja ratunkowa była
wyjątkowo przykrym i uciążliwym obowiązkiem. Facet w czerwonej koszuli z pewnością
się
wolałby siedzieć teraz przy ognisku, dyskutować o rzadkich okazach ptaków i żuć suche
herbatniki.
- No i co? — odezwał się znów. — Nie otrzymam wyjaśnień? Pani przecież
zlekceważyła wszystkie reguły obowiązujące w naszym klubie.
- Czyżby? Nie zasłużyłam na pańskie wyrzuty, bo nic nie wiem o żadnych regułach.
Myślałam, że to będzie wycieczka, a nie test na wytrzymałość.
Usiadła i zaczęła rozglądać się za swym bagażem.
- Czego pani szuka? — spytał łagodnie Peter.
- Mojego plecaka. Nie chcę pana dłużej zatrzymywać, możemy już ruszać dalej.
Znowu się roześmiał.
- Czy pani jest głucha? Nie słyszy pani, jak leje?
- Odrobina deszczu nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Nie zostaniemy chyba tutaj.
- A dlaczego nie?
Linda zawahała się. Nie mogła przecież powiedzieć, że obawia się zostać sam na sam z
Peterem w maleńkim namiocie. Wolała też nie przyznawać się, że nigdy jeszcze nie spędzała
nocy w lesie. Mruknęła więc zmieszana:
- Bo nie chcę.
- Nie chce pani? — powtórzył Peter drwiąco. — A więc szerokiej drogi.
Przesunął się, by zrobić Lindzie miejsce. Ich nogi zetknęły się na chwilę i dziewczyna
poczuła nagły dreszcz. Zupełnie nie wiedziała, jak wytłumaczyć sobie tę osobliwą reakcję.
Schyliła się i wyjrzała z namiotu. Niebo było czarne, a wierzchołki drzew kołysały się
pod naporem ulewy. Zimne strugi wody rozbryzgiwały się na wietrze.
Linda cofnęła się. Wydało jej się, że cała przyroda wokół ich kruchego namiotu toczy
jakąś zaciętą walkę.
- Rzeczywiście, okropna burza.
- Trochę deszczu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Czy nie twierdziła pani tak przed
chwilą?
Zbyła aluzję milczeniem.
- Która godzina? — zainteresowała się po chwili.
- Chyba dość długo leżałam nieprzytomna.
- Jakieś dwadzieścia minut.
Peter spojrzał na fosforyzujące cyferki zegarka.
- Teraz jest wpół do ósmej.
Wzrok Lindy spoczął na szczupłej, ale wyraźnie silnej ręce mężczyzny. Nagle
zapragnęła jej dotknąć, szybko wiec skierowała swą uwagę na coś innego.
- Niemożliwe, żeby było już tak późno! Przecież ja tylko na krótko zatrzymałam się
przy tych jeżynach.
- Przy jeżynach? Chyba nie zeszła pani ze szlaku? - spytał surowo Peter.
- Tak... Chciałam zerwać trochę jagód... Zabrzmiało to jak idiotyczne usprawiedliwienie
i Linda zawstydziła się tak okropnie, jakby popełniła wielki grzech.
- Rany boskie! — jęknął jej wybawca. — Pani głupota, jak widzę, nie zna granic. W
górach trzeba iść razem z grupą i nie wolno oddalać się od szlaku. Prawdziwy cud, że pani nie
zabłądziła.
- A więc dobrze! — zawołała Linda ze złością. —Popełniłam błąd. Przykro mi i na
pewno więcej się to nie powtórzy!
- Mam nadzieję. Proszę tylko na siebie spojrzeć. Pani strój nie jest odpowiedni na
górską wyprawę. Prędzej na wieczór w dyskotece.
Mówiąc to, patrzył z politowaniem na jej obcisłe dżinsy i elegancką bluzkę.
- Zauważyłam już — odparła gniewnie dziewczyna — że wszystko we mnie pana drażni
i pozwolę sobie dodać, iż odwzajemniam pańską niechęć. Ale, niestety, jesteśmy uwięzieni
Zgłoś jeśli naruszono regulamin