Banks Iain M. - Most.pdf

(1485 KB) Pobierz
Banks Iain-Most
Iain M. Banks - Most
IAIN BANKS
MOST
przełożył Marek Fedyszak
Prószyński i S-ka
Warszawa 1998
Tytuł oryginału: „The Bridge”
Copyright © Iain Banks 1986
Projekt okładki:
Zombie Sputnik Corporation
Opracowanie merytoryczne: Jan Koźbiel
Redaktor techniczny: Elżbieta Babińska
Łamanie: Elżbieta Rosińska
Korekta: Micha! Załuska
ISBN 83-7180-945-X
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa:
Opolskie Zakłady Graficzne SA 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
Jamesowi Hale'owi
Spis treści
Koma 7
Metaformoza:
Część pierwsza
Część druga
Część trzecia
Część czwarta
Trias
Metamorfeusz:
Część pierwsza
Część druga
Część trzecia
Część czwarta
Eocen 185
Metamorfoza:
Oligocen
Miocen
Pliocen
Czwartorzęd
Koda
Koma
Uwięziony w pułapce. Zmiażdżony. Ucisk ze wszystkich stron. Usidlony we wraku (trzeba się zjednoczyć z maszyną).
Proszę, tylko bez ognia. Cholera. To boli. Cholerny most; z własnej winy (tak, cholerny most, w cholernie czerwonym kol-
orze; widzę most, widzę mężczyznę jadącego samochodem, widzę, że mężczyzna nie widzi drugiego samochodu, widzę
wielką KRAKSĘ, widzę, jak mężczyzna z pogruchotanymi kośćmi krwawi; krew zabarwia most. Cóż, sam sobie winien.
Kretyn). Proszę, tylko bez ognia. Krew czerwona. Czerwona krew. Widzę, że mężczyzna krwawi, widzę, jak coś wycieka z
samochodu; chłodnica czerwona, krew czerwona, krew jak czerwony olej. Pompa wciąż pracuje - cholera, powiedziałem,
1 / 90
415174421.004.png
 
Iain M. Banks - Most
cholera to boli - pompa nadal pracuje, a płyn wycieka na wszystkie strony. Prawdopodobnie teraz walną mnie od tyłu i do-
stanę za swoje, ale przynajmniej nie ma ognia, w każdym razie na razie nie ma; od jak dawna, ciekawe od jak dawna? Sa-
mochody; samochody policyjne (kanapki z dżemem) kanapka z dżemem; ja jestem dżem w kanapce samochód, jestem ka-
napka. Widzę, że mężczyzna krwawi. Moja wina. Módl się, by nikt poza nim (nie, nie módl się; ateisto, pamiętam, zawsze
przeklinałeś [Matka: - Nie musisz się tak wyrażać], zawsze przysięgałeś, że będziesz ateistą w lisiej norze, no cóż, twój
czas nadszedł, chłopcze, gdyż wyciekasz na szaroróżową jezdnię i mógłby wybuchnąć pożar, i mógłbyś i tak wykitować, i
mógłby cię rąbnąć w tyłek następny samochód, jeżeli ktoś jeszcze gapi się na ten cholerny most, więc jeżeli masz zamiar
zacząć się teraz modlić, wydaje się, że to dość stosowna pora, ale ocholera i coudiabła - CHRYSTE-TOBOLI! [OK;
użyłem go tylko jako przekleństwo, drobiazg, mówię uczciwie; klnę się na Boga]. OK; do zobaczenia, Boże, kawał drania
z ciebie, kawał drania). To im wszystko wyjaśnia, dzieciaku. Co to były za litery? MG; VS; i ja, 233FS. Ale co z...?
Gdzie...? Kto...? O CHOLERA. Zapomniałem, jak się nazywam. To się już raz zdarzyło na przyjęciu; byłem narąbany i za
szybko wstałem, ale tym razem jest inaczej (i jak to możliwe, że pamiętam, że wtedy zapomniałem, a teraz nie potrafię
sobie przypomnieć mojego nazwiska? To wygląda poważnie. Nie podoba mi się to. Wyciągnijcie mnie z tego).
Widzę rozpadlinę w tropikalnym lesie, most z lian i rzekę głęboko w dole; duży biały kot (to ja?) sadzi susami po to-
rach, uderzając o most; jest biały (czy to ja?), jaguar albinos, pędzący po kołyszącym się moście (Co ja widzę? Gdzie to
jest? Czy w rzeczywistości to właśnie się stało?), długie gwałtowne kroki, biała śmierć (powinna być czarna, ale mam do
niej negatywny stosunek, ha, ha) mknąca przez most...
Zatrzymuje się. Scena bieleje, pojawiają się w niej dziury; przepalająca się klisza (OGIEŃ!), uwięziony w bramie (jag-
uar w bramie?), zatrzymany, scena rozpływa się, oglądana scena rozpada się (oglądam, jak oglądana scena się rozpada); nic
nie wytrzymuje zbyt dokładnego śledztwa. Został biały ekran.
Ból. Obręcz bólu na piersi. Niczym rozpalone żelazo, okrągłe piętno. Czy jestem postacią na ostemplowywanym znac-
zku? Kawałkiem pergaminu z wytłoczonym napisem „Z biblioteki...” (Proszę uzupełnić:
a) W.P. Boga
b) P. Natury
c) K. Darwina i Synów d)K. Marx SA
e) wszystkich wyżej wymienionych).
Ból. Biały szum, biały ból. Najpierw ucisk ze wszystkich stron, a teraz ból. Życie to wieczne urozmaicenie. Przenoszą
mnie. Ruchomy człowiek; czy zostałem uwolniony? A może wybuchł pożar? Czy właśnie umieram, jestem odbielany, od-
cedzany? (Odsyłany z powrotem, spóźniony?) Teraz nic nie widzę. (Teraz widzę wszystko). Leżę na równinie, otoczony
wysokimi górami (a może na łóżku, otoczony przez... maszyny. Ludzi? Jedne bądź drugich; jedne i drugich. (Człowieku,
gdy spojrzeć na to ZNACZNIE szerzej, niczym się nie różnią. Dziwne). Kogo to obchodzi? Mnie? Cholera, może już jes-
tem martwy. Może istnieje życie po życiu... Hmm. Może cała reszta była snem (tak, na pewno) i uświadamiam sobie
(CIEMNASTACJA) - co to było?
Słyszałeś? Czy JA słyszałem?
CIEMNA STACJA. Znowu to samo. Hałas przypominający gwizd pociągu; coś, co zaraz odjedzie. Coś, co zaraz się
zacznie lub skończy, albo jedno i drugie. Coś, co mnie ciemnostacjuje. Lub nie. (Ja nie wiedzieć. Ja tu być nowy. Nie pytać
mnie).
Ciemna stacja.
No dobra...
Metaformoza:
Część pierwsza
Ciemna stacja, zamknięta i pusta, odbijała echem odległy, cichnący gwizd odjeżdżającego pociągu. W szarym wiec-
zornym świetle brzmiał on wilgotnie i zimno, jak gdyby wywołujący go kłąb wypuszczanej pary przydawał mu część
swoich charakterystycznych cech. Góry, pokryte ciasnym i ciemnym splotem drzew, pochłaniały dźwięk niczym gruba
tkanina nasiąkająca mżawką; powracały tylko bardzo słabe echa, odbite tam, gdzie strome skały, urwiska i zbocza piargów
naruszały jednolitość lasu.
Gdy gwizd ucichł, stałem przez chwilę twarzą do opuszczonej stacji, nie chcąc odwrócić się do milczącego powozu za
moimi plecami. Nasłuchiwałem, usiłując uchwycić ostatni ślad odgłosu pracowitej lokomotywy, gdy zjeżdżała w stromą
dolinę; chciałem usłyszeć jej zdyszany oddech, pracowity brzęk jej poruszanych tłokami serc, terkotanie zaworów i su-
waków. Jednak, choć żaden inny dźwięk nie mącił nieruchomego powietrza doliny, nie słyszałem ani pociągu, ani lokomo-
tywy; odjechały. Nade mną, na tle zachmurzonego nieba, rysowały się stromo opadające dachy i szerokie kominy stacji,
czarne na szarym. Kilka smug pary bądź dymu, powoli rozwiewających się w wilgotnym i zimnym powietrzu doliny,
wisiało nad czarnymi dachówkami i pociemniałymi od sadzy cegłami. Odór spalonego węgla i zatęchły zapach pary wy-
dawały się lgnąć do mojego ubrania.
Odwróciłem się, by spojrzeć na powóz. Pomalowany na czarno, pogrzebowy; był zapieczętowany, zamknięty od
zewnątrz na kłódkę i opasany grubymi skórzanymi rzemieniami. Zaprzężone doń dwie nerwowe klacze ciężko
przestępowały z nogi na nogę na zasłanej liśćmi drodze prowadzącej ze stacji, potrząsając ciemnymi łbami. Ich uprzęże
pobrzękiwały i dzwoniły, a z rozchylonych nozdrzy wydobywały się kłęby pary; końska imitacja pociągu, który przed
chwilą odjechał.
Przyjrzałem się przesłoniętym żaluzjami oknom i zamkniętym na kłódkę drzwiom, sprawdzając napięte rzemienie i
ciągnąc za metalowe klamki, a następnie wspiąłem się na kozioł i chwyciłem lejce. Utkwiłem wzrok w wąskim trakcie
prowadzącym do lasu. Sięgnąłem po bat, zawahałem się, po czym odłożyłem go, nie chcąc zakłócać ciszy panującej w
dolinie. Chwyciłem za drewnianą dźwignię hamulca. W wyniku dziwnego odwrócenia procesów fizjologicznych moje ręce
były wilgotne, a usta suche. Powóz trząsł się, prawdopodobnie pod wpływem niespokojnych szarpnięć koni.
Niebo nad nami było matowe, szare i jednolite. Równa warstwa chmur zasłoniła tuż nad linią drzew otaczające mnie
wyższe szczyty; ich poszarpane wierzchołki i ostre grzbiety zostały wyrównane przez delikatną, lgnącą do nich mgłę. Świ-
atło nie dawało cienia, było zupełnie mętne. Wyciągnąłem zegarek i zdałem sobie sprawę, że nawet gdyby wszystko dobrze
2 / 90
415174421.005.png
 
Iain M. Banks - Most
poszło, nie zdołam zakończyć mojej podróży w biały dzień. Poklepałem się po kieszeni zawierającej krzesiwo i hubkę.
Powóz znowu się zakołysał; konie tupały i ruszały się nerwowo, wykręcając szyje i łypiąc białkami oczu.
Nie mogłem dłużej zwlekać. Zwolniłem hamulec i ponagliłem parę klaczy, puszczając je kłusem. Powóz chwiał się,
skrzypiał i turkotał ciężko na porytej koleinami drodze, oddalając się od mrocznej stacji ku jeszcze mroczniejszemu lasowi.
Droga pięła się między drzewami, obok małych polan, po mostach ze spróchniałego drewna. W ciemności i ciszy lasu
strumienie pod ich przęsłami były rwącymi oazami bladego światła i chaotycznego hałasu.
W miarę jak pięliśmy się w górę, powietrze robiło się coraz zimniej-sze. Klacze otulały mnie kłębami swoich odde-
chów, gęstymi od woni końskiego potu. Pot na moim czole i rękach był lodowaty. Sięgnąłem do płaszcza po rękawiczki i
ręką musnąłem grubą rękojeść rewolweru ukrytego w kaftanie. Założyłem rękawiczki, ciaśniej otuliłem się płaszczem, a
gdy mocniej ściągałem jego pasek, mimo woli znowu spojrzałem na wiązania i zapięcia zabezpieczające powóz. W półm-
roku nie sposób było jednak ocenić, czy rzemienie wciąż trzymają solidnie.
Droga pięła się coraz bardziej stromo w rzednącym lesie; klacze z trudem stąpały po nierównym trakcie wiodącym ku
dolnym warstwom ciemnoszarego nieba. Smugi ledwie widocznej chmury mieszały się i pochłaniały ich białe jak zjawy
oddechy. Dolina poniżej stała się bezkształtną czarną jamą; ani jedno światło, żaden ogień, ruch czy dźwięk, który
mógłbym wykryć, nie wydobywały się z jej czeluści. Gdy spowiły nas chmury, wydało mi się, że usłyszałem jęk; powóz
przechylił się jak koło przetaczające się przez kamień na trakcie. Dotknąłem rewolweru; po chwili jednak uznałem, że jęk,
który słyszałem, był po prostu odgłosem wyginających się drewnianych łączników powozu.
Chmura zgęstniała. Niskie drzewa, ledwie widoczne po bokach wyboistego traktu, wyglądały niczym karłowaci war-
townicy jakiejś widmowej twierdzy.
Zatrzymałem się we mgle na płaskim odcinku drogi. Z lamp powozu, gdy znieruchomiały ich płomienie, padały dwa
stożki światła, w znikomym stopniu rozświetlające ciemności. Syk lamp był jednak pełen treści i podnosił na duchu. W ich
blasku raz jeszcze sprawdziłem rzemienie na powozie. Część się obluzowała, zapewne z powodu wybojów. Po zakończeniu
kontroli obróciłem lampy w tulejach, kierując je z powrotem do przodu. Snopy światła natrafiły na wilgotną mgłę niczym
na przekorne cienie i więcej skrywały, niż ukazywały.
Powóz wspinał się przez kolejne warstwy chmur po coraz bardziej spękanej nawierzchni, w miarę jak trakt spłaszczał
się i prostował. Wydawało mi się, że lampy syczą teraz ciszej, a ich światło stało się ostrzejsze. Zbliżyliśmy się do
przełęczy i małego płaskowyżu tuż za nią.
Ostatnie smugi mgły, niczym zwiewne palce nie chcące nas wypuścić, muskały lśniące boki koni i ściany powozu. Nad
nami świeciły gwiazdy.
Szare szczyty wzbijały się w czerń po obu stronach, poszarpane i obce. W jasnym świetle gwiazd zamknięty górami
płaskowyż był stalowo-szary; mroczne cienie rozciągały się od skał po obu stronach drogi w miejscach, gdzie padały na nie
smugi światła lamp. Chmury za nami tworzyły zamglony ocean, który pluskał u brzegów wyrastających zeń kanciastych
wysp odległych wierzchołków. Obejrzałem się na szczyty po drugiej stronie doliny, a gdy odwróciłem się z powrotem, ujr-
załem światła nadjeżdżającego powozu.
Moje nerwowe wzdrygnięcie się spłoszyło klacze i sprawiło, że zboczyły z drogi. Powstrzymałem je i natychmiast
przynagliłem, uspokajając moje głupie serce, najepiej jak tylko mogłem, i ganiąc siebie za taką nerwowość. Nadjeżdżający
powóz, dwulampowy jak mój, był jeszcze dość daleko, na przeciwległym końcu spłaszczonej kotlinki na grzbiecie
przełęczy. Wsunąłem rewolwer głębiej do wewnętrznej kieszeni i trzasnąłem lejcami, pobudzając klacze do kłusu, który
nawet na tej płaskiej powierzchni z trudem utrzymywały. Światła naprzeciw, dwie migoczące żółte gwiazdy zesłane na
ziemię, drżały, zbliżając się w coraz szybszym tempie.
Mniej więcej w środku płaskowyżu, pośród kamienistego pola, nasze powozy zwolniły. Droga przez przełęcz była
wąska; jedynie większe skały i kamienie usunięto na pobocza, by zapewnić przejazd jednemu zaprzęgowi przez spękany
teren. Miejsce do mijania, niewielka owalna powierzchnia, z której uprzątnięto tłuczeń, znajdowało się w połowie od-
ległości między moim powozem a tym, który się do mnie zbliżał. Mogłem teraz dostrzec dwa białe konie ciągnące ów po-
jazd i, mimo blasku migoczących lamp, wyłowić z mroku niewyraźną postać na koźle. Ściągnąłem cugle klaczom, pozwa-
lając im biec wolnym kłusem naprzód, tak żeby nasze powozy spotkały się na mijance. Wyglądało na to, że mój odpowied-
nik spodziewał się tego spotkania i również zwolnił.
I właśnie w tamtej chwili poczułem dziwny, trudny do określenia strach; przeszył mnie nagły i niepohamowany spaz-
matyczny dreszcz, jak gdyby moje ciało poraził prąd, jakiś piorun, niewidzialny i bezgłośny, spadający z nieruchomego
nieba. Nasze powozy dotarły do przeciwnych krańców małego placu. Skręciłem w prawo; powóz naprzeciw mnie zjechał
jednak w swoją lewą stronę, tak że nasze konie znalazły się oko w oko, wzajemnie blokując sobie przejazd. Zatrzymały się,
zanim ja i drugi woźnica ściągnęliśmy cugle. Szarpnąłem do tyłu, cmokając językiem, przekonując klacze, żeby się wyco-
fały. Drugi powóz również się cofnął. Pomachałem do niewyrazniej postaci na koźle, próbując pokazać, że tym razem po-
jadę lewą stroną i pozwolę im minąć mnie z prawej. Pomachała do mnie w tej samej chwili. Nasze powozy zatrzymały się.
Nie potrafiłem stwierdzić, czy gest tamtego woźnicy oznaczał, że zgodził się jechać dalej, czy nie. Ściągnąłem ciężko
dyszące klacze w lewo. Drugi powóz znowu ruszył, jak gdyby chciał zajechać mi drogę, lecz zrobił to tak błyskawicznie,
że wydawało się, iż znowu ruszyliśmy równocześnie.
Pokonany po raz kolejny, zatrzymałem moje klacze; stały naprzeciw swoich upiornych odpowiedników, oddzielone
pustą przestrzenią, którą wypełniały ich zmieszane oddechy. Postanowiłem, że tym razem, zamiast się wycofać, pozostawię
swój powóz nieruchomo i poczekam, aż tamten się wycofa, pozwalając mi przejechać obok.
Drugi powóz został na miejscu, w zupełnym bezruchu. Zesztywniałem. Poczułem się zmuszony wstać, osłaniając oczy
przed blaskiem trzaskających lamp i usiłując dostrzec zwróconego do mnie twarzą woźnicę z tej niewielkiej, lecz denerwu-
jąco trudnej do przebycia odległości. Zobaczyłem, że tamten mężczyzna również się podnosi, zupełnie jakby był moim
lustrzanym odbiciem; przysiągłbym, że on także podniósł rękę do oczu, tak samo jak ja.
Pozostałem bez ruchu. Serce biło mi szybko w piersi, wróciła też dziwna lepkość dłoni, której doświadczyłem
wcześniej, nawet w skórzanych rękawiczkach. Odchrząknąłem i zawołałem do mężczyzny w powozie naprzeciwko:
- Panie! Proszę, niech pan...
3 / 90
415174421.001.png
 
Iain M. Banks - Most
Przerwałem. Drugi woźnica przemówił - i umilkł - dokładnie w chwili, gdy ja zacząłem, a potem przestałem mówić.
Jego głos nie był echem, nie wypowiadał słów, które ja wypowiedziałem, i nawet nie byłem pewien, czy mówił tym samym
językiem, ale ton był podobny do mojego. Ogarnęła mnie nagła furia; gwałtownie machnąłem ręką w prawo, on w tym
samym momencie wykonał gest w swoją lewą stronę.
- Właśnie! - krzyknąłem, gdy on również krzyknął.
Stałem jeszcze przez chwilę, niezdolny udawać przed sobą, że dreszcz, który mnie przeszył, był reakcją na zimno; dy-
gotałem wręcz, nie drżałem, i szybko usiadłem, by ulżyć swoim chwiejnym teraz nogom oraz by dalej kierować się obraną
właśnie taktyką. Nie patrząc wprost na mojego przeciwnika - gdyż teraz tak właśnie myślałem o tym człowieku, najwy-
raźniej zdecydowanym mnie zatrzymać - podniosłem bat i strzeliłem z niego nad klaczami, kierując je w lewo. Nie
usłyszałem drugiego trzaśnięcia batem, lecz para białych koni naprzeciwko stanęła dęba podobnie jak para moich, a potem
skręciła w swoją prawą stronę, tak że cztery bestie zmierzały przez chwilę ku sobie, nim jeszcze raz stanęły dęba, podry-
wając przednie nogi, dzwoniąc uprzężą, dotykając się niemal łbami i wierzgającymi kopytami. Krzycząc i strzelając z bata,
szarpnąłem je do tyłu i spróbowałem minąć drugi powóz z przeciwnee strony. I znowu doznałem niepowodzenia; zwrócony
ku mnie pojazd wydawał się odzwierciedlać każde moje działanie.
W końcu cofnąłem nerwowe, potrząsające łbami klacze, mając naprzeciwko równie zaniepokojoną parę po drugiej stro-
nie owalnego placu. Ręce mi się trzęsły, na czoło wystąpił zimny pot. Zmrużyłem oczy, rozpaczliwie próbując zobaczyć,
kim jest mój przeciwnik, lecz nad blaskiem lamp tamtego powozu wznosił się jedynie bardzo niewyraźny zarys jakiejś
postaci, a jej twarz była zupełnie niewidoczna.
Byłem pewien, że nie ma tu żadnego lustra (nawet ta absurdalna ewentualność wydawała się w tym momencie bardziej
możliwa do przyjęcia niż cokolwiek innego), a poza tym konie, które stały naprzeciw mnie, były białe, nie gniade -jak para
zaprzężona do mojego powozu. Zastanawiałem się, co teraz zrobić. Nie zauważyłem żadnej innej drogi przez przełęcz;
głazy i skały, które usunięto, żeby utworzyć trakt, zostały ułożone w sterty tworzące po obu stronach prowizoryczny mur
sięgający do pasa. Nawet gdybym zdołał znaleźć jakąś lukę, teren za murem był nie do przebycia.
Odłożyłem bat i zszedłem na kamienne podłoże. Tamten postąpił tak samo. Gdy to zobaczyłem, zawahałem się, znowu
zawładnął mną głęboki niepokój. Odwróciłem się niemal mimowolnie i spojrzałem za zapieczętowany powóz, na drogę
prowadzącą ze skraju płaskowyżu. Powrót, równoznaczny z poniechaniem moich zamiarów, był nie do pomyślenia. Nawet
gdyby mój cel był doczesny, gdybym był jakimś zwykłym podróżnym, zmierzającym po prostu do gospody na odludziu
lub odległego miasta po drugiej stronie przełęczy, za nic bym nie zawrócił; nie widziałem żadnych innych dróg od-
chodzących od traktu, którym jechałem ze stacji położonej daleko w dolinie, nie słyszałem też o żadnej innej przełęczy
prowadzącej przez te góry w zasięgu jednodniowej jazdy. Z uwagi na rodzaj ładunku i pilność mojej misji nie miałem in-
nego wyjścia jak dalej jechać wybraną drogą. Udawszy, że ciaśniej ściągam kołnierz wokół szyi, przycisnąłem ukryty re-
wolwer do piersi. Skradając się, próbując jednocześnie sięgnąć w głąb swej istoty, dotrzeć do wszelkich rezerw rozsądku i
odwagi, jakie mogłem znaleźć, dopiero w ostatniej chwili zorientowałem się, że postać naprzeciwko naśladuje moje ruchy i
zanim zrobiła krok do przodu, również ściągnęła klapy kołnierza.
Mężczyzna był ubrany podobnie jak ja; prawdę mówiąc, każdy inny strój przy tej pogodzie groziłby szybkim końcem.
Płaszcz miał chyba trochę dłuższy, a ciało bardziej krępe od mojego. Doszliśmy do linii trzęsących się łbów naszych
wierzchowców. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek doświadczył równie szybkiego i gwałtownego bicia serca jak teraz; jakiś
nieokreślony wstręt przyciągał mnie, sprawiał, że szedłem ku tej wciąż niezupełnie widocznej postaci. Tak jakby jakieś
magnetyczne siły, które przedtem przeszkadzały minąć się naszym powozom, zostały odwrócone i teraz wsysały mnie
nieubłaganie, ciągnąc ku czemuś, czego, jak wyraźnie dało do zrozumienia moje serce, się bałem - lub powinienem się bać
- bezgranicznie, w sposób, w jaki niektórych ludzi n ęci przepaść, gdy stoją nad samym jej brzegiem.
Zatrzymał się. Ja również. Z poczuciem nagłej ulgi, z krótkotrwałą bezgraniczną i niczym nie zmąconą radością ujr-
załem, że ten mężczyzna nie ma mojej twarzy. Jego była bardziej kanciasta, oczy bliżej i głębiej osadzone, a nad ustami
miał ciemne wąsy. Patrzył na mnie, stojąc w świetle lamp mojego powozu, tak jak ja stałem w świetle jego, i badał wzrok-
iem moją twarz z, jak przypuszczałem, równie ożywioną i odprężoną miną jak moja. Zacząłem mówić, ale przerwałem,
zanim powiedziałem coś więcej niż: - Mój drogi... - Mężczyzna przemówił w tym samym momencie; wypowiedział jakieś
krótkie słowo lub zwrot, najwidoczniej zwracając się do mnie tak, jak miałem się zwrócić do niego. Teraz byłem pewien,
że posługiwał się obcym językiem, ale nie potrafiłem go rozpoznać. Czekałem, aż znowu się odezwie, ale on stał bez
słowa, najwyraźniej przypatrując się mojej twarzy.
Pokręciliśmy głowami w tym samym momencie.
- To sen - powiedziałem cicho, podczas gdy on cicho przemówił w swoim języku. - To nie może się dziać - ciągnąłem. -
To niemożliwe. Ja śnię, a ty jesteś czymś z mojego wnętrza.
Obaj umilkliśmy równocześnie.
Popatrzyłem na jego powóz, gdy on popatrzył na mój. Oba wydawały się identyczne. Nie potrafiłem ocenić, czyjego
był zapieczętowany, zamknięty na kłódkę i opasany rzemieniami jak mój, czy jego zawartość była równie cenna i straszna
jak ta zamknięta w moim.
Raptem zrobiłem krok w bok; mężczyzna poruszył się w tej samej chwili, jakby chciał zastąpić mi drogę. Cofnęliśmy
się. Czułem teraz jego zapach - dziwną piżmową woń jakichś perfum zmieszaną ze śladami stęchłego aromatu nieznanego
korzenia bądź bulwy. Jego twarz zmarszczyła się nieco, tak jakby poczuł coś ode mnie - coś, co uznał za nie wiedzieć
czemu niepokojące lub odrażające. W chwili gdy przypomniałem sobie o rewolwerze, dziwnie zadrżała mu jedna brew.
Przez myśli przemknęło mi absurdalne wyobrażenie nas obu wyciągających rewolwery i strzelających do siebie oraz
ołowianych pocisków zderzających się w powietrzu, spłaszczających się w idealnie okrągłe monety. Mój niedoskonały
sobowtór uśmiechnął się tak jak ja. Pokręciliśmy głowami; miałem wrażenie, że ten ruch przynajmniej nie wymaga tłu-
maczenia, choć przyszło mi do głowy, że do tej sytuacji równie dobrze pasowałoby podobnie powolne i rozważne skinienie
głową. Każdy z nas cofnął się i potoczył wzrokiem po cichej, zimnej i nagiej panoramie tego nocnego miejsca, jakbyśmy w
samej jego pustce mogli znaleźć coś, co zainspirowałoby jednego z nas bądź obu. Nie potrafiłem o niczym myśleć.
Odwróciliśmy się, poszliśmy z powrotem do naszych powozów i wspięliśmy się na kozły. Mężczyzna, na powrót ma-
jacząca w mroku za drżącym światłem lamp swego powozu postać (jaką bez wątpienia byłem również dla niego), usiadł,
4 / 90
415174421.002.png
 
Iain M. Banks - Most
znieruchomiał na pewien czas, po czym wzruszywszy z rezygnacją ramionami i pochyliwszy się niczym starzec, chwycił
lejce - jak ja - jedną ręką (a ja odzwierciedliłem jego ruchy i doświadczyłem uczucia starczej jak gdyby goryczy,
ociężałości okrywającej mnie warstwą kruchą jak lód, uczucia bardziej zabójczego i dotkliwego niż wszelki chłód niesiony
przez powietrze).
Delikatnie szarpnął za łby swoich koni; dałem znak moim w ten sam sposób. Zaczęliśmy zawracać powozami, wyk-
orzystując ograniczone powierzchnie małego placu, przesuwając się drobnymi ruchami w przód i w tył i pogwizdując na
konie.
Gdy się zrównamy, postanowiłem, gotowi niczym okręty liniowe, wyciągnę broń i strzelę. Nie mogę wrócić; bez
względu na to, czy on ustąpi, niezależnie od jego determinacji, muszę jechać dalej. Nie mam wyboru.
Powoli manewrowaliśmy swoimi niezdarnymi wehikułami, aż w końcu ustawiły się równolegle. Jego, podobnie jak
mój, był zamknięty na kłódkę, z opuszczonymi żaluzjami, ciasno opasany. Mężczyzna spojrzał na mnie i powoli, niemalże
z samozadowoleniem, sięgnął ręką pod połę płaszcza. Zrobiłem to samo, wsuwając dłoń do wewnętrznej kieszeni kaftana i
ostrożnie wyciągając rewolwer. Czy zdejmie rękawiczkę? Każdy z nas się zawahał, a potem on identycznie jak ja rozpiął
guziki swojej na przegubie. Położył rękawiczkę na koźle u swego boku, po czym uniósł rewolwer, by we mnie wycelować.
Pociągną za spust tak samo j ak ja. Rozległy się tylko dwa ciche trzaski i nic poza tym.
Obaj otworzyliśmy komorę nabojową; w świetle lampy zobaczyłem, że iglica w moim rewolwerze uderzyła w spłonkę;
na metalu w kolorze miedzi widać było maleńkie wklęśnięcie. Ładunek w moim naboju, podobnie jak w jego, był najwy-
raźniej wilgotny lub źle wykonany. To się czasami zdarza.
Mężczyzna znowu na mnie spojrzał i uśmiechnęliśmy się smutno. Włożyliśmy rewolwery z powrotem do kieszeni kaf-
tanów, zawróciliśmy powozami i odjechaliśmy z powrotem ku dolinom i chmurom - ja z moim przerażającym ładunkiem,
on ze swoim.
- ...a potem obaj strzelamy w tym samym momencie, a przynajmniej obaj pociągamy za spust w tym samym momencie,
ale nic się nie dzieje. Oba naboje to niewypały. Więc po prostu uśmiechamy się do siebie z czymś w rodzaju rezygnacji, jak
przypuszczam, zawracamy powozami i ruszamy tam, skąd przyjechaliśmy.
Milknę. Doktor Joyce patrzy na mnie znad szkieł okularów w złotych oprawkach.
- To wszystko? - pyta. Potwierdzam skinieniem głowy.
- Potem się budzę.
- Tak po prostu? - Doktor Joyce wydaje się zmartwiony. - Nic więcej?
- Koniec snu - odpowiadam szorstko.
Doktor Joyce sprawia wrażenie zupełnie nie przekonanego (nie winię go za to wcale, to wszystko stek kłamstw) i kręci
głową w geście, który chyba wyraża poirytowanie.
Stoimy na środku sali z sześcioma czarnymi ścianami i bez mebli; to kort do rackets, zbliżamy się do końca meczu.
Doktor Joyce - pięć-dziesięciolatek, dość sprawny, lecz trochę otyły - wierzy w sensowność udziału w zajęciach swoich
pacjentów ilekroć to możliwe; obaj gramy w rackets, więc zamiast siedzieć w jego gabinecie, przyszliśmy tutaj na mecz.
Opowiadałem mu mój sen na raty, między kolejnymi piłkami.
Doktor Joyce cały jest różowy i szary: siwe kędzierzawe włosy, różowa twarz, cętkowane szaroróżowe ramiona i nogi
sterczące z szarych szortów. Jego oczy za zabezpieczonymi łańcuszkiem okularami w złotych oprawkach są jednak niebi-
eskie: bystre, ciemnoniebieskie i osadzone w jego różowej twarzy jak kawałki szkła wetknięte w talerz z surowym mięsem.
Ciężko dyszy (ja nie), pot się z niego leje (ja spociłem się dopiero przy ostatniej piłce) i patrzy bardzo podejrzliwie (jak już
powiedziałem, nie bez powodu).
- Budzi się pan? - pyta.
Staram się jak mogę, żeby w moim głosie zabrzmiało rozdrażnienie:
- Nie mogę, do cholery, kontrolować tego, co mi się śni. - (Kłam stwo).
Doktor wydaje z siebie profesjonalne westchnienie i używa swojej rakiety wyłapującej do zgarnięcia piłki, do której nie
zdążył podczas ostatniej wymiany. Wlepia wzrok w ścianę serwisową.
- Pana serw, Orr - mówi szorstko.
Serwuję, po mnie robi to doktor. Rackets to gra dla dwóch osób, każdej z dwiema rakietami - wychwytującą i uder-
zającą. Gra się dwiema różowymi piłkami na sześciokątnym, pomalowanym na czarno korcie. To ostatnie, poddane
obróbce niewyszukanego humoru, doprowadziło do tego, że rackets uznaje się za męską grę. Doktor Joyce zna się na niej
lepiej ode mnie, ale jest niższy, cięższy, starszy i ma gorszą koordynację ruchów. Gram dopiero od sześciu miesięcy (zalecił
mi to mój fizjoterapeuta), ale wygrywam wymianę - i cały mecz - dość łatwo, wyłapując jedną piłkę; tymczasem doktor
psuje drugą. Stoi, dysząc i patrząc na mnie z furią; uosobienie różowej urazy.
- Jest pan pewien, że nie było nic poza tym? - pyta.
- Absolutnie - odpowiadam.
Doktor Joyce jest moim lekarzem od snów. Specjalizuje się w analizie snów i wierzy, że analizując moje, zdoła odkryć
o mnie więcej, niż mógłbym mu powiedzieć w efekcie świadomych wysiłków (cierpię na amnezję). Ma nadzieję, że wyk-
orzystując to, co stwierdzi tą metodą, jakoś pobudzi moją występną pamięć do działania: ciach! Uwolnię się jednym
potężnym skokiem wyobraźni. Przez ponad pół roku starałem się ze wszystkich sił współpracować z nim w tym szlachet-
nym przedsięwzięciu, lecz moje sny zawsze były albo zbyt niewyraźne, by je dokładnie przytoczyć, albo zbyt banalne, by
warto je było analizować. W końcu, nie chcąc rozczarować coraz bardziej zniechęconego doktora, uciekłem się do
wymyślenia snu. Miałem nadzieję, że mój sen o zapieczętowanych powozach da doktorowi Joyce'owi coś, co mógłby na-
prawdę zacząć rozgryzać swymi żółtoszarymi zębami, lecz widząc jego rozdrażnione spojrzenie i wojowniczą postawę,
odniosłem wrażenie, że tak się nie stało.
- Dzięki za grę - mówi.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiadam z uśmiechem.
Pod prysznicami doktor Joyce uderza poniżej pasa.
- A pana libido, Orr? W normie?
Namydlą swój wydatny brzuch, a ja rozcieram pieniste kręgi na mojej piersi.
5 / 90
415174421.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin