Bear Greg - Opowiadanie - Rozsypka.pdf

(374 KB) Pobierz
Microsoft Word - Bear Greg - Opowiadanie - Rozsypka
BEAR GREG - Rozsypka
Miś posługiwał się płynną literacką chińszczyzną. Miał około pięćdziesięciu centymetrów wzrostu,
był pulchniutki, o blisko osadzonych ślepkach i pyszczku odrobinę mniej zadartym, niż zwykle
miewają przytulanki. Obchodził mnie dookoła i coś mamrotał pod nosem. Obróciłam się i
poczułam, że kłuje mnie w plecach i boku. Moje ręce poruszały się bardzo opornie. Nie chciało mi
się wstać, reakcje mięśni też pozostawiały wiele do życzenia; nerwy nie przewodziły sygnałów jak
należy. Coś było nie w porządku również z oczami i tym małym czarno-białym zwierzakiem,
którego uparcie nie przestawały widzieć: pewnie jakieś zaburzenie powidoku skrzyżowane ze
wspomnieniami z dzieciństwa oraz fragmentami kursów językowych sprzed dziesięciu lat. Miś
przeszedł na rosyjski. Nie zwracając na niego uwagi, skupiłam się na czymś innym. Tylna ściana
mojej kabiny zmieniła się nie do poznania; była pokryta geometrycznymi wzorami, które to
wysuwały się z jakiejś płaskorzeźby, to się w niej chowały; jarzyły się przy tym słabo w cieniu
rzucanym przez wykoślawiony panel oświetleniowy. Opuszczany blat do pracy został wyrwany z
zamocowania i leżał teraz na podłodze w pobliżu wezgłowia koi. Sufit był kremowy. Kiedy go
widziałam po raz ostatni, miał sympatyczny kolor palonego oranżu. W sumie połowa kabiny
znajdowała się nadal na miejscu. Druga połowa odpłynęła gdzieś podczas... rozproszenia.
Jęknęłam, a miś nerwowo się cofnął. Moje ciało stopniowo zestrajało się w harmonijną całość.
Pływające mi przed oczami odpryski i fragmenty zwidów powoli integrowały się i nie pomykały
już chaotycznie raz tu, raz tam, ale to stworzenie wciąż spacerowało po kabinie i nie przestawało
przemawiać - w tej akurat chwili potoczystym niemieckim.
To nie był jakiś podrzędny fantom. On albo naprawdę istniał, albo był halucynacją w pełnym
rozkwicie.
- Co się dzieje? - zapytałam.
Miś pochylił się nade mną i westchnął.
- Taki jest nieuchronny los. - Mówisz chyba w anglo; mowa, którą nie najlepiej znam. - Wyciągnął
łapki do przodu, przeszedł go dreszcz. - Proszę wybaczyć rozstrój. Moje psychoprzewody...
nerwy?... one jeszcze nie podjęły decyzji, któremu kontinuum mają w obecnej chwili
posłusznymi być.
- Moje również nie - zgodziłam się ostrożnie. - Kim jesteś?
- Psyche, wszyscy jesteśmy psyche. Ostrożną bądź i nie poprzestawaj na iluzji, na tej ścieżce, tej
zabawie. Wybaczyć proszę. Kilku autorów w angielszczyźnie. Całą znajomość dała lektura.
- Czy wciąż jestem na moim statku?
- Wszyscy jesteśmy, a do tego hors de combat. Kuśtykamy na czas trwania.
Pozbierałam się na tyle, że udało mi się podnieść, i wstałam, górując nad misiem jak wieża i
poprawiając na sobie tunikę. Bolała mnie lewa potłuczona pierś. Od pięciu dni lecieliśmy pod
jednym G, więc miałam na sobie stanik, a siniak znajdował się dokładnie pod ramiączkiem. Taki,
żeby posłużyć się cytatem, jest nieuchronny los. Moje rozpierzchłe zmysły skupiały się razem i
konferowały, a ja tymczasem zaczęłam rozważać, co mogło się stać, i sama poczułam coś w
rodzaju „rozstroju”. Rozdygotałam się niczym rekrut podczas treningu z dekompresją.
Przeżyliśmy. To jest, przeżyłam co najmniej ja z załogi liczącej czterdziestu trzech ludzi. Ilu
jeszcze?
- Czy wiesz... czy znalazłeś...
- Najgorsze - oznajmił miś. - Niektórych nie wyłapuję, rozszyfrowanie innych mniej uciążliwe.
Poszliśmy w rozsypkę siedem, osiem godzin przed teraz. Wielka była liczba, bo naliczyłem
dziesięć oddzielnych obiektów mi nieznajomych. - Uśmiechnął się szeroko. - Ty jesteś dziesiąty
i jak dotąd najlepszy. Linie naszych światów są może być niezbyt odległe od siebie. Mówiono
nam, że rozproszenie można przeżyć. Statystyka stosowana wskazywała, że na dziesięć tysięcy
rozproszonych statków jeden powinien pozostać nienaruszony. Jak na broń, która sama z siebie
nie zabijała, rozpraszacz prawdopodobieństwa działał bardzo skutecznie.
- Czy wyszliśmy bez szwanku?
- Tak było pisane - rzekł miś. - Rozumuję, że możemy nawet poruszać się i szukać bazy. W
zależności.
- W zależności... - powtórzyłam. To stworzenie brzmiało jak mężczyzna, chociaż było takie małe i
miało taki dziecinny głosik. - Czy ty jesteś „on”? Czy może...
- On - potwierdził pospiesznie miś.
Dotknęłam przegrody nad drzwiami i przesunęłam palcem wzdłuż swojskiego, lekko wygiętego
spojenia. Czy po rozproszeniu pozostałam w moim własnym wszechświecie, chociaż szansa na to
była nieskończenie mała, czy też może zostałam przeniesiona do innego? Czy chociaż jedno z nas
znalazło się we wszechświecie, który mogłoby nazwać własnym?
- Możemy się rozejrzeć bez ryzyka?
Miś zanucił coś pod nosem.
- Rozumuję... nie wiem. Kiedy patrzyłem ostatni raz, pozostali nie osiągnęli jeszcze stanu
samoorganizacji.
Najlepiej będzie zacząć od początku. Popatrzyłam na towarzyszące mi stworzenie i potarłam siniak
na czole.
- A... a skąd ty jesteś?
- Pewnie tak samo jak ty - odrzekł. - Z Ziemi. Byłem maskotką dla kapitana, przytulak i doradca.
Cokolwiek powiedzieć, dziwaczna sprawa. Podeszłam do drzwi i wyjrzałam na korytarz. Był
skromny i funkcjonalny, ale nie miał ani odpowiedniego koloru, ani kształtu. Na końcu korytarza
było widać okrągły właz; osadzono w nim ręczny układ uszczelniający w postaci sześciu
odsuwanych rygli, jakich żaden ludzki inżynier w życiu nie zamontowałby na statku kosmicznym.
- Jak ci na imię?
- Nie mam oficjalnego imienia. A imię maskotki znane tylko kapitanowi.
Bałam się, więc moja szorstka natura wzięła górę i zapytałam misia ostro, czy ten kapitan, albo
jakiś inny aspekt znanego mu kiedyś świata, znajduje się w polu widzenia.
- Rozumuję, że nie - odpowiedział. - Mów mi Sonok.
- Ja nazywam się Geneva - przedstawiłam się. - Francis Geneva.
- Jesteśmy przyjaciółmi?
- Nie widzę powodów na nie. Mam nadzieję, że nie tylko my będziemy się mogli przyjaźnić. Czy
angielski sprawia ci trudności?
- Nie zważaj na to. Ja uczę się szybko. Ćwiczenie czyni mistrza.
- Bo gdybyś wolał, to ja mówię trochę po rosyjsku.
- Tak dobrze jak ja w anglo? - zapytał Sonok.
Dostrzegłam w tym misiu poczucie humoru oraz własnej wartości.
- Nie, pewnie nie. No to zostajemy przy angielskim. Jeżeli chciałbyś się czegoś dowiedzieć, to
pytaj bez skrępowania.
- Sonoka prawie nic nie krępuje. Był maskotką.
Nasze przekomarzanie się tworzyło solidne ramy, których uczepić się mógł zdrowy rozsądek.
Poczułam irracjonalne pragnienie, by chwycić misia w ramiona i przytulić go, z braku czegoś
ciepłego. Niezaprzeczalnie miał mnóstwo uroku... z rozmysłem go tak zaprojektowano, jak się
domyślałam. Ale co posłużyło za wzór? Kolor przywodził na myśl pandę, ale kształt - nie.
- Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić? - Usiadłam na koi.
- Sonok nie jest znany z szybkich decyzji. - Miś przycupnął przede mną na podłodze. Łapki miał
serdelkowate, ale wcale nie był niezdarny.
- Ja również nie - zgodziłam się z nim. - Jestem ekspertem od software’u i języka maszyn.
- Nie rozumuję „software’u” - zaprotestował Sonok.
- Oprogramowania - wyjaśniłam.
Miś kiwnął łebkiem i wstał, żeby wyjrzeć za drzwi. Cofnął się i popędził na tyły kabiny.
- Są tutaj! - krzyknął. - Drzwi można zamknąć?
- Nie mam zielonego pojęcia, od czego trzeba by...
W tym momencie sama równie szybko się cofnęłam i przywarłam do koi. Za drzwiami przepływała
właśnie chmara węży, metalicznie zielonych i żółtych, o szpatułkowatych głowach; wzdłuż ich
grzbietów biegły czerwone, owalne plamy.
Węże minęły właz, nie okazując najmniejszej chęci, by się nam naprzykrzać, a Sonok zlazł z
płaskorzeźby na ścianie.
- Co one tu, u diabła, robią? - mruknęłam zdziwiona.
- One są członkiem załogi, ja tak myślę - powiedział Sonok.
- Co... kto jeszcze znajduje się tam na zewnątrz?
Miś wyprostował się i spojrzał na mnie poważnie.
- Niczego innego, tylko poszukać - oznajmił uroczyście. - Jeżeli nie, nie posiadamy prawa pytać.
Zgoda? - Podszedł do drzwi, przekroczył uszczelniający je próg i stanął na korytarzu. - Idziesz?
Wstałam i poszłam za nim.
Dziwna jest ta sadzawka kobiecego umysłu, do której wślizgujesz się przy narodzinach. W ciągu
kilku pierwszych miesięcy przysłuchiwania się i patrzenia zostaje osadzona w obrębie pewnych
parametrów. Niemowlęcy umysł jest jak ogromna, niezapisana tablica, wchłania wszystko i
wszystko magazynuje. W ciągu tych kilku pierwszych miesięcy pojawia się akceptacja roli,
zaczątki poglądów i zarysy przyszłych osiągnięć. Z przysłuchiwania się dorosłym i obserwacji ich
czynów jest budowane składowisko uprzedzeń i ostrzeżeń: Skończ z widzeniem duchów na ścianie
sypialni - nie ma ich! Nikt z nas nie potrafi zobaczyć twoich wymyślonych towarzyszy zabaw,
kochanie... To jest coś, co musisz zrozumieć. I tak, od samego mglistego początku, zaczynając nie
ex nihilo, ale od pełni, kobieta okrawa swoje nieskończone ja. Zestruguje je po trochu, tutaj jakiś
niechciany kawałek, tam którąś niepożądaną cechę. Po pewnym czasie zapomina, że wcześniej
miała swój udział we wszystkim, i słucha prostej melodyjki życia, zamiast nieskończonego i
symfonicznego przedtem. Zapomina o istotach, które tańczyły na suficie nad jej łóżkiem i wołały
do niej w ciemnościach. Niektóre były przyjaźnie nastawione; inne, nawet w tamtych niejasnych
czasach, nie były miłe. Ale wszystkie wywodziły się z niej. Do końca życia kobieta poszukuje
jakiegoś śladu owej nadprzyrodzonej menażerii; w mężczyznach, których się decyduje pokochać,
w obowiązkach, które decyduje się wypełniać, w tym, jaka próbowała się stać. Po trzydziestu
latach tego przycinania staje się Francis Genevą. Kiedy miłość umiera, zostaje okrojony następny
kawałek, odcięty jeszcze jeden wszechświat, a to pęknięcie nigdy już się nie zabliźni. Z każdą
wiosną i zimą, spędzoną na jakimś świecie lub poza nim, znaczone porami roku lub nie, życie
kobiety staje coraz bardziej skupione i coraz mniejsze.
Ale teraz te skrawki gromadzą się znowu, znowu zbierają się towarzysze z mroków nad
dziecinnym łóżeczkiem. Strzeż się ich. Wszyscy oni przedstawiają sobą to, co kiedyś utraciłaś, albo
czemu pozwoliłaś odejść, a teraz kroczą samodzielnie; już nie masz nad nimi kontroli - narodzeni
na nowo i nieodgadnieni.
- Czy posiadasz zrozumienie? - zapytał miś.
Potrząsnęłam głową, żeby oderwać wzrok od poszóstnie zaryglowanego włazu, w który się
uporczywie wpatrywałam.
- Zrozumienie czego? - usiłowałam się dowiedzieć.
- Tego, skąd się tu wzięliśmy.
- Coś nas rozproszyło. Zakładam, że to Aighorowie.
- Tak, tak samo było z nami. Ale jak?
- Nie wiem.
Nikt tego nie wiedział. Mogliśmy tylko oglądać wyniki ich działalności. Kiedy udawało nam się
odnaleźć szczątki statków po rozproszeniu, nieodmiennie przypominały kupę śmiecia, wyrwanego
z naszego wszechświata, przemieszanego w jakimś kosmicznym worku i zwróconego
właścicielom. To, co do nas wracało, miało tę samą masę, składało się z tego samego
podstawowego surowca; fragmenty zespalano, mając na względzie ład i możliwość utrzymania się
przy życiu. Ale w głębokiej przestrzeni kosmicznej dziewięćdziesięcioprocentowa nawet zdolność
do utrzymania się przy życiu jest równoznaczna z jej brakiem. Jeżeli poszczególne elementy statku
nie połączyły się idealnie - a szanse na to były jak jeden do stu tysięcy - nie przeżywał nikt. Za to
jakie interesujące były zwłoki! Większość z nich ukrywano za papierową zasłoną tajne/poufne, ale
mimo to słuchy o nich rozchodziły się pocztą pantoflową: wieści o strusiach z wielkimi głowami, o
jakichś bańkach, do których wciąż przywierały kryształki wody morskiej... a teraz sama mogłam do
tego dodać żywego misia-przytulankę oraz stado pstrokatych węży. Wszystkie zostały wyrwane z
ziemskich statków pochodzących z labiryntu rozmaitych wszechświatów. Rozeszła się również
pogłoska, że chociaż takich incydentów było pięć tysięcy, do naszego kontinuum ani razu nie
zwrócono ciała człowieka.
- Niektóre rzeczy wciąż działają - odezwał się Sonok. - Ważymy tyle samo.
Grawitacja nie zmieniła się - nie zwróciłam na to uwagi.
- Jeśli już o tym mowa, to możemy również oddychać - dodałam. - Wszyscy pochodzimy z jednego
świata. Nie ma powodów, by sądzić, że to, co zasadnicze, uległo zmianie.
Wniosek z tego był jeden: musiały istnieć jakieś standardy porozumiewania się mimo
różnorodności kształtów i biologii istot rozumnych. Nawiązywanie kontaktu było moją domeną, ale
kiedy teraz o tym pomyślałam, przeszedł mnie dreszcz. Statek jest zależny od komputerów albo ich
odpowiedników. W jaki sposób porozumiewa się ze sobą co najmniej dziesięć różnych systemów
komputerowych? Czy zintegrowały się z działającymi interfejsami? Bo jeżeli nie, to ilość czasu jest
ograniczona. Niedługo będziemy tu mieli piekło: ciemności, zimno i próżnię.
Zwolniłam sześć rygli i powoli otworzyłam właz.
- Słuchaj, Genevo - odezwał się z namysłem Sonok, kiedy zaglądaliśmy do środka. - W jaki sposób
przedostały się tędy te węże? Wzruszyłam ramionami. Mieliśmy ważniejsze problemy.
- Chcę znaleźć coś w rodzaju mostka na tym statku albo przynajmniej jakiś terminal komputerowy.
Czy zauważyłeś coś takiego, zanim trafiłeś na moją kabinę?
Sonok kiwnął łebkiem.
- W drugą stronę korytarzem. Ale tam były... takie różne. Nie podobały mi się z wyglądu, więc
poszedłem w tę stronę.
- A co to było?
- Jedna jak blaszany kosz na śmieci. Z piersiami.
- Będziemy się więc rozglądać idąc nadal w tym kierunku - powiedziałam, mimochodem się z nim
zgadzając.
Następna gródź stanowiła ślepy koniec korytarza. W ścianę wmontowano kilka okrągłych ekranów,
wypełnionych współśrodkowymi okręgami o zmiennej szerokości obrzeży. Takie układy mogły
nieść ze sobą bardzo wiele informacji, jeżeli miało się precyzyjny skaner optyczny, pozwalający je
odczytać - a to sugerowało bardziej maszynę niż jakiś żywy organizm, chociaż niekoniecznie.
Miś spacerował tam i z powrotem wzduż ściany. Wyciągnęłam rękę, by dotknąć ekranów. Potem
opadłam na kolana, chcąc pomacać samą gródź i poszukać spojenia.
- Nie widzę go, ale coś tu wyczuwam, jakby zgrubienie w materiale.
Gródź rozchyliła się razem ze wszystkimi ekranami, podobnie jak rozchyla się zastawka trójdzielna
w sercu, a pęd powietrza poniósł nas w ciemności. Instynktownie skuliłam się do pozycji
płodowej. Miś wpadł na mnie i przywarł do mojej ręki. Jakaś pulsująca moc miotała nami to tu, to
tam, obijając nas o mokre, piszczące stwory. Przemogłam się, otworzyłam oczy, rozplątałam
kończyny i zaczęłam szukać jakiegoś uchwytu. Jedną dłonią walnęłam o metal albo twardy plastik,
drugą chwyciłam coś, co w dotyku przypominało linę. Niezdarnie ją złapałam i zaparłam się o
twardą powierzchnię. I dopiero wtedy miałam czas rozeznać się w tym, co jest przede mną.
Pomieszczenie wydawało się otwierać na przestrzeń kosmiczną, ale oddychaliśmy, więc
najwyraźniej musiała nas chronić przezroczysta membrana. Widziałam zewnętrzną powierzchnię
statku; nigdy bym nie przypuszczała, że może być taki cholernie wielki. Do membrany przylgnęło
pięć albo sześć okrągłych mglistości, które jarzyły się przytłumionym pomarańczowym światłem
jak umierające słońca; wyglądały tak, jakby ustawiły się szeregiem na zakrzywionej powierzchni
bańki mydlanej. Ja sama uczepiłam się czegoś, co przypominało maszt statku, takiego metalowego
słupa, który sięgał od boku „zastawki” do środka bańki. Od słupa rozchodziły się liny, prowadzące
do podpór, które zdawały się wisieć w powietrzu, chociaż musiały być jakoś przytwierdzone do
membrany. Liny i słup podtrzymywały grona kul o rozmiarach głowy, pokrytych podobną do
włosów gęstwą plastikowych rurek. Rozgdakały się one jak stado kur, odsuwając od nas.
- Gospodi! - wrzasnął Sonok.
„Zastawka”, przez którą dostaliśmy się do środka, wciąż jeszcze była otwarta, a jej płatki to
przymykały się, to rozsuwały. Jednym kopnięciem odepchnęłam się od słupa. Miś trzymał się mnie
zawzięcie. Płatki zbliżyły się, uderzyły o nas, zafalowały, po raz ostatni zasysając powietrze, i się
zamknęły. Znaleźliśmy się po drugiej stronie, leżeliśmy na podłodze. Gródź znowu robiła wrażenie
niewzruszenie litej.
Miś odturlał się od mojej ręki i wstał.
- Najlepiej próbować w odwrotnym kierunku! - podsunął. - Rozumuję, będzie łatwiej stawić czoło.
Odsunęłam sześć rygli na włazie i wyleźliśmy na drugą stronę. Zawróciliśmy po własnych śladach
i minęliśmy moją kabinę. Kiedy już się nad tym zastanowiłam, korytarz wydał mi się dziwnie
ogołocony. W podobnym miejscu na moim statku zawsze można by było znaleźć rury, panele
dostępu, drukowane instrukcje - i przynajmniej z dziesięcioro drzwi do kabin. Kilka metrów za
moją kabiną korytarz skręcał i widoki stawały się bardziej różnorodne. Trafiliśmy na kilka
niewielkich nisz, wszystkie puste; Sonok szedł ostrożnie przodem.
- Tutaj - mruknął. - Blaszanka była tutaj.
- Już jej nie ma - pocieszyłam go.
Przeszliśmy przez następny poszóstnie zaryglowany właz do pomieszczenia, które w nieokreślony
sposób przypominało centrum dowodzenia. Wyglądało z grubsza jak mostek na moim własnym
statku; uradowało mnie owo drobne poczucie bezpieczeństwa.
- Czy potrafisz z tym rozmawiać? - zapytał Sonok.
- Mogę spróbować. Ale gdzie jest terminal?
Miś pokazał łapą na łukowatą ławę przed kwadratową, płaską powierzchnią, na której nie było
nawet śladu klawiatury, głośnika czy jakichś guzików. Nie bardzo mi to wyglądało na terminal -
chociaż sama płaska powierzchnia przypominała ekran optyczny - ale nie wstydziłam się próbować
do niego odezwać. Wcale też nie poczułam się zbita z tropu, kiedy nie uzyskałam żadnej
odpowiedzi.
- Nic z tego. Szukajmy czegoś innego.
Rozglądaliśmy się po pomieszczeniu przez kilka minut, ale nie znaleźliśmy niczego bardziej
obiecującego.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin