Zraniony Pasterz.doc

(451 KB) Pobierz
Daniel Ange

 

Daniel  Ange

 

 

„Zraniony    pasterz”

 

 

 

 

 

Spis treści:

WSTĘP.....................................................2

Zgliszcza...................................................2

Zawieje.....................................................4

Świtanie....................................................7

Miłochwale.............................................10

Śpiewań..................................................13

Bezziemie...............................................14

Galilea i Judea.......................................21

Bezdusza................................................23

Zboża.....................................................31

Żarnowie...............................................37

OSTATNI ŚWIT..................................42

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeśli jesteś niczym dla innych,

Niczym dla siebie samego,

Jeśli Twoje życie to pustka –

błąkanie się wśród upadków i przepaści,

To książka ta jest dla ciebie.

Mówi ona tylko jedno:

Jest ktoś, kto cię kocha.

Nawet, jeśli o tym nie wiesz.

Daj się odnaleźć Jedynemu,

Który cię nigdy nie zostawi samego!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Le Pâtre blessé              Tłumaczenie: Anna Łempicka                            Redakcja: Renata Szwander

© Copyright by Librairiè Arthème Fayard, 1986

© Copyright for the Polish Edition by Fundacja GNIAZDO RODZINNE, Wesoła, 1993

Imprimatur: Kuria Metropolitalna w Krakowie, L.1393/93, Kraków, dn. 14.06.1993

ISBN 83-85541-48-9

Wydawnictwo M, Kraków

 

 

 

 

 

 

WSTĘP

ABY ODCZYTAĆ TĘ NIEWIELKĄ KSIĄŻKĘ nie przerzucaj kartek, tak jakby to była powieść.

Nie uciekaj w nią jak w fikcyjną przygodę, należącą jedynie do literatury.

              Książka ta nie jest ani jednym, ani drugim. Przedstawione są w niej prawdziwe RZECZYWISTOŚCI, na dwóch nieustannie przenikających się płaszczyznach życia.

 

1.               RZECZYWISTOŚĆ POSTRZEGALNA ŻYCIA CODZIENNEGO – rzeczywistość opisana w całej swej obiektywnej nagości, zgodnie z faktami widzianymi, zasłyszanymi, przeżytymi. Nie są one ani naciągane, ani też  sfałszowane. Bohater tej książki osadzonej w kulturze Zachodu połowy lat osiemdziesiątych, choć sam jako taki nie istniał, dzieli się z nami tym, co setki młodych ludzi, prawdziwie żyjących, rzeczywistych, napisało mi, powierzyło, opowiedziało z własnego życia. Każda strona czy zdarzenie mogłyby być podpisane, poświadczone, przez Ewę, Ankę, Krzysztofa, Marka i tylu innych... Zmienione są tylko nazwy miejsc i osób.

 

2.               RZECZYWISTOŚĆ ŻYCIA DUCHOWEGO – nie mniej codzienna i aktualna – oddana w pewnej mierze językiem poezji, który jako jedyny jest w stanie wyrazić nadprzyrodzoną rzeczywistość. Ale także tutaj wszystko oparte jest na doświadczeniu PRZEŻYWANYM przez wielu wczoraj, dziś jeszcze i jutro – być może na TWOIM doświadczeniu.

W grę wchodzą autentyczne i wieczne rzeczywistości – jedyna, których przestrzeń nie ogranicza, czas nie dewaluuje, i które nie więdną wskutek przyzwyczajenia. Pozostają i pozostaną na zawsze. One .

              Przemieniają rzeczywistość życia codziennego, nadając jej sens i transcendencję. Niewidzialne dla oczu ciała, jednak postrzegalne w całym swym realizmie poprzez konkretne świadectwa przemiennego życia, przemienionego istotnie, namacalnie dzięki nowemu światłu. Niczym fale radiowe, których nie można ani zobaczyć, ani dotknąć, ani usłyszeć, o ile nie zostaną przechwycone przez jakiś odbiornik. Tutaj trzeba się odwołać do oczu serca, które odnajdują to, co niewidzialne: najistotniejszy wymiar każdego człowieczego życia, które nie chce być wegetacją poniżej ludzkiego stadium rozwoju. Na tym poziomie nie ma „haju”, „zgrywy”, „lipy”: jest zakorzenianie się w najbardziej rzeczywistych rzeczywistościach.

              Doświadczenie duchowe jest jak atmosfera: nie widzisz jej, lecz gdyby nie ona, co byś zobaczył? Udusiłbyś się.

              Materia i duch. Ciało i dusza. Widzialne i niewidzialne. Ziemia i Niebo... To nie dwa światy zestawione ze sobą lub przeciwstawne sobie, ocierające się o siebie lub wykluczające się. To DWIE RZECZYWISTOŚCI TEGO SAMEGO ŚWIATA, tak jak twoje ciało i twoje serce: nie dwie rozdzielone i walczące ze sobą osoby, lecz dwie nierozłączne części ciebie samego. Nie jak strony prawa i lewa, lecz jedno wewnątrz drugiego. Życie wewnętrzne jest wnętrzem życia.

              Tak więc ta mała książka chce po prostu otworzyć Cię na Spojrzenie, którego światło sprawi, że Twoje życie stanie się Życiem. Twoje istnienie nabierze sensu, stanie się obecnością, żarem, będzie siać nadzieję.

 

(Jest ona utkana aluzjami do księgi nad księgami – Biblii. Aby pomóc ci w odczytaniu tej książki, zaznaczę od czasu do czasu fragmenty, które wyjaśnią ci to, co pozostawione jest w domyśle. Tak jak znaki drogowe...)

 

 

 

 

ZGLISZCZA

 

Żarnowie, 1 stycznia,

pierwsza w nocy

 

Cześć stary!

              Pozwól, że opowiem ci, teraz, gdy rodzi się kolejny nowy rok, co stało się w moim życiu, od naszego ostatniego spotkania. Niesamowite rzeczy! Gdybyś mnie zobaczył, nie poznałbyś mnie. Zero, za które się uważałem, zaczyna od zera: start zupełnie nowego życia! Wybacz, że nie będę się streszczać, w tej historii liczy się każdy szczegół.

              Tydzień temu chodziłem parę godzin w ulewnym deszczu. Było to akurat w wigilię Bożego Narodzenia. Przemoknięty do suchej nitki, dotarłem o zmroku do Zgliszcz. Zabiegani przechodnie wracali do siebie z rękoma pełnymi prezentów. Dla mnie żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu! Pobiegłem na pocztę, była jeszcze otwarta. Sylwia! Jak bardzo mi jej brakowało! Zostawiłem adres na poste-restante. Czy napisała?... Czy o mnie zapomniała? Uff, list! To od niej! Przeczytam go w spokojnej chwili.

              Tymczasem, co począć z oczekującą mnie długą nocą? Mowa! Najdłuższą w roku! I pomyśleć, że kiedy byłem mały, marzyłem, żeby się nigdy nie skończyła… Co począć tej nocy z ‘moją” nocą? Gdzie zabić czas? A może by tak jakiś niezły filmik? Super przygoda, by na dwie godziny uciec od złej przygody!

              Miłość na umór… Miłość na ziemi… Demon… Uee! Ten demon na całą szerokość plakatu! Co za wstrętna morda… Fascynujący! Kina nic innego nie reklamują! Trzy sale, trzy filmy. Ani jeden nie rozpali moich złudzeń.

              A jednak! Mad Max, krwawy obrońca, mierzy w ciebie palcem na cynglu. Podpis: „Gdy przemoc zawładnie światem, módlcie się, by był z wami!” Co to za jeden? Trochę dalej (wymiar panoramiczny): brzuch, ręka! Pod spodem: „Zdrowaś Mario”… ot tak, na środku chodnika! Dziwne! Moja matka też ma na imię Maria. Kiedyś byłem w niej, o, tak jak tutaj… a teraz?...

              Trzy kroki dalej hałaśliwy rechot paru facetów z pobliskiej kawiarni-baru-sali gier-nocnego lokalu. Wszystko znajdziesz u „Baltazara”! Tu przynajmniej nie będę sam. Za progiem kłęby dymu, wyziewy napojów, decybele do dechy witają mnie serdecznie. Przy ladzie chłopcy w czarnej skórze, włosy na punka, zaliczają kolejki piwa. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu. Tak jakbym już ich znał, ich, ten lokal i… reguły gry. Wszystkie bary świata, czy to nie trochę mój dom? Uwaga, mają na mnie oko. Nie szkodzi, dzisiaj nie mam ochoty nikogo odgrywać. Chociaż raz nikogo nie zaszokuję.

              „Wesołych Świąt” życzy mi tradycyjne z głębi sali lustro, nagryzmolonymi na tę okazję białymi literami. Na zielonych roślinach – sto procent plastiku – trzy niebieskie girlandy. Przypominają mi one… tak, pewną choinkę, ubieraną z radością… świeczki, obecność… a może czekają na mnie tego wieczoru? Gdyby mnie zobaczyli, czy poznaliby mnie? Czy by mnie przyjęli?  To już dwa lata, jak zwiałem! Nie, nie myśleć o tym! To było wczoraj, albo przedwczoraj!

              Przemykam się wąskim korytarzem. Przede mną około trzydziestu migocząco-buczących gier. Metaliczne, syntetyczne, „komputerowe” wycia: „Ten świat jest twój, będziesz jak król!”. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu. Każdy sam, wczepiony w ster, przyciski, ekran. Zagubiony w niedostępnym dla drugiego świecie. Przechodzę za nimi. Nawet nie czują mojej obecności. Czy istnieję? Szybko, zwiać! Co wybrać?

              Rzucam się na wolny flipper. Po dobrej chwili podnosząc oczy, spostrzegam swego partnera, zielonego diabła – na metalowym obiciu ogromna morda, fosforyzujące oczy. Ten sam, co na afiszu kina… Zaprasza mnie? Oto jesteśmy twarzą w twarz. Flipper „Devil’s dare” wykrzywia się w szyderczym grymasie. Nie ma ochoty mu odpowiadać… Chcę jechać dalej. O, na przykład gra video… Choćby ta: jestem pół-robotem i mam unicestwić upiory. Wszystko w wystroju cmentarza, wokół krzyże… Jakiś gość, szybszy ode mnie, wpycha mi się przed nosem. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu. Należę już do wystroju…

              Odbijam sobie na drugim. Cel: siedzę za kierownicą super-wozu i mam rozjechać jak najwięcej pieszych. Wreszcie mnie wciąga… Wreszcie wychodzę ze stresu. Przy każdym trafionym przechodniu zabawny sygnał skanduje mój triumf. W tle ryk grającej szafy: „I kill children”.  W myślach tłumaczę przekaz: „Bóg kazał mi obedrzeć cię żywcem ze skóry. Zabijam dzieci, lubię patrzeć, jak umierają. Zabijam dzieci, a wtedy matki płaczą. Rozjeżdżam je mym wozem…”

              Przyśpieszam. Jestem u kresu… Chcę słyszeć, jak krzyczą!” Już osiemdziesiąt siedem rozjechanych. Musze mieć sto, za każdą cenę… „Chcę dać im do jedzenia zatrute cukierki…”

              Raptem na ekranie czyjeś odbicie… Kto to? Tuż za mną? Odwracam się. Patrzy na mnie w milczeniu, uśmiecha się. Na twarzy pewne zdziwienie, smutek… zdaje się mówić: „Po co zabijać dziecko, którym jesteś?” Panikuję. Co mu strzeliło do głowy, żeby tak na mnie patrzeć? W dodatku przez niego straciłem grę!

              Nie znając karate, pozbywam się go jednym uderzeniem pięści, tak gwałtownym, że sam jestem zdziwiony: „Spływaj!” Uderza czołem o stojący obok flipper. Nie mówi nic, odchodzi. Nikt się nie odwraca. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu.

              Podrzucam parę monet, które jeszcze mi zostały. Nie chcę już tej forsy. Pali mi kieszenie. Dostałem ją od faceta, któremu się sprzedałem na parę nocy… Obrzydzenie – zapomnienie! Zapomnienie!

              Papieroska… trzymać fason! Kogo rozśmieszyć? Przed kim zaszpanować? Kogo zaszokować?... Lub przywieść do płaczu? Rzut oka na siedzące przy stoliku dwie dziewczyny, popijające zielony sok… woda z miętą? Nie, to nie ten styl, raczej „Get”… „Get 27 to piekło”. Rozmawiają gestykulując szeroko, gra bransoletek, rozrzuconych kosmyków...

              Oczka i śmiechy w stronę bufetu… Czy chłopak chwilowych marzeń na nie odpowie? Chichoczą… Jedna z nich zaczepia mnie. Po co sam na nią spojrzałem? Wzrok mętny, prowokujący uśmiech. Nie! Twarz Sylwii uśmiecha się do mnie w pamięci. Mała nalega. Robi się gorąco! Wybiegam na dwór, zapadam w ciemności nocy. Ulewa. Śpieszący się ludzie. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu.

 

*

 

Kaskada dzwonów. Nie do zniesienia! Każde uderzenie uderza w serce. Wołanie – przywołanie, przywołanie – wołanie. Jakby chciały obudzić uśpione we mnie dziecko. Obudzić je. Zachwycić…

 

Wzrok zranionego dziecka,

wzrok szklany, który nie zna

Żaru tańca i ognia,

Tylko gorycz i znudzenie,

Niewinności, zgubiłem ciebie!

 

Utopiłem cię, niewinności, utopiłem,

W głębi wnętrzności moich,

zadałem ci śmierć.

 

Wzrok widzący zbyt jasno,

Miłość, która wymaga za wiele,

Chciałeś, bym wydał swe ciało.

 

Niewinności, upadłem,

jak dziecko osuwa się i krzyczy.

Zabrakło kojącej

Goryczy łez.

 

Ból przywalonego ziemią

Zrównanej góry,

Szał krąży i nęka,

serce rozdarte już nie śmie.

 

Niewinności kiedy, kiedy nareszcie

odzyskam ciebie?

 

Niewinność? A przecież tamtego wieczoru jeszcze mi trochę niewinności pozostało. Muszę przyznać, że od tamtej pory wziąłem ją w obroty. Wszelkie środki były dobre, by stać się tym, kim chciałem. Za każdą cenę. Ot, różne doświadczenia… wszystko wiedzieć! Wszystko móc! I oto już nic nie wiedziałem… ani o sobie, ani o świecie. Rozwierała się otchłań. Ocierałem się o przepaści. Nosiłem je w sobie.

              Dźwięk dzwonów w ciemnościach nocy, jeszcze i jeszcze… uciszyć je! Przy pasku mam walkmana, zakładam słuchawki: moja ulubiona kaseta Hell’s bells: „Jestem Łoskotem gromu, rwącą ulewą. Przybywam jako huragan, moje błyskawice rozdzierają niebo. Jesteś młody, lecz umrzesz. Nie biorę jeńców. Nie daruję życia nikomu, nie napotkam sprzeciwu. Mam swoje dzwony, zaprowadzę cię do piekła. Dostanę ciebie! Piekielne dzwony, tak, dzwony piekła!”

              Beat wybija mój krok. Jeszcze parę kilometrów i osuwam się na stok pagórka.  Siedzę z głową opartą na kolanach. Jak zasnąć, kiedy bierze górę strach? Przed chwilą udawanie, teraz dołowanie. Przebiegają mnie dreszcze, jak prąd elektryczny. Zdejmuję słuchawki. Dzwony ucichły. Nareszcie!

              Żadnego odgłosu wśród nocy. Cisza ta jest nie do zniesienia. Krzyczę: „Jakie jest moje imię?”… „Nie, nie, nie”… odpowiada skalne echo. Mój głos bardziej rozdzierający niż kaseta: „Życie jest złe!”… „Wyśpiewaj je, wyśpiewaj je, wyśpiewaj je!” Czy moim jedynym rozmówcą jest echo? Czy tylko ono słyszy moje wołanie? „Sens mi daj!”… „Raj, raj, raj!” Jakby chcąc zagłuszyć samego siebie, rzucam: „Moje serce jest pełne złości”… „Miłości, miłości, miłości!”

              Nie! Nie! Nie! Niemożliwe, to echo! Wszystko przekręca, udaj poetę, kasetę, decybele. żeby się zatrzymać, trzeba wiedzieć dlaczego. A ja nie wiem dla czego. „Kiedy patrzę na Zachód, mój duch krzyczy, żeby odpłynąć…” Uff! Na szczęście krzyki Axela Maasa są pod ręką, by wypowiedzieć moje pragnienie: odpłynąć w dal i zobaczyć, czy mnie tam nie ma…

 

DZIEŃ   PIERWSZY

Zawieje

 

Godzina 6.45. Na prawym ramieniu czyjaś ręka. Podrywam się. W świetle pochodni jakaś postać: to on, znowu on! Jego usta poruszają się. Wciąż słyszę: „…Mój duch krzyczy, żeby odpłynąć…”

              Nie! Nie! Nie chcę ani starzeć się, ani umierać. Ale tak jak on, uśmiechać się. Tak jak on, który wygada tak młodo! Z każdym dniem młodszy. Młody na zawsze, na zawsze. Młody jak miłość. Młody jak dzień.

              Walkman wciąż ryczy. Jego twarz uśmiecha się do mnie w ciszy. Uszy pełne agonalnego wycia. Jego oczy pełne promieni życia. Spojrzenie – przesłanie. Dzikie wołanie – zbliżenie dwóch planet. Rozdzielonych przez całe lata świetlne. Jak przebić mur dźwięku?

              Małe pudełko wydziera się: „Pragnę, by Bóg zgiął kolana przed Szatanem. Tak, Szatan twym Panem!” Czy on też to słyszy? W tej chwili rozpościera ramiona. Nie wytrzymuję. pękam. Rozdarty między dwoma światami.

              Zrywam słuchawki. Przewody puszczają. Odrzucam daleko aparat. Słyszę go! Słucham go! Noc okrywa ciszą jego głos. Jego głos! Z brązu i aksamitu. Wart tyle, co wszystkie dzwony świata.

              -Nareszcie!... Nareszcie!

Nie znajduj innych słów… Jakby biegł za mną bez ustanku od północy… a kto wie? Może od bardzo dawna…

              Zrywam się na równe nogi:

-Dlaczego, dlaczego mnie szukasz?

              Wstaje dzień. Jak długie wstęgi, postrzępione chmury owijają się wokół szczytów. W jego oczach pełno gwiazd:

-Ależ wiało tej nocy!

Jest! Już wiem! Jak to się stało, że wczorajszego wieczoru nie rozpoznałem go? Czy moje oczy aż tak bardzo oślepły od kalejdoskopu sali gier? A może to jego twarz tak zsiniała w bladawym świetle neonu „Baltazara”? To było rok temu! Cały rok!

              Jechaliśmy do Maroka z paroma kumplami. Dotarliśmy do starego miasteczka, pijanego słońcem, Zawieje. Dzień targowy. Południe. Umieraliśmy z pragnienia. Na placu, w cieniu kościoła, fontanna! Na jej brzegu siedział młody chłopak. To był on. Grał na flecie. Słuchał go z przejęciem mały chłopiec na wózku inwalidzkim, którego od czasu do czasu powiew wiatru orzeźwiał bryzgami świeżej wody.  Odpowiadał na to radosnym śmiechem. Gromada dzieci tańczyła farandolę pod arkadami. Wtem troje pierwszych oderwało się od korowodu, nie przerywając śpiewanej piosenki podbiegło do nas i, wyciągając ku nam drobne ręce, zaprosiło do tańca. Wzruszyliśmy na to ramionami i dalej staliśmy oparci o mur, z rękoma w kieszeniach. Dołączając do pozostałych, jedno z dzieci odwróciło się jeszcze na mgnienie oka: „Chcesz pić…? Nie lubisz tego?” Po odegraniu jakiejś melodii mały grajek zwrócił się do nas:

-Ej, chłopcy, nie podoba wam się moja piosenka?

              Ulotniliśmy się. Jego smutne oczy zdawały się mówić: „Są jeszcze zbyt duzi, żeby zrozumieć moją muzykę!”. A jednak parę dźwięków uchwyconych w przelocie powracało do mnie, kiedy dostawałem w kość. Podstawiałem pod nie inne słowa, ale była to ta sama melodyjka. I mówiłem sobie: „Ach, gdybym wtedy zatańczył…”

              Parę miesięcy  później, wracając z Maroka, spotkałem go w Dolinie Króla, gdzie siedział pod wiejskim kościołem. Wyglądał na tak rozbitego! Głód? Zmęczenie? Żałoba? Zgubił swój flet, czy też po prostu stracił ochotę do grania? Wyciągnął do mnie otwarte dłonie. Myśląc, że prosi o jałmużnę, wsunąłem mu parę monet. I znowu jego oczy okryły się mgłą: „O, nie, nie chodzi mi o twoje pieniądze!” Czego więc chciał? Żebym go wziął do siebie? Ale czegoś takiego jak „u siebie” nigdzie już nie miałem! On pewnie także nie! Podał mi gałązkę janowca z trzema złotymi kwiatami (chyba już ostatnimi tego roku):

-To dla ciebie!

              Cisnąłem kwiat do rowu. I tak od tego dnia, im dłużej podróżowałem, tym częściej jego twarz stawała mi przed oczyma. Nie da się zapomnieć tych wielkich oczu pełnych uśmiechu, wniknęły we mnie, Bóg jeden wie, przez jaką szczelinę!

              Często spostrzegałem go z daleka, na rozstajach dróg, gdzie miałem zdecydować, w jakim kierunku iść dalej. Przyspieszając kroku, obierałem drogę na przełaj. Chciał iść za mną czy też miał zamiar mnie wyprzedzić? Bałem się, żeby mnie nie dogonił. A jednak to dziwne, im bardziej starałem się od niego odczepić, tym większą miałem ochotę, by go znowu zobaczyć. Ot, tak, po prostu, żeby sobie trochę porozmawiać. Gdy zapadały zimowe wieczory i nie otwierały się przede mną żadne drzwi, nic nie pomagało udawanie. Mówiłem sobie wówczas: „Z pewnością łatwiej jest dołować we dwóch”.

              Jak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin