Marley Morgan - Łamiąc wszelkie bariery.pdf

(756 KB) Pobierz
128349073 UNPDF
Marley Morgan
Łamiąc wszelkie bariery
(No holds barred)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jassy Creig radośnie krążyła po parkiecie, tanecznym ruchem zmieniając partnerów,
wirując w rytm porywającej muzyki country. „Znawcy” mylili się, pomyślała z
zadowoleniem. Wszyscy się mylili twierdząc, że przy wadze pięćdziesięciu kilogramów
będzie pijana już po niewielkiej dawce alkoholu. Niech patrzą! Wypiła cztery – może pięć –
kieliszków tequili i jest trzeźwa... jak ogórek.
Dokonane w myśli porównanie nieoczekiwanie ją rozbawiło. Jassy zachichotała słodko.
Chwyciła ręce wyraźnie zafascynowanego jej osobą kowboja, ruszając z nim do szaleńczej
polki. Drobne potknięcia i zawroty głowy wolała przypisać raczej dynamice tańca niż
wpływowi tequili.
Bawiła się cudownie. Nie była pijana w całym swym dwudziestoczteroletnim – nie, już
dwudziestopięcioletnim życiu, nie zdawała więc sobie teraz sprawy, jak złudne jest wywołane
przez alkohol uczucie szczęścia. Nie przypuszczała też, że rankiem będzie musiała opłacić je
bólem głowy, niesmakiem i czymś o wiele gorszym niż mogła to sobie w tej chwili
wyobrazić. W dodatku tequila znakomicie tłumiła wszelkie poczucie odpowiedzialności,
kiełkujące od czasu do czasu w umyśle dziewczyny.
Jassy odepchnęła natrętne myśli, skupiając uwagę na tańcu. Teksaska polka również była
dla niej czymś nowym. Koszmarny żywot, pomyślała. Bez wątpienia, jej dotychczasowe
życie nie należało do najweselszych.
Jednakże wielu z obecnych w klubie mężczyzn przejawiało wyraźną chęć, by chociaż
dzisiejszej nocy ów koszmar uczynić lżejszym.
Sylwetka Jassy migotała podczas kolejnych okrążeń parkietu, przyciągając przyjacielskie,
pełne zainteresowania lub zwykłej żądzy spojrzenia niedzielnych kowbojów. Krótka,
połyskująca złotem sukienka podkreślała szczupły kształt ciała i niemal całkowicie odsłaniała
zgrabne nogi. Dziewczyna płynnie i z gracją sunęła wśród partnerów, a jej kasztanowe włosy
i błękitne oczy zdawały się wibrować. Była żywym płomieniem.
Płomieniem, który od dłuższego czasu sycił wzrok Cole’a Barona.
Przebywając w Houston jedynie chwilowo, Cole do północy walczył z bezsennością.
Wreszcie w nadziei, że spacer pozwoli mu sie odprężyć, opuścił hotel i wszedł w labirynt
ulic. Zbytnio przywykłem do wiejskiego życia, pomyślał kwaśno. Do piękna krajobrazu i
izolacji od świata. Do ciszy i... samotności. Hałas metropolii stawał się denerwujący,
jaskrawe neony drażniły swym migotaniem. Jakbym nigdy dotąd nie przyjeżdżał do miasta, z
irytacją rozmyślał Cole. Do diabła, przecież za studenckich czasów mieszkałem w Austin.
Powinienem akceptować te światła i hałas, nawet jeśli część mej duszy tęskni za spokojnym
ranczo.
Od chwili, gdy dziesięć lat temu objął w posiadanie farmę, wciąż podróżował. Odwiedzał
niezliczone miasta i osady, negocjując bardziej korzystne ceny paszy, paliwa, gruntu –
wszystkiego, co mogłoby uczynić jego gospodarstwo największym i najlepszym w tej części
Teksasu.
128349073.001.png
W Houston zjawił się, by wziąć udział w spotkaniu z przedstawicielami kilku
przedsiębiorstw, z którymi łączyły go interesy. Cenił bezpośrednie kontakty i lubił dokładnie
wiedzieć, nad czym pracują poszczególne korporacje. Zebranie potoczyło się pomyślnie i jak
dotąd Cole miał powody do zadowolenia. Na jutro zaplanował wizytę w spółce naftowej w
sprawie wierceń na terenie farmy. Lecz mimo napiętego programu zajęć, mimo
zaangażowania w rozpoczętą pracę, nie mógł pozbyć się tęsknoty za ranczem.
Właśnie dlatego włóczył się ulicami Houston, mimo że dochodziła pierwsza w nocy. Gdy
usłyszał dźwięki muzyki, dobiegające z pobliskiego lokalu, stanął. Ostatni raz był w nocnym
klubie w swe dwudzieste urodziny, dziesięć lat temu. Wzruszył ramionami. Niech to szlag,
pomyślał zrezygnowany. Godzina udeptywania betonowego chodnika, który w niczym nie
przypominał przyjaznego, teksaskiego gruntu, zmęczyła go i pobudziła pragnienie.
Po pół minuty zrozumiał, że popełnił błąd, wchodząc do środka. Błyszczące wnętrze
klubu było wręcz nieznośne. „Westernowa” aura przyprawiała o bóle brzucha. Starannie
ułożone ronda kapeluszy i odprasowane dżinsy po prostu śmieszyły. Zastanawiał się, jak
długo którykolwiek z tych niedzielnych kowbojów wytrzymałby twarde życie rancza, gdzie
praca trwała dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, trzysta
sześćdziesiąt pięć dni w roku. Po pięciu minutach wypielęgnowane ręce pokryłyby się
bąblami, a dokładnie zaczesana czupryna zwisałaby w strąkach.
Zamówił drinka u przebranej w strój trapera kelnerki – szklaneczkę czystej whisky, w
którą bardziej wpatrywał się, niż z niej popijał i ignorując zaciekawione spojrzenia, z wolna
przemierzał salę. Wiedział, dlaczego wzbudza zainteresowanie obecnych. W zniszczonym
kapeluszu i wyblakłych dżinsach wyglądał jak wróbel wśród stada kogutów. Nie nosił
szamerowanej srebrem kowbojskiej koszuli, lecz zwykłą bluzę roboczą, której świetność
dawno już należała do przeszłości. Szyi nie opinał mu kołnierzyk ozdobiony srebrną lub
turkusową zapinką, na pierś nie spływał czarny krawat. Przeciwnie – nie dopięta koszula
ukazywała muskularne ciało. Jego zużytych butów i pasa nie zdobiły srebrne guzy
świadczące, że właściciel jest światowym mistrzem rodeo. Wyglądał na tego, kim był
naprawdę – ciężko pracującym kowbojem. Nie pasował do „stylu” obowiązującego w
nocnych klubach Houston – nawet jeśli w ich nazwie były słowa „country and western”.
Właśnie sięgnął po kapelusz, zamierzając opuścić salę, gdy ukazała się ona. Dla Cole’a
czas stanął w miejscu. Miał wrażenie, że cały świat odpływa w dal, muzyka cichnie, a
otaczający go ludzie znikają. Był sam na sam z migocącym płomieniem. Żar palił go także od
środka.
Opadł z powrotem na krzesło, nie odrywając oczu od dziewczyny. Z zapamiętaniem
wirowała wokół sali, przechodząc z rąk jednego partnera do innego, z żadnym nie pozostając
zbyt długo, jakby w obawie, że zostanie schwytana. W wyobraźni Cole’a ściągała na siebie
wzrok wszystkich obecnych, podziwiających gibkość jej smukłego ciała i wyraz szczerego
rozbawienia widoczny na twarzy.
Patrzył przez długą chwilę, zastanawiając się, czy ktoś poza nim dostrzegł pewną
desperację skrytą pod pozorem beztroskiej zabawy. Jej taniec chwilami przypominał
ucieczkę. Każdy z mężczyzn przez chwilę trzymał ją w ramionach, lecz Cole obserwował, jak
128349073.002.png
wymykała się niczym piękny, wystraszony motyl.
Zmarszczył brwi widząc, że gdy jeden z partnerów podał jej szklaneczkę wypełnioną
przezroczystym płynem – prawdopodobnie tequilą – wypiła, jakby to był łyk wody.
Zachwiała się lekko. Cole uznał, że najwyższy czas przytłumić nieco ten płomień, przygasić
jego niekontrolowany blask. Odczuł nagłą potrzebę niesienia pomocy komuś, kogo zupełnie
nie znał.
Jedynym powodem takiego postępowania mogło być poczucie odpowiedzialności wobec
innej osoby. Odpowiedzialności, którą głęboko wpoili mu rodzice w dzieciństwie. W ciągu
swego trudnego i samotnego życia stał się ostrożny. Przypuszczenie, że jego postępowaniem
kierowało teraz inne, głębsze uczucie, mogłoby zburzyć gruby mur samowystarczalności.
A Cole nie chciał, by ktokolwiek przekroczył tę barierę. W ciągu ostatnich dziesięciu lat
nikt nawet się do niej nie zbliżył.
Zdecydowanie wyprostował swe mierzące sto osiemdziesiąt dziewięć centymetrów ciało,
starannie osadził kapelusz na ciemnych włosach i przemierzył parkiet, zbliżając się do
tańczącego płomienia. Chyba jako jedyny z obecnych chciał go uchronić przed ostatecznym
zgaśnięciem.
Jassy czuła coraz mocniejsze zawroty głowy. Gdy odchyliła się w tył, wypijając ostatni
kieliszek tequili, na chwilę straciła poczucie rzeczywistości. Mocą całej swej woli
wytrzeszczyła oczy, szukając desperacko czegoś, czego mogłaby się chwycić i utrzymać
równowagę.
Nagle cały jej świat skurczył się do wielkości męskiego torsu, który wyrósł tuż przed
dziewczyną. Stara, spłowiała bluza z marnym skutkiem skrywała potężne ciało gwarantujące
bezpieczeństwo, którego Jassy tak potrzebowała.
Wzrok dziewczyny powędrował w górę, przesuwając się wzdłuż muskularnej szyi i
kościstej, znamionującej zdecydowanie szczęki, przyciągany spojrzeniem stalowoszarych
oczu. Patrzyli na siebie przez chwilę w narastającej, nabrzmiałej ciszy. Jassy ugięła się pod
spojrzeniem mężczyzny.
– Zatańczymy? – zapytała cichutko, gdyż jej euforia ustąpiła już miejsca zmęczeniu. Nie
czekając na odpowiedź, otoczyła go ramionami.
Trzymała się kurczowo w obawie przed upadkiem. Cole również objął dziewczynę,
mocniej przytulając ją do siebie.
Z głośników płynęła powolna ballada, cicha skarga kobiecego serca.
Jassy westchnęła, zamykając oczy, gdyż sala wciąż nieprzyjemnie wirowała. Przylgnęła
mocniej do jedynego stabilnego obiektu, jaki znajdował się w okolicy.
– Płomyczku... – mruknął Cole, nieco zaskoczony jej miękkością, która zdawała się
przenikać każdy cal jego ciała. – Dobrze się czujesz?
– Nie wiem... zrób coś, żeby sala przestała się kręcić.
– Zrobiłbym to – przyznał Cole – gdybyś nie wypiła czterech ostatnich kieliszków tequili.
– Nie... mieli... racji – wymamrotała Jassy z buńczuczną miną spoglądając na Cole’a. –
Powiedzieli, że wypiję najwyżej dwa, a potem już będę zupełnie zalana.
– Zalana? – machinalnie powtórzył Cole. – A ile wypiłaś, Płomyczku?
128349073.003.png
Jassy lekceważąco machnęła ręką i natychmiast znów chwyciła ramię Cole’a, gdyż sala
niebezpiecznie zawirowała jej przed oczyma.
– Sześć... siedem.
– Na miłość boską!
– Nie... mieli racji – powtórzyła uparcie. – I on też.
– Kto?
– On – niezbyt dokładnie wyjaśniła Jassy, wykrzywiając usta.
– Aaa... – przytaknął Cole z udawanym zrozumieniem. – On.
Jassy odsunęła się nieco, spoglądając podejrzliwie.
– Znasz go? Jesteście przyjaciółmi?
– Nie – pośpieszył z odpowiedzią Cole, gdyż wydawało się, że ma zamiar odepchnąć go
gniewnie.
– Nie jestem jego przyjacielem.
– Też nie miał racji – powtórzyła z tępą determinacją.
– Okay, kotku. Jasne. Nie miał racji – uspokajająco mówił Cole, odsuwając lekko z jej
czoła pukiel kasztanowych włosów.
– Źle się czuję – powiedziała słabo Jassy i osunęła mu się w ramiona.
– Nic dziwnego – wycedził Cole, zaciskając uchwyt i prowadząc ją w kierunku wyjścia.
– Dokąd idziemy? – spytała Jassy z trudem utrzymując równowagę na wysokich
obcasach. Byli w połowie drogi do drzwi klubu.
– Wychodzimy stąd – rzeczowo wyjaśnił lekko zmieszany Cole.
– Nie... – Jassy w zamyśleniu zmarszczyła brwi.
– Nie mogę wyjść z obcym mężczyzną.
– Nie jestem obcy – powiedział, spoglądając z ukosa, Cole. Przytrzymał ją, gdy zaczęła
osuwać się na podłogę.
– Taaak? – Jassy była uosobieniem przenikliwości.
– Dlaczego?
Cole popatrzył ironicznie, zastanawiając się, jak odpowiedzieć na tak postawione pytanie.
Brzmiało jak to ze starego dowcipu. „Cześć. Wciąż bijesz swoją żonę?”
– Nazywam się Jassy Creig – powiedziała, nie czekając na odpowiedź. Starannie
wymawiała każdą sylabę. – A ty?
– Cole. Cole Baron – odparł Cole, pomaleńku popychając ją przez drzwi na świeży,
chłodny powiew nocy.
– Gdzie jest twój samochód, Jassy?
Spojrzała na niego z powagą.
– Ktoś go zabrał.
Zanim Cole zadał następne pytanie, Jassy wskazała na zbliżającego się strażnika
parkingu.
– To on.
– W porządku, proszę pana – wtrącił strażnik, mierząc wzrokiem zwiotczałą sylwetkę
Jassy. – Pamiętam, czym przyjechała.
128349073.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin