Ziemkiewicz Rafał - Tańczący Mnich.pdf

(319 KB) Pobierz
9899801 UNPDF
Rafał A. Ziemkiewicz
TAŃCZĄCY MNICH
1
Krótko przed świtem trzeciej nocy stwierdziłem, że cokolwiek ma
się stać, dłużej już tego nie wytrzymam.
Z głębi dżungli, spoza linii wart, dobiegał moich uszu wartki, jed-
nostajny rytm bębenka. Odzywał się krótko po zmroku i nie cichł aż
do brzasku. Momentami wtapiał się w nocne dźwięki dżungli, przy-
czajał gdzieś w parnym powietrzu, niemal wydawało się, że wresz-
cie umilkł; ale wystarczało, żebym przymknął oczy, a ściana tropikal-
nej nocy pękała nagle i znów wyrzucała ze swych rozpalonych trzewi
ten szybki, obłąkańczy puls, nie mający końca, wpijający się w mózg
i odpędzający sen.
Nikt inny nie przyznał się, aby go słyszał. Zresztą szybko przesta-
łem o to pytać, nie chcąc dawać okazji do współczujących spojrzeń
i komentarzy o tym, co wojna robi z ludzi. Wolałem już trawić noce
na rozpamiętywaniach i na bezsilnym wsłuchiwaniu się w stłumiony
odległością oraz gęstwiną rytm, brzmiący jak wezwanie na jakieś od-
bywające się w zaświatach buddyjskie rytuały.
Prawdę mówiąc, od czasu nieszczęsnej bitwy o Wzgórze zasypianie
było dla mnie koszmarem i bez żadnych buddyjskich bębenków. W
swym klaustrofobicznie ciasnym baraku, ustawionym na skraju zaj-
mowanego przez trzeci batalion wzgórza, rzucałem się po skotłowa-
nych kocach, chwytając rozpaczliwie powietrze, jak gdyby każdy od-
2
dech miał być już tym ostatnim. Każdej nocy drżałem, mokry i lep-
ki od potu, zalewany na przemian falami chłodu i gorąca, to pogrą-
żając się w męczącym półśnie, pełnym krwi, krzyku i ognia, to zno-
wu wybudzając całkowicie.
Wartki, jednostajny rytm. Ledwie słyszalny, ale bezlitośnie wyraźny.
Nieodparcie przywołujący na pamięć jakieś niezrozumiałe ceremonie
tubylców, oglądane całą wieczność temu przez przybyłego wprost z
Annapolis podporucznika, poznającego dopiero kraj, któremu miał
nieść pomoc i obronę przed komunistyczną agresją.
Noce były najgorsze. Powietrze, rozgrzane w piecu dnia, oślizłe od
zgniłego zaduchu dżungli, dusiło. Jeszcze bardziej dusił strach. Im
mniej dni pozostawało do ewakuacji, tym bardziej narastał. Zwierzę-
cy, niepohamowany, wszechogarniający. Przestrzeń za cienkimi pła-
tami moskitiery stawała się gęsta od czyhających kul, tłustych i ja-
dowitych jak pająki. Krążyły wokół, brzęcząc złowrogo i wyczekując
stosownego momentu, by znienacka wgryźć się głęboko w bezbron-
ne, miękkie ciało.
A teraz do strachu doszedł jeszcze miarowy, odległy warkot bęben-
ka, niosący się przez zatopioną w nocy dżunglę – i splotły się one
wśród zaduchu bezsennych nocy w tajemniczy, trudny do zrozumie-
nia i jeszcze trudniejszy do wytrzymania sposób.
Nad ranem trzeciej nocy stwierdziłem, że cokolwiek ma się stać,
dłużej już nie wytrzymam. Postanowiłem tam pójść.
Podniosłem się i zacząłem ubierać. Wyciągnąłem z worka świeże
kalesony i podkoszulek, wziąłem czyste skarpety. Starannie dopina-
łem każdy guzik koszuli. Kilkanaście sekund poświęciłem na należy-
te ułożenie czapki.
Stroiłem się jak na śmierć – bo to mogła być moja śmierć. Ale wte-
dy, kiedy wreszcie zdecydowałem się pójść za dobiegającym z ciem-
ności wezwaniem, nawet o tym nie pomyślałem. Zakładanie mundu-
ru, wygładzanie fałdek koszuli i długie poprawianie czapki uspokaja-
ło mnie, przynosiło ulgę. Aż wreszcie odciągnąłem rygle, otworzyłem
szeroko drzwi i zanurzyłem się w parnej, cuchnącej dżunglą nocy.
3
Noc była ciemna, pochmurna – tylko nieliczne światła obozu ćmi-
ły się mgliście w przygnębiającej czerni. Pozostawiałem je za plecami,
schodząc ku grząskiemu strumieniowi, który oddzielał nasze wzgó-
rze od sąsiedniego. Tuż za wodą wyrastała splątana gęstwa, z której
sączył się uporczywy, jednostajny stukot. Od obozowiska, pozosta-
wionego na wzgórzu za moimi plecami, daleko, niósł się przyciszo-
ny gwar. Jakieś tranzystorowe radio, stłumiony odległością puls gita-
ry basowej, jakieś złorzeczenia, okrzyki. Bardzo ciche, daleko cichsze
niż głosy dżungli i przebijający się przez nie rytm.
Czułem się, jak gdyby to nie moja wola poruszała zesztywniałym
ciałem. Szedłem niczym zahipnotyzowany, wprost na linię peryme-
tru, ku strumieniowi oddzielającemu wzgórze zajęte przez piechotę
morską Stanów Zjednoczonych od zarośniętych zboczy, po których
bez przeszkód szalały duchy dżungli; i z każdym krokiem byłem co-
raz bardziej opętany tym nerwowym, wartkim pulsem, przenikają-
cym całe ciało. Powietrze wokół gęstniało od kul, czyhających w mro-
ku, ale nie zważając na to przekroczyłem lśniącą czarno, rozlaną talę
strumienia, wystawiając plecy na strzał skrytego w ciemności, niewi-
docznego wartownika.
Opętańczy rytm przybierał na sile. Brodząc po kolana w strumieniu
wydostałem się na drugi brzeg, jakimś cudem nie zauważony przez
nikogo – nawet o tym nie myślałem. Zanurzyłem się w dżungli, jak-
bym wskoczył w ciepłe, parujące zgnilizną bagno. Wysoko nad moją
głową zawarło się szczelne sklepienie liści i w jednej chwili zapano-
wała absolutna ciemność, w której bez ustanku mrowiły się robaki.
Nie było w tej ciemności niczego oprócz dźwięków; szelestów i po-
skrzypywań, jakichś dziwacznych chrobotów, bezcielesnych szlochów,
tajemniczych westchnień i zwierzęcych krzyków, ponad które wybi-
jał się coraz głośniejszy, coraz bliższy łoskot bębenka. Szedłem w jego
kierunku, nie widząc nawet własnych, wyciągniętych do przodu dło-
ni. Bardziej na północ dżungla rzeczywiście przypominała tę znaną z
podróżniczych książek i ilmów – gęsta, skłębiona, aż trzeba się było
przez nią przerąbywać maczetą. Ale tu, w Qang Nam, gęstwina zaczy-
nała się dopiero kilka metrów nad ziemią. Niżej były tylko gołe pnie,
4
jakieś porosty i ziemia – wszystko spleśniałe i obgniłe, nawet powie-
trze spleśniale i zgniłe, wionące trupim smrodem w nieprzeniknio-
nej, piwnicznej czerni, wciąż takiej samej, bez względu na to, ile zro-
biłem kroków, wspinając się po zboczu. Na świecie mogło nie być już
niczego, poza tą przeklętą dżunglą, mogło w ogóle nie być już świa-
ta, mogło nie być już wojny ani porucznika Russela Seiberta, za któ-
rego głowę jakiś śmiertelnie przerażony chłopiec miał szansę dostać
od ruchu antywojennego tysiąc dolarów nagrody. Tylko jedno istnia-
ło na pewno – magiczny dźwięk bębenka. Wabiący do siebie, prowa-
dzący mnie przez mrok, nie milknący i nie zwalniający tempa ani na
sekundę.
Teraz już ten dźwięk całkowicie wypełniał mi czaszkę. Od stro-
ny, z której dochodził, coraz wyraźniej dawał się zauważyć migoczą-
cy blask. Słaba poświata stopniowo rozlewała się w czerwoną łunę,
ku której wspinałem się niczym w transie, w powietrzu tak gorącym
i mokrym, że nieomal dawało się w nim płynąć. Aż wreszcie miną-
łem grzbiet wzgórza i zaraz potem, w jednej chwili, czarne sklepienie
palmowych liści urwało się nad moją głową. Dźwięk bębenka sięgnął
apogeum. Nagle rozdarło się pochmurne niebo, przepuszczając błysk
księżyca, parne powietrze po stęchliźnie dżungli otoczyło mokre cia-
ło niemalże przyjemnym chłodem.
Przede mną płonęły ogniska. Jedno, drugie... siedem ognisk, tworzą-
cych u ściany lasu wielki krąg. Musiałem długą chwilę mrużyć oczy,
zanim dostrzegłem pomiędzy nimi ciemną sylwetkę, poruszającą się
dokoła posuwistym, ceremonialnym krokiem. Potem sylwetka zbliży-
ła się do jednego z ognisk i w migotliwym świetle zranił moje oczy
ostry pobłysk wypolerowanego srebra. Dostrzegłem czarny, długi
strój, przecięty białą kreską, siwiznę i wyciągniętą w górę rękę. Potem
nieznajomego pochłonął mrok. Gdy zbliżył się do następnego ogni-
ska, mogłem już zobaczyć, że czarna szata to mnisi habit, przewiąza-
ny białym sznurem, a raniący przywykłe do mroku oczy pobłysk po-
chodził od srebrnego szkaplerza na piersi nieznajomego. Jeszcze jed-
no ognisko i mogłem się przekonać, że w uniesionej ręce mnich trzy-
ma buddyjski bębenek i szybkimi ruchami nadgarstka wydobywa zeń
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin