Karol May - Tajemnica Miksteków.doc

(461 KB) Pobierz

Karol May

TAJEMNICA MIKSTEKÓW

Tłum. Anonim


PORWANI PRZEZ KOMANCZÓW

Było to jesienią roku 1847. Po rzece Rio Grande del Norte płynęła wolno lekka łódź. Siedziało w niej dwóch mężczyzn, należących do różnych ras. Jeden kierował sterem, drugi zajęty był przygotowaniem ładunku z papieru, prochu i kul. Człowiek przy sterze miał ostre rysy, a przenikliwe, bystre oczy zdradzały Indianina; zresztą sam strój wskazywał na przynależność do czerwonej rasy. Ubrany był w skórzaną kurtkę, skórzane spodnie ze zwisającymi z boku skalpami zamordowanych wrogów. Na nogach miał mokasyny o podwójnych podeszwach, na szyi sznur zębów niedźwiedzich, z przepaski na czarnych włosach strzelały trzy orle pióra. Wszystko to świadczyło, że jest wodzem. Obok niego leżała w łódce wspaniała skóra bawola, służąca za płaszcz, a na niej długa dubeltówka; na kolbie widocznych było sporo nacięć — rejestr zabitych z niej wrogów. U pasa świecił tomahawk i obosieczny nóż do skalpowania. Na szyi miał jeszcze kalumet, a z kieszeni kurtki wystawały kolby dwóch rewolwerów. Ta broń, tak rzadko przez czerwonoskórych używana, wskazywała, że utrzymywał ścisły kontakt z cywilizowanym światem. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie pochłoniętego swoją pracą, ale nie uszłoby z pewnością uwagi badawczego obserwatora, że spod opuszczonych powiek uważnie śledzi brzeg rzeki.

Towarzysz jego natomiast należał do białej rasy. Był rosły, wysoki, dobrze zbudowany, a twarz zdobiła długa, jasna broda. I on miał na sobie skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty. Ubrany był ponadto w niebieską kamizelkę i myśliwską kurtkę tego samego koloru, a na głowie miał kapelusz filcowy o szerokim rondzie, tak często spotykany na Dalekim Zachodzie. Kapelusz stracił formę i wypłowiał. Mężczyźni wyglądali na niecałe trzydzieści lat. Obydwaj nosili ostrogi, co świadczyło, że do łodzi zeszli prosto z koni.

Gdy tak płynęli wzdłuż rzeki, niesieni jej prądem, usłyszeli nagle rżenie konia. Błyskawicznie, jeszcze parskanie nie ucichło, a już leżeli na dnie łodzi, aby z brzegu nikt ich nie dojrzał.

— Shli! — wyszeptał w narzeczu Apaczów Jicarilla Indianin.

— Stoi gdzieś niedaleko — dopowiedział biały. — Zwietrzył nas! Tylko kto na nim jedzie?

— Nie jest to ani Indianin, ani biały — zauważył myśliwy. — Człowiek doświadczony nie pozwoli nigdy, by koń jego rżał tak głośno. Dopłyńmy do brzegu, wysiądźmy i podkradnijmy się do niego.

— Porzucając łódź? — zapytał Indianin. — A jeżeli to wrogowie, którzy chcą zwabić nas na brzeg i pozabijać?

— Przecież mamy broń!

— Niech lepiej mój biały brat zostanie w łodzi, a ja przeszukam okolicę.

— Zgoda.

Łódź przybiła do brzegu. Indianin wyszedł na ląd, biały pozostał w łodzi, trzymając broń w pogotowiu. Po kilku minutach Apacz wrócił.

— No i co?

— Jakiś biały człowiek śpi tam, pod krzakiem.

— Czy to myśliwy?

— Ma tylko nóż przy sobie.

— W pobliżu nie ma nikogo?

— Nie widziałem.

— A więc chodźmy tam. Mężczyzna wyskoczył z czółna i przywiązał je do drzewa. Wziął swoją strzelbę, wyciągnął oba rewolwery Tak uzbrojony poszedł za Indianinem. Droga była krótka Obok śpiącego stał koń przywiązany do drzewa, osiodłany na sposób meksykański. Śpiący ubrany był w meksykańskie spodnie, rozszerzające się ku dołowi, białą koszulę i niebieską kurtkę, przerzuconą przez plecy na modłę husarską. Spodnie z koszulą łączyła żółta chustka, zawiązana jak pas. Przy pasie, oprócz noża, nie było żadne broni. Na głowie miał żółte sombrero. Spał tak twardo, że nie poruszył się, gdy Indianin i biały podeszli do niego.

— Halo, chłopcze, wstawaj! — zawołał myśliwy, klepiąć śpiącego po ramieniu.

Chłopiec obudził się, skoczył na równe nogi, wyciągną nóż.

— Do diabła, czego chcecie? — zapytał, mrużąc jeszcze na wpół sennie powieki.

— Przede wszystkim musimy wiedzieć, kim ty jesteś.

— A kim wy jesteście?

— Mam wrażenie, że się boisz tego czerwonoskórego Niepotrzebnie, mój drogi. Jestem Europejczykiem, nazywam się Unger, a mój towarzysz to Shosh-in-lit, wódz Apaczów Jicarilla.

— Shosh-in-lit? W takim razie nie mam powodu do obaw, bo wielki wojownik Apaczów jest przyjacielem białych.

— A więc kim jesteś?

— Jestem vaquero

— U kogo służysz?

— Służę po tamtej stronie rzeki, u hrabiego Rodrigandy.

— W jaki sposób dostałeś się tutaj?

— To wy raczej odpowiedzcie na to. Mnie gonią Komanczowie.

— Czyżby? Ścigają cię Komanczowie, a ty tymczasem śpisz sobie najspokojniej?

— A cóż mam robić, skoro padam ze zmęczenia?

— Gdzie ich spotkałeś?

— Stąd na północ, niedaleko Rio Pecos. Było nas piętnastu i dwie kobiety, ich sześćdziesięciu.

— Do diabła! Czyście walczyli?

— Tak. Napadli na nas niespodzianie. Większość mężczyzn pomordowali, kobiety wzięli z sobą. Nie wiem, ilu naszych oprócz mnie uszło z życiem.

— Skąd przybywasz i dokąd jedziesz?

Vaquero nie był rozmowny, trzeba było wyciągać z niego słowo po słowie.

— Jechaliśmy konno do fortu Guadalupe po dwie damy, które tam były z wizytą.

— Ależ Rio Pecos wcale nie leży po drodze.

— Zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną, urządziliśmy sobie małą wycieczkę do Rio Pecos. Tam nas napadnięto.

— Co to za damy?

— Seniorita Arbellez i Indianka Karia.

— Kim jest seniorita Arbellez?

— Córką naszego dzierżawcy, Pedra Arbelleza.

— A Karia?

— To siostra Tecalty, wodza Miksteków. Shpsh-ih-lit słuchał uważnie.

— Siostra Tecalty? — zapytał. — Tecalto jest moim przyjacielem. Wypaliliśmy razem fajkę pokoju. Siostra jego nie może pozostawać w niewoli. Czy mój biały przyjaciel pojedzie ze mną, by ją uwolnić?

— Przecież nie macie koni — wtrącił vaquero. Indianin obrzucił go lekceważącym spojrzeniem.

— Niedźwiedzie Serce ma konia, gdy go potrzebuje W ciągu godziny ukradnę konia tym psom Komańczom

— A to byłaby heca!

— Kiedy was napadnięto? — zapytał Unger.

— Wczoraj wieczorem.

— Jak długo tutaj spałeś?

— Nie dłużej niż kwadrans.

— W takim razie Komanczowie przybędą już wkrótce

— Do licha!

— Jesteś vaquerem, a nie znasz obyczajów wojowników indiańskich? Jakie mają twoim zdaniem zamiary wobec kobiet? Czy porwali je, by zażądać okupu?

— Nie, na pewno nie! Porwali, by pojąć je za żony; są bardzo piękne.

— Słyszałem, że kobiety Miksteków słyną z urody Komanczowie będą więc starali się zatrzeć za sobą ślady Czy wszyscy mieli konie?

— Tak jest.

— W takim razie zaraz tu będą. Zdaje się, że nie grzeszysz rozumem. Czy nie pomyślałeś o tym, że będą cię ścigać na koniach? Dlaczego położyłeś się spać?

— Byłem zmęczony.

— Dlaczego nie uciekłeś przynajmniej na drugi brzeg rzeki?

— Woda głęboka. Koń by utonął...

— Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Komanczami. Zbudziłbyś się w raju, ale bez skalpu. Czyś głodny?

— Jak wilk!

— No to chodź do łodzi! Ale najpierw zaprowadź konia głębiej w krzaki, by go nikt nie mógł zobaczyć.

Vaquero dostał porcję mięsa, wody napił się z rzeki. Gdy najadł się do syta, Unger podjął przerwaną rozmowę. Dowiedział się, że vaquero pracował w jednej z posiadłości hrabiego Fernanda Rodrigandy, położonej między Kordylierami Coahuila a Rio Grande del Norte, rzeką, która oddziela Meksyk od Teksasu.

Po jakimś czasie Unger opuścił łódź i wdrapał się na górzysty brzeg, aby zlustrować okolicę. Zaledwie tam się dostał, zawołał:

— Oho, już są tutaj! Omal nie było za późno! Indianin zjawił się natychmiast u jego boku.

— Sześciu jeźdźców — zauważył.

— To znaczy, że na każdego z nas po trzech — dodał Unger, nie pomyślawszy nawet ani przez chwilę, aby vaquero mógł również stanąć do walki.

— Kto bierze konia? — zapytał Niedźwiedzie Serce.

— Ja — odpowiedział Unger. Indianin rzekł jeszcze:

— Nikt z nich nie powinien ujść żywy! Unger zwrócił się do chłopca:

— Więc masz przy sobie tylko nóż? W takim razie nie będziesz nam pomocny. Zostań w łodzi, ja zaś wezmę twojego konia.

— A jeżeli go zabiją? — wyjąkał przerażony chłopak.

— Głupstwo, zdobędziemy sześć innych na jego miejsce!

Vaquero został więc w łodzi. Indianin z białym udali się na miejsce, gdzie nie tak dawno znaleźli śpiącego pastucha. Tam stanęli obok ukrytego w zaroślach konia i czekali.

Jeźdźcy zbliżali się szybko. Widać już było ich ubiór i broń.

— Tak, to psy Komańcze! — powiedział Niedźwiedzie Serce. — Noszą barwy wojenne, więc nie możemy mieć dla nich litości!

Kornanczowie znajdowali się w odległości pół kilometra i jechali galopem. Minuta, dwie dzieliły ich od zarośli.

— Te psy nie mają rozumu, nie umieją myśleć.

— Nie przypuszczają nawet, że vaquero się schował. Są pewni, że przepłynął rzekę.

Indianin podniósł strzelbę. To samo uczynił Unger. Po chwili rozległy się dwa strzały, po nich jeszcze dwa i czterech Komanczów leżało na ziemi. Teraz Unger wskoczył na konia i popędził przez zarośla. Pozostali dwaj Komanczowie nie zdążyli nawet pomyśleć o ucieczce, gdy traper już był przy nich. Podnieśli tomahawki do śmiertelnego ciosu, lecz Unger dwoma strzałami z rewolweru położył ich trupem.

Cała walka trwała zaledwie kilka minut. Konie zabitych udało się schwytać bez trudu.

Po chwili przybiegł na brzeg vaquero.

— Do licha, ależ to zwycięstwo! — cieszył się.

— Drobiazg. Co to dla nas sześciu Komanczów — bagatelizował Unger. — Właściwie należałoby oszczędzać krwi ludzkiej, gdyż najcenniejszy to płyn na świecie, ale cóż robić? Te zbóje nie zasługują na lepszy los!

Zabrano broń zabitych, a lndianin oskalpował swoje dwie ofiary. Wszystkie trupy wrzucono do rzekl

— Co teraz? — zapytał Unger.

— Trzeba ratować siostrę mojego przyjaciela.

— Czy weźmiemy chłopca?

Niedźwiedzie Serce obrzucił Meksykanina lekceważącym spojrzeniem, po czym rzekł:

— Jak uważasz. — Chcę iść z wami — prosił pastuch.

— Nie sądzę, byś nam był potrzebny, bohaterem nie jesteś — powiedział Unger.

— Przecież nie miałem broni.

— Ale wczoraj także uciekłeś.

— Tylko dlatego, żeby sprowadzić pomoc.

— Aha! Czy potrafisz odnaleźć miejsce, gdzie was napadnięto?

— Tak.

— Więc zabierzemy cię z sobą. — Czy mogę wziąć broń?

— Naturalnie. Weź i konia, ale nie swojego, zostawimy go tutaj, jest zbyt zmęczony.

Wybrali trzy najlepsze konie, resztę zostawili i wyruszyli w drogę.

Jechali na północ, ku Rio Pecos. Droga wiodła z początku przez prerię, później przez lesiste wyżyny. Pod wieczór, dotarłszy do jakiegoś pagórka, ujrzeli gromadę ludzi.

— Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce jadący na czele — Indianie!

Unger wyciągnął lunetę i patrzył przez nią uważnie.

— Co widzi mój biały brat? — zapytał Indianin.

— Czterdziestu dziewięciu Komanczów i sześciu jeńców.

— Czy są wśród nich kobiety?

— Tak, dwie. Uwolnimy je nocą.

Indianin skinął głową.

— Trzeba się ukryć— rzekł Unger. — Zapewne oprócz naszego vaquera uciekli i inni. Indianie oczywiście szukają ich. Ci; którzy będą wracać z pościgu, mogliby nas łatwo odkryć. Zostań przy koniach! — zwrócił się do chłopca. — My musimy zatrzeć ślady.

Powrócił z Apaczem tą samą drogą, którą przybyli. Po zatarciu śladów wyszukali wzgórze pokryte gęstym lasem i tam ukryli się wraz z końmi.

Nadeszła noc. Cała trójka cierpliwie oczekiwała północy, najlepszej pory dla zwiadu.

— Czy pomyślałeś już, jak powinniśmy postąpić? — zapytał biały Indianina.

— Tak. Mój biały brat umie zabijać tak, że ofiara nie wydaje nawet dźwięku. Podkradniemy się więc do nich, zamordujemy strażników, poprzecinamy więzy, którymi są skrępowani jeńcy, i uprowadzimy ich. Howgh!

— Trzeba zaczynać. Podkradanie się zajmie nam dużo czasu.

— Ale vaquera zostawimy, prawda?

— Tak jest. Będzie pilnował koni.

— Więc zaczynajmy!

Chwycili za strzelby i ruszyli w drogę, wydawszy przedtem chłopcu odpowiednie polecenia.

Noc była ciemna. Dolinę rozjaśniało jedynie słabe światełko obozowego ogniska. Wokół niego spali Komanczowie, a obok nich leżeli skrępowani powrozami jeńcy.

Indianin szepnął:

— Ty pójdziesz na prawo, ja na lewo.

— Dobrze. Najpierw uwolnimy obydwie kobiety. Po tych słowach rozstali się.

Unger poczołgał się ku obozowi jak żmija. Musiał uważać, aby go nikt nie usłyszał, nikt nie zobaczył, żeby nie zwietrzyły go konie, które niespokojnym parskaniem często zdradzają zbliżającego się nieprzyjaciela.

Po długim skradaniu się dotarł wreszcie do strażnika, kręcącego się tam i z powrotem. Będąc o pięć kroków od niego, Unger zerwał się raptownie, chwycił go lewą ręką za gardło, tak że ofiara nie mogła wydać głosu, a prawą zadał mu cios nożem w piersi. Indianin padł na ziemię jak kłoda.

W ten sposób rozprawił się w ciągu kwadransa z następnym Komanczem. Po chwili spotkał Apacza. Ten również zabił dwóch strażników.

— A teraz do kobiet — szepnął Niedźwiedzię Serce.

— Tylko ostrożnie!

— Pshaw! Wódz Apaczów jest odważny, ale i ostrożny. Naprzód!

Bardzo cicho zaczęli się skradać przez wysoką trawę w kierunku ogniska. Kobiety rozpoznali od razu po jasnej barwie ubrań; leżały obok siebie, miały skrępowane ręce i nogi. Unger przyczołgał się pierwszy i zbliżył usta do ucha jednej z nich. Mimo ciemności zauważył, że otworzyła oczy i przygląda mu się uważnie.

— Nie bójcie się i bądźcie spokojne — wyszeptał. Zrozumiała go doskonale. Po chwili porozcinał jednej i drugiej rzemienie, które powpijały im się mocno w ciało. Indianin zajął się tymczasem pozostałymi jeńcami. Było ich czterech. I oni nie spali. Niedźwiedzie Serce zaczął przecinać im więzy. W pewnej chwili, gdy przystępował właśnie do uwolnienia czwartego, stanął przed nim jeden z Komanczów, obudzony szmerem. Chociaż Niedźwiedzie Serce natychmiast przebił go nożem, miał on jeszcze tyle siły, żeby wydać ostrzegawczy okrzyk.

Dalej, do koni, za mną! — krzyknął Apacz.

Mężczyźni zerwali się na równe nogi, poskoczyli do koni.

— Na miłość boską, prędzej — zawołał Unger do jednej z kobiet, która tak była osłabiona, że prawie nie mogła się ruszać. — Niedźwiedzie Serce! Chodź tu! Prędzej, prędzej!

Indianin chwycił kobietę na ręce i wsadził na konia. Unger uczynił to samo z drugą. Poprzecinawszy lassa, na których były uwiązane konie, rzucili się do ucieczki. Wszystko to odbyło się błyskawicznie, w tej samej niema! chwili powietrze rozpruły strzały Komanczów. Zaskoczeni napadem, biegali tam i z powrotem, nie mogąc zorientować się, co zaszło. Pościg rozpoczęli dopiero wtedy, gdy zbiegów unosiły już konie.

Unger i Indianin, którzy znali drogę, jechali przodem. Na wzgórzu czekał vaquero z dwoma końmi.

— Pędź za nami! — krzyknął Unger.

Wśród ciemnej nocy uciekali jeńcy ze swoimi wybawcami, za nimi gnali Komanczowie, usiłując dosięgnąć zbiegów strzałami. Dopiero po wydostaniu się z doliny, na szerokiej prerii, Unger pomyślał o obronie.

— Czy senioritą jeździ konno? — zapytał białą kobietę, którą trzymał przed sobą.

— Tak.

— Oto wodze. Niech pani pędzi naprzód!

Sam wskoczył na konia, prowadzonego przez vaquera. Niedźwiedzie Serce uczynił to samo. Unger i Indianin tworzyli teraz tylną straż, powstrzymując nieprzyjaciół strzałami ze swych strzelb. Szalona ucieczka trwała do rana. Wtedy zobaczyli, że Komanczowie zostali daleko w tyle.

— Może zwolnimy nieco? — zapytał vaquero.

— Nie — odparł Unger. — Musimy mieć za sobą rzekę, wtedy dopiero będziemy bezpieczni.

Teraz też przypatrzył się uważniej swym towarzyszkom.

Jedna była Hiszpanką, druga Indianką. Obydwie odznaczały się niezwykłą urodą.

— Czy ma pani jeszcze siły do tej szalonej jazdy? — zapytał Hiszpankę.

— Ależ nie czuję wcale zmęczenia.

— Jak mam panią nazywać?

— Imię moje Emrna. Nazwisko Arbellez. A pańskie?

— Unger. Czy ma pani do mnie zaufanie?

— Tak..

— Musimy przeprawić się przez rzekę. Nie mamy dostatecznej ilości broni, a nad Rio Grande została reszta tej, którą wczoraj odebraliśmy Komańczom.

— Walczyliście już wczoraj?

— Tak. Położyliśmy trupem wszystkich, którzy ścigali vaquera. On to powiedział nam, że panie są w niewoli.

— Co za odwaga! — Przy tych słowach obrzuciła Ungera ciepłym spojrzeniem swych ciemnych oczu.

Gdy dotarli do Rio Grande, nie widać już było ścigających Komanczów. Unger rozdzielił między wszystkich broń, która tu leżała od poprzedniego dnia. Spośród jeńców trzech było vaquerami, jeden majordomem.

— Co robić? — zapytał jeden z nich. — Czy czekać na Indian? Mamy osiem strzelb, można by im dać nauczkę.

— Czy nie szkoda niepotrzebnie przelewać krwi?

— Niepotrzebnie? Jeśli nie rozprawimy się z nimi, będą nas ustawicznie ścigać.

— Ale za tych zabitych mściliby się inni. Lepiej jechać dalej — odparł Unger. — Panie pojadą łódką, my konno.

Usłuchano go bez sprzeciwu. Majordom przewiózł kobiety łódką, reszta przeprawiła się w bród na koniach. Potem zatopiono czółno. Galopowali jeszcze przez kilka godzin niziną, aż w końcu cała kawalkada zwolniła szalone tempo. Jechali stępa.

— Podróżujemy obok siebie od paru godzin, a właściwie prawie się nie znamy — rzekł Ungerdo Emmy Arbellez.

— Ha, przeciwnie, poznałam pana doskonale — odpowiedziała wesoło. — Wiem, że pan szafuje swym życiem dla innych i że jest dzielnym, odważnym myśliwym.

— No tak, ale to niewiele. Mam na imię Anto,nio. Gdy mój ojciec umarł, wyemigrowałem w młodym wieku do Ameryki, gdzie po wielu przygodach żyję, jak seniorita widzi, na prerii.

— Ale w jaki sposób dostał się pan tutaj, nad Rio Grande?

— To sprawa, której nie chciałbym poruszać.

— Więc tajemnica?

— Może tajemnica, może zwykła dziecinada...

— Jestem bardzo ciekawa.

— Nie chcę pani zanudzać — odpowiedział Unger z uśmiechem. — Chodzi tu ni mniej, ni więcej tylko o niezwykły skarb.

— Co to za skarb?

— Skarb prawdziwy, drogocenne kamienie i szlachetne metale, pochodzący z dawnych, zamierzchłych czasów.

— Gdzie on jest?

— Tego jeszcze nie wiem.

— A kto panu mówił o nim?

— Daleko na północy wyświadczyłem pewnemu staremu i choremu Indianinowi przysługę. Przed śmiercią wyznał mi tajemnicę skarbu.

— Ale nie powiedział najważniejszej rzeczy, gdzie skarb jest ukryty?

— Wiem tylko, że znajduje się w Meksyku, w prowincji Coahuila. Stary dał mi mapę, według której mam się zorientować.

— Do jakiej okolicy odnosi się ta mapa?

— Tego nie wiem. Na mapie są wzgórza, doliny, rzeki, ale ani jednej nazwy.

— To ciekawe. Czy pański towarzysz wie o skarbie?

— Nie.

— Ten człowiek jest przecież pańskim przyjacielem, prawda?

— Tak, serdecznym przyjacielem.

— I dlaczego to mnie, osobie, nie znanej, zwierzył senior tajemnicę skarbu, a nie jemu?

Unger obrzucił piękną Hiszpankę spojrzeniem swych niebieskich oczu i odparł:

— Są ludzie, przed którymi nie wiadomo nawet dlaczego człowiek spowiada się z najstaranniej ukrywanych tajemnic...

— Do tych ludzi zalicza pan mnie?

— Tak.

Zarumieniła się i podając mu rękę rzekła:

— Będę z panem szczera. Wyjawię coś, co ma związek z tajemnicą. Czy mam mówić?

— Ależ bardzo proszę — odpowiedział zaskoczony i zdziwiony.

— Znam mianowicie kogoś, kto również myśli o tym skarbie...

— Któż to taki?

— Nasz młody hrabia Alfonso de Rodriganda y Sevilla, bratanek i spadkobierca bezdzietnego hrabiego Fernanda. W poszukiwaniu skarbu bawi obecnie u mojego ojca.

— Co on wie o skarbie?

— Wszyscy wiemy doskonale, że poprzedni władcy tego kraju ukryli swe skarby, gdy Hiszpanie zdobywali Meksyk. Poza tym są miejsca, gdzie zakopano masy złota i srebra. Indianie znają te kryjówki, woleliby jednak umrzeć, aniżeli białym powierzyć swoją tajemnicę.

— Kto rozmawiał o skarbie z hrabią Alfonsem?

— Nikt. Przecież mieszkamy w hacjendzie del Erina, a tam chodzą słuchy, że gdzieś w pobliskiej grocie władcy Miksteków ukryli swe skarby. Szukało groty wielu, między innymi hrabia Alfonso, ale na próżno.

— Gdzie leży ta hacjendą?

— Mniej więcej o dzień drogi stąd, u stoku góry Coahuila. Mam nadzieję, że pan ją pozna, odprowadziwszy nas do domu.

— Nie opuszczę pani, póki nie będę pewien, że żadne niebezpieczeństwo już nie grozi.

— A gdy niebezpieczeństwo minie, czy zechce pan być naszym gościem?

— Bezpieczeństwo pani wymaga, bym ją niestety wcześniej opuścił. Zamordowaliśmy wielu Komanczów. Jestem przekonany, że wywiadowcy depczą nam po piętach. Mogą się na nas mścić. Dlatego zawrócę z Niedźwiedzim Sercem przed hacjendą, aby zmylić czujność wrogów.

— A nie obawia się pan, że napadną na nas, zanim zdążymy wrócić do hacjendy?

— Nie, to wykluczone. Czerwoni orientują się tylko po śladach, a my przecież jedziemy również w nocy. Więc wyprzedzamy ich o dobre parę godzin. Ale wróćmy do skarbu. Czy istotnie nikt nie wie, gdzie leży ta grota?

— Przynajmniej nikt z białych.

— Aź Indian?

— Przypuszczam, że jeden spośród nich, może dwóch, wie dokładnie, gdzie został ukryty królewski skarb. Tajemnicę tę dziedziczy zapewne Tecalto, jedyny potomek dawnych władców Miksteków. Karia, która jedzie obok Niedźwiedziego Serca, jest jego siostrą. Może Tecalto powierzył jej sekrety przodków.

Unger zaczął przypatrywać się Indiance z większą niż dotychczas uwagą.

— Czy jest bardzo skryta?

— O, tak! — potwierdziła Hiszpanka. A potem dodała z uśmiechem: — Chociaż powiadają, że kobieta bywa niedostępna tylko do pewnej granicy.

— Co jest tą granicą?

— Miłość.

— Czy sądzi pani, że Karia zbliżyła się do tej granicy?

— Uważam to za bardzo prawdopodobne.

— Któż jest tym szczęśliwcem?

— Niech pan zgadnie, to nie tak trudno. Unger zamyślił się, zmarszczył czoło.

— Przypuszczam, że to hrabia Alfonso, który tą drogą chce zdobyć tajemnicę.

— Zgadł pan.

— Sądzi pani, że jego wysiłki mogą odnieść skutek?

— Ona go kocha.

— Cóż na to jej brat?

— Może nie wie o niczym. Jest to najsławniejszy cibolero, rzadko bywa w domu.

— Najsławniejszy cibolero? Powinienem znać jego imię. Nie przypominam sobie jednak, bym się spotkał z imieniem Tecalto.

— Myśliwi nazywają go Mokashi-tayiss.

— Bawole Czoło? — zdumiał się Unger. — Znam go doskonale ze słyszenia. Chętnie bym nawiązał z nim kontakt. Więc Karia jest siostrą tego sławnego człowieka? To zmienia postać rzeczy.

— Czy chce pan i jej pokazać, jak umie być szarmancki? Uśmiechnął się melancholijnie.

— Czy człowiek Dalekiego Zachodu potrafi być szarmancki? Jakże mógłbym współzawodniczyć z hrabią Rodrigandą? A zresztą, gdybym umiał być szarmancki, wolałbym okazać się takim wobec kogoś innego.

— Któż to taki?

— Pani, seniorito!

Oczy jej zabłysły radośnie.

— Ależ ode mnie nie dowie się pan niczego o skarbie!

— Och, łaskawa pani, są skarby stokroć cenniejsze od złota i srebra. Taki skarb znaleźć, to dopiero byłoby szczęście!

— Niech pan szuka. Może go znajdzie. Podała mu rękę. Unger uścisnął ją serdecznie.

W dalszej drodze dowiedział się, że obie kobiety pojechały do Rio Grande del Norte, aby odwiedzić ciotkę Karii, która ciężko zaniemogła. Mimo jednak ich troskliwej opieki biedna staruszka zmarła. Po jej śmierci Arbellez wysłał po córkę i jej towarzyszkę majordoma z vaquerami. W drodze powrotnej napadli ich Komanczowie.

Kiedy Unger rozmawiał z panną Arbellez, Niedźwiedzie Serce jechał na koniu obok Indianki. Wzrok jego raz po raz padał na sąsiadkę, która tak pewnie siedziała na półdzikim rumaku, jak gdyby przez całe życie używała tylko indiańskiego męskiego siodła. Małomówny Apacz nie zwykł używać pięknych słów ani prawić komplementów, wolał więc nic nie mówić. Karia znała doskonale zwyczaje Indian, dlatego też nie dziwiło jej milczenie towarzysza. Wręcz przeciwnie, odczuła lęk, gdy Niedźwiedzie Serce zwrócił się do niej:

— Do jakiego plemienia należy moja młoda siostra?

— Do plemienia Miksteków — odparła.

— Było to kiedyś wielkie plemię i jeszcze dziś słynie z piękności swych kobiet. Czy moja siostra jest zamężna, czy też pozostaje w stanie panieńskim?

— Nie mam męża.

— Czy serce mojej siostry jest jeszcze jej wyłączną własnością?

Po tym pytaniu, na które tak szybko nie zdobyłby się żaden biały, rumieniec oblał ciemne policzki Indianki. Mimo to odpowiedziała pewnym głosem:

— Nie.

Twarz Indianina nawet nie drgnęła. Zapytał tylko:

— Czy to człowiek z plemienia mojej siostry?

— Nie, to biały.

— Niedźwiedzie Serce zaklina swoją siostrę, żeby zwróciła się do niego, gdyby biały człowiek ją oszukiwał.

— Nie będzie mnie nig...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin