252. Field Sandra - Dziki ogien.doc

(603 KB) Pobierz
SANDRA FIELD

 

 

 

 

 

SANDRA FIELD

         Dziki ogień

  


ROZDZIAŁ  PIERWSZY

Simon Greywood oddychał pełną piersią. Uśmiechając się do siebie, odłożył wiosło. Kajak sunął bezgłośnie, znacząc za sobą smugę leniwej fali na gładkiej jak lustro tafli jeziora. Dopiero co nastawał ranek. Znad wody unosiła się zimna mgła, której porwane kłębki spowijały przybrzeżne trzciny i wrzynające się w jezioro głazy, nadając im fantasmagoryczne kształty. Z lasu dobiegały chwytające za serce, słodkie ptasie trele. Śpiew ten jednak nie mącił ogromnej, majestatycznej ciszy. Był tylko klejnotem jej wszechwładnej potęgi.

Jak okiem sięgnąć nie było tutaj nikogo. Simon kochał tę otwartą przestrzeń, wolną od ludzi i codziennych londyńskich spraw, obramowaną lasami Nowej Szkocji. Miał niemalże wrażenie, że oto jakimś przedziwnym trafem wrócił znowu do domu.

Nagle na wodzie coś się zaczęło dziać. Simon skulił się i zamarł bez ruchu. Kątem oka widział podpływający w jego stronę, lśniący od wody brązowy łebek, a za nim ślad spienionej fali rozchodzącej się na kształt litery V. Czyżby to był bóbr? Wszak Jim mówił mu, że gdzieś tutaj mają swoje żeremie bobry. Około pięciu metrów od kajaka zwierzątko nagle zmieniło kierunek. Plasnęło ogonem, co w pustej przestrzeni huknęło jak wystrzał, i rozbryzgując wodę zanurkowało. Ogon był szeroki i płaski. A zatem rzeczywiście żyły tu bobry. Simon odkaszlnął lekko, podniósł wiosło i ruszył kanałem pomiędzy dwoma jeziorami, starając się nie zaczepić dnem o podwodne skałki, które niemal wychylały się na powierzchnię jeziora. Poziom wody, jak ostrzegł go Jim, był niski, ponieważ lato tego roku było wyjątkowo gorące i suche.

Nigdy dotąd nie wypływał kajakiem tak daleko. Jak się nazywało to jezioro? Jim mówił mu, ale nie zapamiętał nazwy. Maynard's Lake, czy coś takiego. W żadnej mierze nie była to nazwa, która potrafiłaby oddać spokojne piękno ciszy ani ciemnej toni, w której przeglądały się skały, drzewa i zawieszone wysoko na niebie obłoki.

Zbliżając się do brzegu, Simon wiosłował po indiańsku - stylem, którego nauczył go Jim. Pozwalało to utrzymywać kurs bez wyjmowania wiosła z wody, a zarazem płynąć niemal bezszelestnie. To najlepszy sposób poruszania się po puszczy, zapewniał go Jim, opisując, jak to kiedyś podszedł tą metodą łosia.

Jezioro miało nieregularną linię brzegową, wcinając się w ląd mnóstwem zatoczek. Nad samą wodą zwieszały się bujne, rozłożyste paprocie i obsypane różowym kwieciem wilcze łyko.

Słońce stało już wyżej, rozpraszając swoim ciepłem mgły. Simonowi zdało się nagle, że opuszcza go napięcie, które gromadziło się w nim od dawna. Czuł bezbrzeżny spokój - było to dla niego uczucie nowe i nie znane. Musiał za to wszystko podziękować Jimowi. Jimowi - swemu bratu, z którym los rozdzielił go na prawie dwadzieścia pięć lat.

Ciszę i zadumę Simona zburzyły nagle głośne pluśnięcia dobiegające z pobliskiej zatoczki. Mogło się wydawać, że to jakiś duży zwierz wszedł do wody i taplał się w niej. Łoś? Niedźwiedź? Simona obleciał strach. Ten wolny świat mógł mu się wydawać domem, lecz tak naprawdę on sam nie miał najmniejszego doświadczenia w obcowaniu z dziką przyrodą. Lepiej, żeby o tym nie zapominał.

Przyciągnął ręką kajak do granitowych głazów, które osłaniały zatokę. Między kamieniami znalazł szczelinę- co prawda zbyt wąską, żeby przecisnąć się kajakiem, lecz wystarczająco szeroką, by móc niepostrzeżenie sprawdzić, co tak hałasuje. Wiosłując na skulu, ustawił kajak równolegle do szczeliny, gdy tymczasem pluskanie raptownie ustało.

A jednak to nie było przywidzenie. Coś sfalowało w zatoczce gładką taflę wody, na której spokojnie kołysały się teraz liście lilii wodnych. Coś - ale co? Łoś - tego Simon był prawie pewien - nie potrafi nurkować. A niedźwiedź? Nie miał pojęcia. Gotów do błyskawicznego odwrotu, gdyby wymagała tego sytuacja, Simon czekał, aż stworzenie wynurzy się na powierzchnię. Może był to znowu bóbr, a może nur wodny?

Nareszcie z wody na moment wyłoniła się głowa. Ktoś odpływał w przeciwnym kierunku i zanim znów dał nurka, Simon zdążył dostrzec długie, odrzucone do tyłu włosy i zarys nagiego, wygiętego w łuk, kobiecego ciała. Na wzburzoną taflę zatoczki wypłynęły bąbelki powietrza i rozeszły się kręgi fal.

Odetchnął głęboko, niepewny, czy mimo wszystko nie śni. Do tej pory sądził, że chata Jima była ostatnim cywilizowanym miejscem w tej dziewiczej krainie jezior. Z pewnością brat zapomniał mu powiedzieć, że ktoś mieszka jeszcze dalej w lasach. A w takim razie, kim była kobieta, która to wyłaniała się z toni, to znikała niczym jakiś tajemniczy duch jeziora?

Jakby w odpowiedzi pływaczka wynurzyła się znowu. Tym razem widział profil. Na jej twarzy malowała się czysta radość - słońce zalśniło w kropelkach wody na mokrych policzkach, błysnęły białe zęby. Mocny ruch ramion odsłonił na ułamek sekundy pełne, strome piersi, które wydały się Simonowi niewypowiedzianie piękne. Błysnęły jeszcze nagie uda i gibkie ciało przecięło taflę niczym nóż.

Wbijając paznokcie w wypolerowany uchwyt wiosła, Simon czekał, aż kobieta ponownie wypłynie. Kiedy to uczyniła, była zwrócona do niego przodem. Wstające słońce świeciło jej prosto w twarz i mógł być pewien, że go nie dostrzega. On sam jednak, całkowicie wytrącony z równowagi, pojął natychmiast parę spraw. Po pierwsze - wiedział, że w żadnym razie nie powinien przeszkadzać w tej zabawie. Bo to była właśnie zabawa - niewinna i radosna, jak baraszkowanie młodej wydry. Nie wolno mu było przestraszyć tej dziewczyny, ani uświadomić jej, że cały czas ją obserwował.

Nie potrafiłby powiedzieć, jakie są jej oczy, oblepiające głowę włosy ani też rysy twarzy. Na nic się tu zdało wyczulone oko malarza - dzieliła ich za duża odległość, a słońce było zbyt ostre. Uchwycił jedynie wrażenie ruchu i emocji, ucieleśnionego, intensywnego życia. Bez wątpienia - ta istota nie była duchem jeziora ani w ogóle żadnym duchem. Pochodziła stąd, z ziemi - była kobietą z krwi i kości, kobietą, która - skłonny był iść o zakład - zachłannie kochała życie, tak jak on dzikie ostępy.

Ładnym, zwinnym ruchem odwróciła się na plecy i pluskając nogami, zaczęła się oddalać. Piersi ukryte w wodnym pyle wynurzyły się na chwilę, a słońce zaigrało na lśniących od wody sutkach. I w tym momencie Simon zrozumiał, że w jego doznaniach bierze górę nie takt, lecz zmysłowość.

Pożądał jej. Chciał ją mieć już, natychmiast. Dawno już nie pragnął tak żadnej kobiety. Gdyby posłuchał głosu instynktu, opłynąłby zaraz skałki, sięgnąłby po tę dziewczynę i kochał się z nią z ogniem, który - jak mu się zdawało - dawno się już w nim wypalił. Słuchaj no, bratku, zakpił jednak z siebie, kajak to nie jest najlepsze miejsce na miłość. Oboje moglibyśmy skończyć w jeziorze. A poza tym kobieta tak pełna życia jak ta wolałaby zapewne sama wybrać sobie partnera. O ile już go nie ma. Bądźże rozsądny, jak by powiedział Jim. Ona tymczasem przewróciła się na brzuch, odsłaniając długą, smukłą linię pleców. Nie baraszkowała już jednak, a najwyraźniej ćwiczyła styl. Przez jakiś kwadrans pływała forsownym crawlem, na koniec zanurkowała ostatni raz i popłynęła do brzegu.

Przez cały ten czas Simon siedział nieruchomo. Nie chcąc stracić jej z oczu, odwrócił kajak. Trochę się wstydził, że podgląda ją jak jakiś pierwszy lepszy szczeniak. Intuicja podpowiadała mu, że gdyby ta dziewczyna miała choćby cień podejrzenia, iż śledzą ją czyjeś oczy, nie zachowywałaby się tak naturalnie. Nie potrafił się jednak powstrzymać. Miał bardzo silną wolę, nieporównanie silniejszą niż przeciętni ludzie, tym razem jednak żadna siła nie zdołałaby go zmusić do odwrócenia wzroku.

Płynęła jeszcze jakiś czas, aż poczuła dno i stanęła po pas w wodzie. Drobne falki delikatnie opływały jej pośladki. Włosy opadły do połowy pleców. Potrząsnęła głową i odrzuciła je wszystkie do tyłu, a potem ruszyła w stronę maleńkiej plaży na samym krańcu zatoczki.

W jej ruchach było tyle nieświadomego wdzięku i piękna, że Simonowi zaschło w ustach. Wyszła wreszcie na brzeg i podniosła leżący na piasku czerwony ręcznik, lecz zamiast pójść od razu w stronę drzew, odwróciła się jeszcze szybko do jeziora. Czerwony ręcznik przypominał w tej chwili jakiś wojenny proporzec w rękach bogini. Odrzuciwszy do tyłu głowę, roześmiała się melodyjnie, a w śmiechu tym wyraziła się cała jej radość - radość młodości i samotnego pływania o poranku.

Simon zadrżał. Ten naturalny, niewymuszony śmiech poruszył w nim coś, co w ciągu ostatnich dziesięciu lat bezpowrotnie, jak sądził, w sobie zatracił. Poczuł nagle pod powiekami palące łzy i z gniewem starał się je powstrzymać. Kobieta otuliła się ręcznikiem. Brodząc w piasku, ruszyła w kierunku sędziwej sosny, której gałęzie zwieszały się nad plażą. Simon zauważył nagle schowaną wśród drzew starą chatę z szeroką werandą i kamiennym kominem. Mignęła mu jeszcze między pniami sylwetka w czerwieni i po chwili stuknęły zamykane drzwi. Dopiero teraz pozwolił sobie na długi oddech.

Miał w głowie zamęt, zamęt, którego nie chciał analizować. Powinien jak najszybciej stąd zniknąć. Wrócić do chaty Jima, do świata, który był rozsądny, normalny i znany. Podnosząc wiosło, rzucił krótkie spojrzenie do wody, wypatrując podwodnych skał, i nagle zobaczył odbicie swojej twarzy. Wyglądała jak zawsze, a jemu wydało się, że ostatnie parę minut powinno w niej coś zmienić.

Miał gęste, niesforne włosy, ciemniejsze niż toń jeziora, podczas gdy oczy - dla kontrastu - były lazurowe jak lipcowe niebo. Akcent tej twarzy nadawał wyrazisty nos i mocne kości policzkowe. W rysach wyryła swoje piętno silna wola, która prowadziła go przez życie przez całe lata. Nie była to twarz konwencjonalnie przystojna, lecz odbijał się w niej charakter człowieka, który nie uznaje kompromisu. Simon właściwie nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak bardzo podobał się kobietom. Lgnęły do niego wszystkie bez wyjątku. Chętnie i szybko lokowały się w jego łóżku. Wiedział, że żadna mu się nie oprze i właśnie dlatego w ostatnich latach nieczęsto sypiał z kobietami. Nie pragnął tego co łatwe, ani go to nie bawiło.

Ze złością poruszył wiosłem. Jedno uderzenie o wodę i odbicie w lustrzanej tafli pomarszczyło się i znikło. Kilkoma mocnymi pociągnięciami wiosła wyprowadził kajak z ukrycia, a następnie ruszył w drogę powrotną. Pędził, jakby go goniły wszystkie demony podziemnego świata, bijąc wiosłem o wodę, aż w ślad za kajakiem pojawiły się maleńkie czarne wiry. Uważaj, bracie, myślał z wściekłością, przepływając przesmykiem na następne jezioro z mniejszą niż zwykle ostrożnością. Uważaj, bo i ciebie wessie.

Zobaczył nagą dziewczynę pływającą w jeziorze. No i co z tego? Widywał już w życiu nagie kobiety. Widywał je, malował, z niektórymi się kochał. Naprawdę nie było powodu czuć się tak, jakby był jedynym mężczyzną w nowo powstałym świecie, a ona kobietą stworzoną dla jego rozkoszy. Jakby słońce wpadło mu w ręce, jakby otrzymał podarunek bogów. Doprawdy - żadnego powodu. Miał trzydzieści pięć lat, znał życie. Nie był już szesnastoletnim młokosem.

Tymczasem, jak na ironię, wyobraźnia podsuwała mu uparcie obrazy, które nie miały nic wspólnego z tak zwanym zdrowym rozsądkiem. Widział wciąż kobietę baraszkującą zmysłowo wśród fal, jej szczęśliwy uśmiech i wyłaniające się z wody piersi. Wszystko to irytowało go, a zarazem przerażało. A w dodatku nie miał pojęcia, kim ona jest. Może przyjechała tu tylko na weekend? A może to jakaś szczęśliwa mężatka? Może nigdy już jej nie zobaczy? A jeśli nawet, to czy w ogóle by ją rozpoznał? Tylko wtedy, gdyby była naga - podpowiadało mu coś przekornie. Odczep się, zły duchu! - mruknął. Wszystko to absurd. Mężatka z Vancouveru z dziesiątką dzieci czy dziewczyna z Halifaxu ze swoim chłopakiem - co za różnica! Nie przyjechał do Kanady, żeby wiązać się z kobietą. Przybył tu, żeby pobyć z bratem i oderwać się od miasta, które w nim wszystko stłumiło. Ta nieznajoma była bez znaczenia. Absolutnie bez znaczenia.

Mimo przeciwnego wiatru, który wciąż się wzmagał, Simon dotarł do chaty Jima w rekordowym czasie. Wszedł do środka z twardym postanowieniem, że nie pozwoli sobie na żadne rozkojarzające go głupstwa, ani też nie napomknie słowem na temat kobiety, która zajmowała dom nad jeziorem.

- Ale zapach! - powiedział otwierając drzwi.

Jim smażył boczek w żeliwnym rondlu na kuchni gazowej. Jego chata, z pozoru prymitywna, była wyposażona w nowoczesne urządzenia.

- Musiałeś popłynąć kawał drogi - odparł zdawkowo, odwracając plaster widelcem. - Widziałeś coś ciekawego?

Jim był całkowitym zaprzeczeniem Simona i w towarzystwie nikt nie wziąłby ich za braci. Dziesięć lat młodszy, niższy, płowowłosy Jim miał słoneczny uśmiech i otwartą naturę. Był niczym bury kot, wylegujący się w słonecznej plamie na podłodze i mruczący z zadowolenia, podczas gdy Simona dałoby się porównać do dzikiego kota, czujnie skrywającego się w mrocznej głuszy.

- Byłem na Maynard's Lake - wyjaśnił Simon. - Mogę wziąć grzankę?

- Jasne... No i jak? Umiesz już wiosłować po indiańsku?

Simon uśmiechnął się.

- Muszę cię poinformować, drogi braciszku, że potrafię już utrzymać kurs. - Odkroił cztery pajdy melasowego ciemnego chleba, który sprzedawano w pobliskiej piekarni. - Gotów jestem ożenić się z kobietą, która potrafi piec taki chleb - dodał.

- Nic z tego - zaśmiał się przyjaźnie Jim. - Ona jest żoną tutejszego szefa policji. Facet często wygrywa stanowe mistrzostwa w zapasach. Możesz mi podać jajka?

- Jesteś dobrym nauczycielem - oświadczył z pewnym skrępowaniem Simon, wyjmując z lodówki pudełko z wiejskimi jajkami i wręczając je bratu. - Dwa tygodnie temu nie miałem zielonego pojęcia o wiosłowaniu. Poświęciłeś mi dużo czasu... Dziękuję.

Jim zerknął na brata z ożywieniem, ale powiedział tylko:

- Zaprosiłem cię tutaj. Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś wrócić do Anglii nie doświadczywszy czegoś, co jest tak typowo kanadyjskie jak wioślarstwo.

- Widziałem też rano bobra. A także parę setek waszych klonów.

- No to już jesteś swojak - zaśmiał się Jim, wbijając jajka do rondla. - A jeśli dobrze sobie przypominam, najlepszą lekcję wioślarstwa mieliśmy wtedy, kiedy trenowaliśmy techniki ratownicze. Tamtego ranka stałeś się człowiekiem.

- Zawsze mówisz, co myślisz, prawda? - spytał Simon po chwili wahania.

- Staram się... Życie jest za krótkie, żeby bawić się w niedomówienia. Przez pierwsze trzy dni twojego tu pobytu miałem wrażenie, że to lato będzie się nam cholernie dłużyć.

Simon pamiętał tę lekcję aż za dobrze. Stał wtedy w kajaku i wyciągał za burtę kajak Jima zatopiony w bagnie, a potem swego brata z wody. Jim udawał spanikowanego - były to naprawdę interesujące chwile i tego właśnie dnia skruszone zostały pierwsze lody pomiędzy nimi. Było dokładnie tak, jak to zapamiętał Jim.

- I co? Nadal tak czujesz? Mam na myśli lato. Że będzie się ciągnąć jak guma.

- Nie. Chociaż... jakby tu powiedzieć... jesteś jak góra lodowa. Dziewięć dziesiątych wciąż pod wodą.

- Taki już jestem. - W głosie Simona zabrzmiał ton irytacji. Jim ze znawstwem przerzucił jajka.

- I dlatego z odpowiedzią na mój list czekałeś aż sześć tygodni?

Simon starannie rozsmarowywał masło na grzance, nie spiesząc się z odpowiedzią.

- Widzisz... - odezwał się w końcu. - Zaraz po przyjeździe powiedziałem ci, że ostatnio nie układało mi się najlepiej. Nie idzie mi malowanie. Popadłem w rutynę, Londyn to więzienie... do diabła, nawet mówić mi się o tym wszystkim nie chce.

Przerwał, wiedząc, że to on sam spowodował całe to nieporozumienie. Od sześciu miesięcy nie był w stanie malować. Spędzał całe godziny w pracowni, stojąc przed nie zamalowanymi płótnami, sparaliżowany ich bielą, pustką, niemym żądaniem, żeby coś z nimi zrobił. Od szesnastego roku życia malowanie było sensem jego istnienia. Kiedy więc poczuł, że się jako malarz skończył, przeżył szok. A im bardziej był przerażony, tym trudniej mu było choćby wziąć pędzel do ręki, a co dopiero mówić o malowaniu.

Sapnął ze złością, wiedząc, że nie uniknie tego wątku.

- Twój list z kwietnia kompletnie mnie zaskoczył. Niegdyś, przed laty, próbowałem cię odnaleźć, ale nie udało się. Kiedy więc dałeś o sobie znać, było to tak, jakbym usłyszał głos z dalekiej przeszłości. Prawdę mówiąc nie byłem nawet pewien, czy tak naprawdę chcę do niej wracać. A już na pewno nie do siebie takiego, jakim byłem. I dlatego nie od razu odpowiedziałem na twój list... A w ogóle to - zakończył z irytacją - te jajka zrobią się twarde jak podeszwa.

Jim odlał tłuszcz i wyłożył jajka z bekonem na talerzyki.

- Myślałem, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego - powiedział.

- To nieprawda...

- Zresztą, komu potrzebny jest jakiś zagubiony brat, zwłaszcza gdy mieszka w odległości czterech tysięcy mil.

- Nigdy tak o tym nie myślałem! - podniósł głos Simon. - Przecież tu jestem, prawda? Zrozum, wiem, że nie jestem łatwym człowiekiem. Przeżyłem szmat czasu sam... byłem do tego zmuszony. Ale cieszę się, że się znowu spotkaliśmy, że mamy szansę lepiej się poznać. Daj mi tylko czas.

- Mamy całe lato. Oczywiście, jeśli zechcesz zostać. Simon odłożył grzankę na stół. Wiedział, że nadszedł moment

decyzji ważnej i dla niego, i dla jego brata. Nie wolno mu było zaprzątać sobie teraz głowy plastycznym obrazem dziewczyny, kąpiącej się nago w oparach mgły opadającej na jezioro.

- Chciałbym zostać - powiedział cicho. - Zawsze możesz mnie wyrzucić, jeśli będziesz miał już dość.

- Jasne - zgodził się Jim. Jego opaloną, sympatyczną twarz rozpromienił uśmiech. - Jedzmy.

Jajka nie były spieczone, a z przepysznego truskawkowego dżemu wyławiali wielkie, nie zgniecione owoce.

- Jeśli zostanę tu na całe lato, będę woził brzuch na taczkach

- powiedział Simon.

Jim popatrzył na siedzącego przed nim, rozciągniętego na krześle chudzielca.

- Zapewne. Jeśli jednak susza potrwa dłużej, będziesz go mógł łatwo stracić.

- Ciekawe jak? - Simon przeciągnął się leniwie. - Wiosłując na wyścigi do piekarni i z powrotem?

- Walcząc z ogniem.

Simon chciał się roześmiać, lecz zorientował się, że Jim nie żartuje.

- Z jakim znowu ogniem?

- Lasy są wyschnięte na wiór. Zimą spadło mniej śniegu niż zwykle, a wiosną prawie nie było deszczu. Wystarczy byle niedopałek, byle iskra. Należę do tutejszej ochotniczej straży pożarnej. Niesiemy pomoc wszędzie, gdzie nas potrzebują, w całym okręgu. W przyszłym tygodniu zaczyna się kurs dla nowych ochotników. Potrzeba ludzi do brygad naziemnych. Zapisać cię?

Simon zgodził się natychmiast. Od miesięcy tłukł się jak lew w klatce. Może trzeba mu było właśnie czegoś takiego?

- A więc - zwrócił się żartobliwie do brata - zimą jesteś belfrem, a latem strażakiem? Niezła kombinacja.

- Walka z pożarem to niekiedy kaszka z mleczkiem w porównaniu z użeraniem się z tymi dzieciarami. A poza tym... kocham las. Najmniejszy jego skrawek uratowany przed ogniem to dla mnie wielka wartość. ,

Z wszystkich okien chaty Jima widać było drzewa: tu świerk zwieszał szeroko rozłożyste gałęzie, tam stał jasnozielony buk, a opodal sosna o srebrzystych cieniutkich igłach. Nagle, zamiast tej oszałamiającej palety rozmaitych odcieni zieleni, oczyma wyobraźni Simon zobaczył czarne pogorzelisko.

- Już kocham to miejsce - odezwał się głęboko poruszony, z jakimś dziwnym, wewnętrznym przekonaniem.

- Obawiam się, że możesz je znienawidzić - wyznał Jim. - Zastanawiałem się, czy nie powinniśmy spędzić tego lata w Halifax. Mam tam mieszkanie, a Halifax - chociaż w porównaniu z Londynem dziura - to jednak miasto.

- Marzyłem, żeby wyrwać się z miasta.

- Ale od kiedy tu jesteś, niczego nie namalowałeś. Simon zmienił się na twarzy.

- W istocie - przyznał, starając się ukryć zdenerwowanie, ale Jim pojął natychmiast.

- No i bum - powiedział otwarcie, nawet nie usiłując przepraszać. - Trafiłem górę lodową w czuły punkt... A tak w ogóle, to wybieram się zaraz do miasta po zakupy. Chcesz jechać ze mną? Somerville tak naprawdę było wioską liczącą siedmiuset pięćdziesięciu mieszkańców.

- Niekoniecznie. Pozmywam naczynia i poczytam trochę. Jim sięgnął po listę zakupów przyczepioną na drzwiach lodówki.

- Zapowiada się kolejny upalny dzień. Jak tylko wrócę, to pójdziemy popływać, dobrze?

Przed oczyma Simona zatańczyło znów jezioro z baraszkującą nagą dziewczyną. Czy kiedykolwiek jeszcze byłby w stanie pływać bez tego obsesyjnego obrazu pod powiekami? Z przerażeniem usłyszał samego siebie:

- Myślałem, że dalej nie ma już żadnych siedzib. Ale w głębi jednej z zatok nad Maynard's Lake widziałem chatę.

- A tak. To domek Shei. To moja przyjaciółka. Wcześniej czy później się poznacie.

- Przyjaciółka? To znaczy? - zapytał Simon ostrożnie. Przewidywał parę scenariuszy, lecz do głowy by mu nie przyszło, że nieznajoma mogła być kimś bliskim dla jego brata.

- Dokładnie to, co ci powiedziałem. Kiedy miałem czternaście lat, a ona osiemnaście, kochałem się w niej jak wariat. Zresztą, kto się nie kochał? Ale w czasie studiów na pedagogice poznałem Sally i znajomość z Sheą przestała mieć romantyczne tło. Shea... - dodał zdawkowo - Shea zresztą pewnie by ci się spodobała.

- Chcesz mnie swatać? - zapytał Simon, czując, że to pytanie zabrzmiało jakoś zbyt ostro.

Jim jednak wybuchnął śmiechem.

- Nie znasz Shei. To nie jest ktoś... to nie jest obiekt swatów, jeśli w ogóle można tak powiedzieć.

- To znaczy - Simon szybko obliczył w myślach - że mając dwadzieścia dziewięć lat jest wolna.

- Ano. Tak jak ty mając trzydzieści pięć.

- Nikt ci jeszcze nie mówił, drogi bracie, że bywasz czasem irytujący?

- Owszem, Sally. I to dość często. - Jim podniósł się z krzesła. - Będę szczęśliwy, kiedy wróci do domu. Mam wrażenie, że nie widziałem jej całe wieki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin