Webber Meredith - Lekarz do wzięcia.pdf

(443 KB) Pobierz
212208252 UNPDF
Meredith Webber
Lekarz do wzięcia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WITAJCIE W CROCODILE CREEK!
Złote litery na zielonym tle. Baaardzo patriotycznie, tylko czego tutaj szuka kobieta, która
wychowała się w penthousie w centrum Melbourne, i której cały kontakt z dziką przyrodą
sprowadza się do jaszczurki trzymanej w domu przez koleżankę? Oj, chyba przesadziła.
Nie pierwszy zresztą raz!
Chociaż... rzucenie w Lindy pierścionkiem zaręczynowym to nie przesada. Ten celny rzut
rozładował napięcie i pomógł stłumić mordercze instynkty, bo niewiele brakowało, a
ukatrupiłaby byłą już najlepszą przyjaciółkę, ewentualnie swojego speszonego, i obecnie
również byłego, narzeczonego Daniela.
Kate, uświadamiając sobie nagle konsekwencje podjętej ad hoc decyzji, zjechała na
trawiaste pobocze i zapatrzyła się ze zgrozą w tablicę z nazwą miasteczka. A więc klamka
zapadła, oto dotarła ostatecznie do miejsca przeznaczenia i licho wie, co ją tu czeka.
Czy to w ogóle możliwe, że w takiej zapadłej dziurze o idiotycznej nazwie –
Krokodylowy Strumień, koń by się uśmiał! – zdoła znaleźć odpowiedzi na dręczące ją
pytania, bez których to odpowiedzi nie odbuduje swojego życia?
Znowu wróciła myślami do tego, co sugerowałaby nazwa miejscowości. No nie! Przecież
nikt nie budowałby miasta nad strumieniem, w którym naprawdę żyją krokodyle.
Zerknęła jednak przez ramię na... tak, raczej rzekę niż strumień. Strzeżonego Pan Bóg
strzeże. Wrzuciła bieg i ruszyła. Tutaj, w północnym Queenslandzie, wszystko jest możliwe.
– Przejedziesz przez miasteczko, potem przez most, miniesz szpital i zobaczysz duży dom
na cyplu.
Wskazówki, których przełożona pielęgniarek udzieliła jej wczoraj wieczorem przez
telefon, były zwięzłe, ale wyczerpujące. Droga przecinająca miasto doprowadziła ją do trochę
rozchwierutanego mostku. Spojrzała przez boczną szybę i znowu naszła ją pokusa, by się
zatrzymać. Praktycznie pośrodku miasteczka rozciągała się piaszczysta plaża, którą lizały
leniwie fale zielonkawobłękitnego morza. Zgrzana i dosłownie lepiąca się od potu w tym
ostatnim z pięciu dni jazdy, tęskniła za wodą, ale w domu czekał na nią niejaki Hamish.
W tym domu!
Czy to aby na pewno ten? Tam, na cyplu, po południowej stronie tej magicznej zatoczki?
W dzieciństwie marzyła o zamieszkaniu w domu nad morzem. Podniecona docisnęła
mocniej pedał gazu. Tak, ten budynek po prawej to zdecydowanie szpital. Niski, stosunkowo
nowoczesny, otoczony palmami i roślinami o soczyście zielonych liściach, z podjazdem dla
karetek, wejściem do izby przyjęć i parkingiem.
A za szpitalem dom – na wzgórzu, nad morzem. Zaparkowała na małym, wyłożonym
cementowymi płytami placyku z boku, wyciągnęła z bagażnika walizkę i wspięła się po
schodkach na szeroką werandę.
Drzwi frontowe były otwarte, ale mimo wszystko zapukała. Nie doczekawszy się reakcji,
212208252.001.png
zawołała dla formalności „dzień dobry!”, przekroczyła próg i ruszyła niepewnie szerokim
korytarzem biegnącym na przestrzał przez środek starego budynku.
– Masz pojęcie, jak trudno zorganizować rodeo? – Na końcu korytarza pojawił się wysoki
mężczyzna, wymachując słuchawką telefonu. Pytanie, nie dość że dziwaczne, zadane zostało
z lekkim szkockim akcentem. – Ty pewnie jesteś Kate?
Kate uśmiechnęła się po raz pierwszy od sześciu miesięcy. No, może niecałych sześciu.
– Na to by wyglądało – powiedziała, stawiając walizkę na podłodze i ruszając ku niemu z
wyciągniętą ręką. – Kate Winship. Przełożona powiedziała mi wczoraj przez telefon, że po
domu oprowadzi mnie Hamish, a więc pewnie ty.
– Hamish McGregor – potwierdził, ściskając jej dłoń.
Kate spojrzała mu w oczy. Były ciemnoniebieskie, prawie granatowe. W każdym razie
tak wyglądały w ciemnym korytarzu wielkiego, starego domu, który, jak została
poinformowana, nazywano domem lekarzy.
W nagłym przypływie paniki wyszarpnęła rękę z jego uścisku i zaczęła się cofać. Jeden
krok. Drugi.
W zrobieniu trzeciego przeszkodziła jej walizka. Odwróciła się i schyliła po nią.
– Ja wezmę. – Do pokonania dzielącej ich odległości wystarczył mu jeden długi krok.
Wyjął jej walizkę z ręki. – Umieścimy cię tutaj. Pokój należał wcześniej do Mike’a, ale on...
No nic, wkrótce wszystkich poznasz. Powiem tylko, że ostatnio coraz więcej osób decyduje
się na współlokatora, dzięki czemu zwolniło się kilka pokoi dla pielęgniarek, których kwatery
są właśnie odnawiane.
Spojrzał na Kate z przekornym uśmiechem.
– Uczciwie ostrzegam, siostro Winship, w Crocodile Creek od paru tygodni szaleje
epidemia beznadziejnych przypadków miłosnych, a więc proszę uważać.
– Miłość?! Mnie to nie grozi – zapewniła go. – Jestem uodporniona, niepodatna,
zaszczepiona. Wirus miłości się mnie nie ima.
Położył walizkę na łóżku i odwrócił się. Uniesione wysoko ciemne brwi sięgały niemal
kosmyka gęstych ciemnych włosów, który opadł mu na czoło. Te brwi zadawały nieme
pytanie, na które ona ani myślała odpowiedzieć. Ale on wciąż na nią patrzył. Czekał...
Pora skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory.
– Po co organizujecie rodeo?
– Zamarzył nam się basen kąpielowy – odparł, odsłaniając w uśmiechu zdrowe, białe
zęby.
– No tak, oczywiście. Basen kąpielowy dla wierzgających byków i narowistych koni?
Zachichotał. Gdyby nie była uodporniona...
– Zbieramy fundusze na basen dla Wygery, osady aborygenów leżącej w głębi lądu –
wyjaśnił, poważniejąc. – Młodzież zanudza się tam na śmierć, w niektórych przypadkach
dosłownie. Z tych nudów wykańczają się, wąchając rozmaite świństwa – farby, kleje, spaliny
– albo giną w kraksach podczas wariackich wyścigów samochodowych, które sobie dla
rozrywki urządzają.
– I kiedy to rodeo?
212208252.002.png
– W następny weekend. Dlatego właśnie dom świeci dziś pustkami. Wszyscy, co mają
wolne, pojechali do Wygery organizować przetarg na budowę tego basenu. Oferty firm
powinny już wpływać. W akcję zaangażowała się cała miejscowa społeczność. Ja zostałem,
bo mam dyżur pod telefonem. Powiedziano ci, że mamy tu samolot i helikopter?
Przerwał mu dzwonek telefonu. Wyszedł go odebrać, a Kate otworzyła walizkę, jednak
przygnębiona tym, co usłyszała o młodych rdzennych Australijczykach, którzy z nudów
odbierają sobie życie farbą i spalinami, straciła jakoś ochotę do jej rozpakowania.
Przyjechała tu dowiedzieć się czegoś bliższego o swojej matce, a nie zbawiać świat,
mówiła sobie, ale nie pomagało. Wrócił Hamish.
– Słuchaj – powiedział, odgarniając z czoła ten niesforny kosmyk. – Wiem, że dopiero co
przyjechałaś i głupio mi cię o to prosić, ale czy nie poleciałabyś ze mną do wezwania? W
szpitalu rzyga właśnie piętnaścioro małolatów przywiezionych z jakiejś imprezy i personel
ma pełne ręce roboty.
Kate zatrzasnęła wieko walizki.
– Prowadź mnie do samolotu.
– Najpierw zmień buty na jakieś ludzkie. Te sandałki w kwiatki może są i ładne, ale
możesz sobie w nich skręcić kostkę, kiedy będą cię opuszczali do pacjenta.
– Nie podobają ci się moje buty? – obruszyła się, ale otworzyła z powrotem walizkę i
wyjęła traperki. Resztę stroju – czekoladowe spodnie rybaczki i T-shirt w nieco jaśniejszym
kolorze, z purpurowym kwiatkiem wyhaftowanym na ramieniu, też wypadałoby zmienić na
praktyczniejszy, ale mniejsza z tym.
Ściągnęła sandały i usiadła na łóżku, by włożyć traperki.
– Nie musisz nade mną stać. Powiedz tylko, gdzie mam przyjść. Na to lotnisko, które
widziałam po drodze?
– Nie, dzisiaj polecimy helikopterem. Zasznurowała buty i wyszła za nim tylnymi
drzwiami do pięknego wonnego ogrodu. Rozejrzała się w poszukiwaniu źródła zapachu, który
zalegał w powietrzu, ale Hamish szedł zdecydowanym krokiem przed siebie, nie zwracając
najmniejszej uwagi na te aromaty. Pewnie do nich przywykł, pomyślała.
– Za szpitalem mamy lądowisko dla helikopterów – wyjaśniał. – Pilotów jest dwóch.
Jeden, Mike Poulos, jest również ratownikiem, a więc lekarz może latać na wezwania tylko z
nim, ale kiedy Mike ma wolne, a dyżur pełni Rex, to muszą lecieć dwie osoby z personelu
medycznego.
– To jakiś wypadek drogowy? – spytała Kate, zadowolona, że systematycznie biega, bo
bez takiego przygotowania nie nadążyłaby teraz za stawiającym długie kroki Hamishem.
– Chyba nie.
Zdumiona tą odpowiedzią, spojrzała na niego pytająco.
– Jakiś dziwny był ten telefon – dodał. – Kiedy teraz o nim myślę, ogarniają mnie
wątpliwości, czy powinnaś ze mną lecieć.
– Lecę. Dziwny w jakim sensie?
– Sam nie wiem, po prostu dziwny. Dzwoniący powiedział tylko, że w wąwozie Cabbage
Palm leży ranny mężczyzna i podał współrzędne GPS. No wiesz, tego globalnego systemu
212208252.003.png
nawigacji satelitarnej.
– Wiem, obiło mi się o uszy.
– Ponieważ to wąwóz, będziemy musieli spuścić się tam z helikoptera na linie.
– To dla mnie nie pierwszyzna, chociaż przyznaję, że do wąwozów jeszcze nie
zjeżdżałam. Za to spuszczali mnie już podczas sztormu na platformę wiertniczą w cieśninie
Bass i zapewniam cię, że to nie były przelewki.
Doszli do helikoptera i Hamish przedstawił jej Rexa – mężczyznę w średnim wieku
łysego jak kolano, za to z sumiastym wąsem – po czym włożyli podane im przez Rexa
kombinezony.
– Do wąwozu mamy trzy kwadranse lotu, ale jeśli facet leży w krzakach, to z góry go nie
zobaczymy. Pozostanie nam kierować się namiarem GPS. W samym wąwozie nie dam rady
wylądować, a przepisy zabraniają spuszczania ludzi z helikoptera bez wyznaczonego punktu
lądowania. Siądę więc gdzieś na skraju wąwozu, a wy zejdziecie na dno.
Rex mówił do Hamisha, ale od czasu do czasu zerkał niespokojnie na Kate.
– O mnie proszę się nie martwić – zapewniła go, zanim Hamish zdążył powiedzieć. –
Mam za sobą odpowiednie przeszkolenie.
– Dajmy na to – mruknął z powątpiewaniem Hamish. – Ale lepiej będzie, jeśli zejdę do
pacjenta pierwszy. Jeśli może się poruszać, obejdzie się bez twojej pomocy.
– Nic z tego, doktorze! – zaoponował Rex, pomagając im wspiąć się do kabiny. Podał
Kate hełm ze słuchawkami i sprawdził, czy dobrze zapięła pas bezpieczeństwa. – Kiedy tam
dolecimy, będzie się już ściemniało i nawet gdybyście zdążyli wywindować pacjenta przed
zmrokiem, to ja i tak już bym go dziś nie zabrał. A przepisy mówią wyraźnie, że jedna osoba
nie może nocować w terenie. Muszą być co najmniej dwie.
Kate zerknęła na mężczyznę, z którym miała spędzić tę noc. Siedział z ponurą miną.
Wzruszyła ramionami i zaczęła wyglądać przez okno, bo właśnie wystartowali. Zatoka,
szpital i miasteczko szybko zniknęły z pola widzenia, a w dole pojawiły się wzgórza. Na
horyzoncie rysowało się pasmo górskie. Po pół godzinie lotu helikopter zszedł niżej, a
piętnaście minut później Rex, wypatrzywszy miejsce do lądowania, posadził maszynę,
wyłączył silnik, wskoczył do kabiny i zaczął odpinać ekwipunek, który będzie im potrzebny.
– Najpierw spuszczę pana, doktorze, potem sprzęt, a na końcu panią, siostro Winship.
– Proszę mi mówić Kate – zaprotestowała, ale Rex pokręcił tylko głową.
– Rex jest staroświeckim dżentelmenem – wyjaśnił Hamish. – Zresztą nie tylko wobec
kobiet. Do mnie też przez kilka pierwszych miesięcy zwracał się per doktorze McGregor, a ja
odnosiłem wrażenie, że mówi do mojego ojca. W końcu dał za wygraną i ograniczył się do
samego doktora.
Rex wyskoczył z maszyny i zaczął odbierać od Hamisha torby ze sprzętem.
– Macie państwo radio, ale kiedy odlecę, stracicie ze mną łączność. Nawiążemy ją
dopiero jutro rano, kiedy tu wrócę. Pacjenta namierzycie ręcznym GPS-em. Jak się rozwidni,
poszukajcie tam na dole kawałka wolnej przestrzeni, z której mógłbym podnieść nosze, i
podajcie mi przez radio współrzędne. – Rex patrzył z zatroskaniem na Hamisha. Było mu
wyraźnie nieswojo, że musi ich zostawić. – Ja przenocuję w Wetherby Downs, dotankuję i o
212208252.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin