Rowley Christopher - Smoczy Legion 02 - Miecz dla Smoka.doc

(1430 KB) Pobierz

 

 

Christopher Rowley

 

 

 

Miecz dla Smoka

 

tyt. oryg.: A Sword for a Dragon

Tłum. Jerzy Marcinkowski


PROLOG

 

 

Po zniszczeniu Zagłady, prawie trzy miesiące później, w samym środku lata, ten sam Bazil z Quosh, znany w całych legionach jako Złamany Ogon, przeszedł powtórnie przez bramę Marneri.

Świeciło Słońce, a znad Długiej Cieśniny wiała ciepła bryza, kiedy z Relkinem u boku mijał Bramę Wieży. Towarzyszyły im niedobitki z Tummuz Orgmeen, pogromcy Nieuchronnej Zagłady. Od trzech lig witał ich gęsty tłum, ustawiony w szpalerach wzdłuż drogi.

Ocalali tworzyli nieliczną grupkę, na czele której maszerowały dwa pozostałe ze 109 smoki: Bazil i wielki Chektor, któremu zdążyła zagoić się stopa. Dalej szła gromadka smoczych giermków, odnalezionych na targu niewolniczym w Tummuz Orgmeen i tuzin niedobitków z Trzynastej Marneri i Szóstego Oddziału Lekkiej Kawalerii Talionu.

Przy bramie czekały na nich wiwatujące tłumy, obsypujące ich płatkami białego lalyxa — kwiatu Marneri. Przy wejściu do Smoczego Domu stały wszystkie obecne w mieście smoki. Sam potężny Vastrox obdarował Bazila nowym mieczem, jako że Piocar uległ zniszczeniu podczas upadku Zagłady.

Tego samego dnia Kapitan Hollein Kesepton i Lagdalen z Tarcho wzięli ślub w Świątyni Marneri. Życzenia składali im między innymi sierżant Liepol Duxe i Subadar Yortch, który wyzdrowiał już z odniesionych ran.

Obecni byli także Smokowy Pierwszej Klasy Relkin z Quosh i sławny smok Złamany Ogon. Po raz pierwszy zdarzyło się, żeby smok odwiedził Świątynię Marneri — takie żądanie zmusiło świątynną administrację do przeszukania ksiąg w poszukiwaniu precedensów. W końcu Lessis porozmawiała z Ewilrą — wzniesiono specjalną ławę i pozwolono smokowi wejść do środka.

Ceremonię prowadziła czarownica Lessis, która przyznała, że był to pierwszy ślub, jakiego udzielała w życiu. Mimo to poszło jej bardzo sprawnie, za wyjątkiem momentu, w którym uwolniła parę gołębi, symbolizujących nowożeńców, a te zamiast wyfrunąć przez świetlik w dachu, przycupnęły na belce, najwyraźniej niechętne porzucaniu jej towarzystwa.

Hollein Kesepton nie trafił — czego oczekiwał — przed sąd wojenny, nie został jednak również awansowany. W zamian, po długim namyśle, powierzono mu nowy oddział, kompanię w Drugim Legionie, stacjonującą na pograniczu krainy Teetoli. Lagdalen miała dołączyć do niego w Forcie Picon.

Jedyną znaczącą nieobecną była Księżniczka Besita. Zabrano ją do Bea, do szkoły Nadzwyczajnego Biura Śledczego. Podczas wielomiesięcznej niewoli srodze ucierpiała. Przez prawie cały ten czas podlegała działaniu zaklęcia, które czyniło z niej powolną niewolnicę swego porywacza. Złamanie tego czaru i przywrócenie jej pełni władz umysłowych było ponurym i trudnym zadaniem.

Po Thrembode’m Nowym słuch zaginął. Ostatnie informacje Biura Śledczego mówiły o czarodzieju, który trzy miesiące po upadku Tummuz Orgmeen pożeglował statkiem z Ourdh na zachód.

Zniszczenie Nieuchronnej Zagłady miało poważne reperkusje. Potęga Władców na wschodzie została poważnie nadszarpnięta, zmuszając ich do zajęcia pozycji defensywnych. Pogranicze uwolniło się na pewien czas od groźby wojny.

Po zaślubinach goście wspięli się na wzgórze Wieży Straży, gdzie rodzina Tarcho wyprawiła wesele. Rozpoczęły się toasty i zabawa, lecz po kilku tańcach z Holleinem i ojcem Lagdalen wymknęła się schodami na dziedziniec. Znalazła tam Bazila i Relkina siedzących nad beczułką ale. Chłopiec dzierżył cynowy kubek, a smok baryłkę.

— Witaj, panno młoda! — zawołał smok i zabrał ogon, czyniąc jej miejsce na stopniu.

— Nie mogłam już tam wytrzymać, zanim z wami nie porozmawiam. Minęło tyle czasu…

Smok roześmiał się.

— Nam też ciebie brakowało, Lagdalen Smocza Przyjaciółko.

— To prawda — dodał Relkin, potrząsając radośnie kubkiem.

Lagdalen z podziwem obejrzała ich nowe stroje — mundur smokowego Relkina i nowy skórzany kaftan Bazila.

Przyjrzeli się nowemu mieczowi: standardowej broni legionów, nie tak długiej i masywnej jak Piocar, niemniej będącemu niezaprzeczalnie smoczym orężem. Od utraty Piocara Bazil czuł się dziwnie nagi. Wziął sobie najcięższy miecz trolli, lecz nigdy do niego nie przywykł. Teraz nareszcie poczuł się całością.

Lagdalen uśmiechnęła się.

— Nie chciałabym was rozczarować, lecz teraz, po zniszczeniu Zagłady, możecie nie mieć okazji, żeby go wypróbować.

— To by się temu smokowi spodobało. Życie pełne piwa i dobrego, legionowego jedzenia. Siedzenie przy ognisku, obrastanie tłuszczem, a potem emerytura.

Lagdalen ponownie wybuchła śmiechem, dziwiąc się, że przeżyli i mogą teraz siedzieć w tak radosnej kompanii.

— Kiedy wyjeżdżacie do Kenoru? — zapytała po chwili.

— W przyszłym miesiącu wyruszamy do Dalhousie, ze świeżymi rekrutami. A ty?

Wzruszyła ramionami.

— Wkrótce. Skierowano nas do Fortu Picon.

Relkin westchnął cicho.

— No to będziemy daleko od siebie.

Roześmiała się.

— Och, Relkinie, jeżeli jestem czegokolwiek pewna, to tego, że nasze drogi jeszcze się skrzyżują.

Smok wyciągnął ogromną łapę i położył ją delikatnie na ramieniu dziewczyny.

— Nigdy o tobie nie zapomnimy, Lagdalen Smocza Przyjaciółko.

              Ja także cię nie zapomnę, Bazilu Złamany Ogonie.

 

* * *

 

Biskup zrozumiał, że nie ma odwrotu, kiedy przemówiło do niego martwe dziecko tuż przed własnym pogrzebem w domu Aurosa w Dzu.

Nocą przeszywały go spojrzenia gorejących oczu. Żądano od niego lojalności. Jego wierzenia zakpiły sobie z niego. We śnie słyszał szept.

Wiedział, że taka jest prawda. Opuściła go wiara. Auros, dobroczynne centrum wszechświata, nie istniał. Nawet dom Aurosa w popadającym w ruinę Dzu był oszustwem. Naprawdę była to stara świątynia Sephisa, Boga–Węża. Kilka stuleci temu przekazano ją kapłanom Aurosa, korzystając z obalenia tyrańskich rządów Sephisa nad Ourdh.

Ale biskup Aurosa w Dzu zajął się mroczną sztuką. Zagłębił się w czarne księgi Władców. Zaczął eksperymentować. Aby uniknąć odpowiedzialności za katastrofę, jaka przydarzyła mu się podczas próby zamiany miejscami osobowości małpy i szlachetnie urodzonej dziewczyny, złożył straszliwą przysięgę tajemniczemu człowiekowi, który wybawił go z opresji.

A teraz upomnieli się o zapłatę.

Martwe dziecko nie zgodziło się na pogrzebanie. Rozsiadło się w komnatach biskupa.

— Czekają na ciebie — oświadczyło i powiodło go do głównych wrót świątyni.

Oczekiwał go mężczyzna o obliczu kościotrupa, określający siebie mianem wysokiego kapłana Odiraka. Towarzyszyła mu postać skryta w obszernym, czarnym płaszczu. Z tyłu trzymała się siedemnastoletnia dziewczyna, ubrana jedynie w bawełnianą koszulę. Otwarte, śliniące się usta świadczyły, że poddano ją działaniu jakiegoś czaru.

Biskup poprowadził ich do domu Aurosa, gdzie otworzył przed nimi ciężkie drzwi do piwnic. Zstąpili do rozległego pomieszczenia, gdzie postać w płaszczu zdjęła kaptur. Biskup jęknął. Twarz mężczyzny kończyła się na nosie, poniżej lśnił dziób. Nad oczami, przypominającymi okienka paleniska, błyszczał blady, bezwłosy skalp.

Martwe dziecko zachichotało, a biskupowi ścierpła skóra. Rozpoznał w przybyszu mezomistrza, najpotężniejszego z akolitów Władców. W najgorszych koszmarach nie przypuszczał, że kiedykolwiek ujrzy jednego z nich.

Chrapliwymi słowami mocy istota przyzwała z nicości Czarne Zwierciadło. Lustro zawisło w powietrzu; przewalał się w nim chaos szarości. Na komendę mezomistrza zwierciadło opuściło się na wysokość kolan. Dziewczyna o pustych oczach położyła się na ziemi. Martwe dziecko uniosło ostrze.

Biskup przypomniał sobie swój nieudany eksperyment. Jakimż okazał się głupcem! Po raz kolejny zastanowił się, czy aby nieprzyjaciel nie nakłonił go podstępnie do uwikłania się w mroczną sztukę, docierając do niego przez jakiś słaby punkt, co umożliwiło mu złapanie go w pułapkę.

Martwe dziecko podcięło dziewczynie gardło i przekrzywiło jej głowę, tak aby krew spryskała powierzchnię Czarnego Zwierciadła. Krople zadymiły, a mezomistrz wyrecytował przerażający psalm.

W mroku Zwierciadła zaczęło się coś formować. Po chwili owo rosnące coś otoczyła poświata rozszczepionego świniła. Chmury chaosu zafalowały.

Mezomistrz cofnął się. Z lustra buchnął kłąb zielonego dymu, rozlewając się po podłodze na podobieństwo płynu i sięgając wkrótce do kolan.

Nagle w samym środku chmury rozbłysnął punkcik światła. Z oparów zaczęło wynurzać się coś materialnego. Początkowo było ciemnozielone, po chwili jednak nabrało złocistej barwy, a na powierzchni uwidocznił się wyraźny rysunek łusek.

Na podłodze zaległy zwoje ogromnego, złotego węża, przypatrującego się im ślepiami przypominającymi studnie nieskończoności.

Bóg Sephis odrodził się — demon z innego, mrocznego świata.


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Smokowy pierwszej klasy, Relkin z Quosh, potrafił wyobrazić sobie mnóstwo lepszych sposobów spędzenia cennego, czterotygodniowego urlopu, niemniej dał smokowi słowo. Dlatego właśnie stał teraz w strugach zimnego, wiosennego deszczu pod powykręcaną sosną na zboczu góry Ulmo, wpatrując się w górską łąkę, zasnutą lodowatą mgłą.

Padało od wielu dni. Relkin przemókł pomimo suto nawoskowanego płaszcza z Kenoru, odpornego na pojedynczy deszcz. Westchnął głośno.

Na łące majaczyła wysoka, ciemna sylwetka smoka, także okutanego w strój przeciwdeszczowy i wodoodporną opończę, chroniącą go przed najgorszą ulewą.

Tkwili tu od wielu godzin — dokładnie rzecz biorąc: cały dzień — nie wspominając o dniu wczorajszym i jeszcze poprzednim. Prawdę rzekłszy, spędzili tu już dwa tygodnie, a za wyjątkiem pierwszego dnia było tak jak teraz: zimno, mokro i paskudnie.

Od tygodnia do jedzenia miał tylko suszoną wołowinę i owies, a za całe towarzystwo musiał mu wystarczyć posępny smok. Nie mogli rozpalić ogniska, gdyż las nasiąkł wodą tak, iż nawet Relkin Sierota nie był w stanie rozniecić najmniejszego płomyczka.

Najgorsza była świadomość, że dysponując czterema tygodniami urlopu mogli udać się o wiele dalej, być może nawet na wybrzeże, gdzie Relkinowi udałoby się rozwiązać najpoważniejszy z trapiących go problemów. Miał szesnaście lat i nie wpuszczano go do żołnierskich domów uciech — generał Paxion uznał dbanie o moralność młodych żołnierzy i smoczych giermków za jeden z priorytetów swego dowództwa w forcie Dalhousie. Działające poza burdelami dziewki prędko wyłapywano i deportowano z miasta. W ten sposób szybko dojrzewający młodzian stracił niemal wszystkie możliwości zgłębienia tajemnic seksu. Oczywiście w miasteczku, na okolicznych farmach czy nawet w forcie mieszkały także dziewczęta, lecz ich rodzice absolutnie nie dopuszczali do jakichkolwiek kontaktów ze smoczymi giermkami. Tacy chłopcy byli zawsze sierotami, szumowinami z nadmorskich miast, a kto chciałby, żeby taki pozbawiony domu śmieć zadawał się z jego córką? Na pewno żaden porządny obywatel Dalhousie, mimo iż los tych ludzi zależał od odwagi i niezłomności w boju tychże samych chłopców.

Szybka wycieczka do Marneri lub Talionu diametralnie zmieniłaby sytuację. Mogliby popłynąć łodzią do Razacu, a potem skorzystać z traktu. Rozprawiłby się ze swoja obsesja na punkcie płci przeciwnej, a potem przez tydzień czy dwa rozkoszowaliby się cieplejszym klimatem, co stanowiłoby idealne antidotum na długą, ciężką zimę w 87 Szwadronie Smoków Marneri w forcie Kenor.

Fort Kenor, usytuowany na północnym zboczu góry Kenor i mający za zadanie strzec potężną rzekę i zachodnie równiny, był najmniej przytulnym ze wszystkich fortów Kenoru. Wiatry, wiejące z tamtej strony Ganu, od Wyżyn Hazogu, były tak lodowate, że przenikały przez dwie wełniane koszule i płaszcz z futrzanym podbiciem.

Niemniej obietnica była obietnicą, a smok miał pamięć lepszą od ludzi czy słoni, co uniemożliwiało wykręcenie się sianem. I tak oto Relkin znalazł się tutaj, przyglądając się zmarzniętemu, przemoczonemu, smętnemu smokowi, wyczekującemu na środku łąki na przylot miłości swego życia.

Po której, rzecz jasna, nie było śladu. Nic nie wskazywało na zbliżanie się zielonej smoczycy.

Oczywiście Relkin słyszał tę historię mnóstwo razy. Zawsze, kiedy Bazil znalazł gdzieś jedną czy dwie baryłki piwa. Stąd orientował się, że dokładnie w tym miejscu Baz walczył z potężnym, dzikim smokiem — Purpurowo—zielonym z góry Hak — i pokonując go, zdobył względy zielonej smoczycy. Oraz że Bazil został ojcem co najmniej jednego smoczątka, poczętego ze związku pomiędzy wolna samica a bezskrzydłym smokiem z Argonathu. I wreszcie, że gibka smoczyca wróci na spotkanie z Bazem, jak tylko wyklują się ich młode.

Niestety nie przyleciała i nic nie wskazywało na to, że ma taki zamiar. Relkin przez kilka tygodni będzie miał do czynienia ze zrzędzącym smokiem. Westchnął. Chciało mu się krzyczeć.

Podniósł wzrok. Ściemniało się. Padało jeszcze mocniej niż zwykle. Przypuszczał, że nie uda mu się rozpalić ognia — ot, kolejny zimny posiłek i lichy nocleg pod skalnym nawisem.

Olbrzymi kształt poruszył się. Relkin zmienił pozycję. Jego prawa noga omal nie zdrętwiała. Potrząsnął nią, by pozbyć się mrowienia. Baz poddawał się na dzisiaj. Relkin podziękował starym bogom i natychmiast przeprosił za to Wielką Matkę. W kwestiach wiary był beznadziejnie zagubiony.

Podszedł do niego smok. Był przybity

— Nie przyleci. Teraz wiem to na pewno — obwieścił żałobnym tonem.

Chłopiec milczał. Lepiej nic nie mówić. Smok wyciągnął zbrojną w pazury łapę i oparł ją na ramieniu giermka. Lekkie dotknięcie jak na dwutonowe cielsko.

— Ach, wszystko na próżno! Przykro mi, chłopcze, głupi ze mnie smok. Nie przyleci.

Relkin zachowywał dyplomatyczne milczenie. Razem wrócili pod skałę.

Leśne szczury znalazły ich prowiant. Suszone mięso było rozszarpane na kawałki i porozrzucane, a owsiane i żytnie suchary pogryzione i pokruszone. Najgorsze zaś, że wylizały do czysta garnek akh. Relkin ocalił kilka szczątków na kolację. Smok pożarł funt dobrego owsa i resztę mięsa. Nie zdołał odegnać szponów głodu.

Lało przez całą noc.

Rano wciąż padało i było zimniej niż kiedykolwiek. Relkin obudził się i ujrzał Bazila pracującego nad nowym mieczem — legionowym orężem bez imienia, opatrzonym sześćset dwudziestym siódmym numerem.

— To już koniec — obwieścił z iście smoczą stanowczością. — Dziś wracamy. Przyjdę tu za rok. Wiem, że przyleci, jeżeli w ogóle jeszcze żyje.

Relkinowi ciarki przeszły po plecach.

— Za rok? Chcesz tu wrócić?

— Chłopiec nie musi tu przychodzić! Smok przyjdzie sam!

— Może tak się zdarzyć — mruknął Relkin, choć obydwaj wiedzieli, że nie zgodziłby się spuścić swego podopiecznego z oczu.

Bazil skończył z mieczem i podniósł go w górę, pozwalając kroplom deszczu rozpryskiwać się o błękitną stal.

— Ba, ten miecz jest niewygodny, głupi. Nie chcę nim walczyć. Giermek słyszał narzekania na miecz — proste, wojskowe ostrze, długości niemal ośmiu stóp — odkąd Bazil otrzymał go zeszłego lata.

Prawdę rzekłszy, Relkin odkładał w tajemnicy srebro na nową, lepsza broń, lecz ceny były strasznie wysokie. Taki miecz stanowił równowartość rocznych zarobków, toteż giermka czekała jeszcze długa droga, zanim odwiedzi któregoś z płatnerzy fortu Dalhousie i wpłaci zaliczkę na jedno z tych przepięknych ostrzy, które wisiały na tyłach ich sklepów.

Bazil wstał i zamachnął się, aż zaświszczała stał, ścinając czubki kilku pechowych drzewek. Zaburczał coś i wetknął miecz do pochwy, po czym przetrząsnął resztki worka z ziarnem w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.

Schodzili z góry Ulmo w ponurych nastrojach i przy akompaniamencie burczących z głodu brzuchów. Kiedy dotarli do wezbranej wskutek ciągłych deszczów Argo, jedyny przewoźnik nie zgodził się na przeprawę do małego miasteczka Sutsons Camp.

Musieli czekać na północnym brzegu rzeki, gdzie nie było nic prócz kilku zaniedbanych chatek rybackich. W jednym mieli szczęście, przebywało w nich paru rybaków, którzy poprzedniego dnia mieli całkiem udany połów. I choć zaliczyli kolejną paskudną noc — Relkin w zarobaczywionym i zadymionym domku, a Bazil pod wyciągniętą na brzeg rybacką łodzią — to przynajmniej mieli w brzuchach po kilka kwart gorącego, rybnego gulaszu.

Rankiem deszcz nareszcie ustał, zastąpiony przez lodowaty wiatr z północnego zachodu, Oddech Hazogu, jak nazywano go na kamiennych umocnieniach fortu Kenor. Relkin i Bazil czekali niepocieszeni, kuląc się przy niewielkim ognisku. Na obiad kupili kolejne porcje zupy rybnej od rybaków. Była wyraźnie cieńsza i nie zaspokoiła ich głodu. Relkin był tak przybity zimnem i głodem, że prawie nie dyskutował z rybakami na temat jej jakości.

Popołudnie ciągnęło się; było coraz zimniej. Po niebie od czasu do czasu przemykała ciemniejsza chmura. Rzeka wzbierała.

Wreszcie, przed samym zmierzchem, dojrzeli żagiel i wkrótce witali radośnie zawinięcie dużego statku kupieckiego, Tench, kapitana Polymusa Karpone’a.

Smok i chłopiec machali jak szaleni i statek zrzucił żagle, po czym podpłynął po nich, walcząc z przeciwnym prądem.

Tench był dwumasztowym brygiem o niewielkim zanurzeniu i ruchomym kilu. Jednostkę zbudowano z myślą o handlu rzecznym, umożliwiając jej przybicie do niemal każdego brzegu.

Kapitanem okazał się łysy, brzuchaty jegomość w wypłowiałym, czarnym ubraniu. Miał pomarszczoną, rumianą twarz, a z kącika ust zwisała mu fajka.

— Co możecie zaoferować smokowi i smokowemu? — zapytał Relkin po wciągnięciu ich na pokład.

— Kabinę w przedniej ładowni. Jest trochę ciasna, lecz ciepła i sucha. Mnóstwo siana. Woziliśmy już smoki. Dokąd zmierzacie?

— Do fortu Dalhousie.

— Cóż, będzie to was kosztować jedną sztukę srebra od głowy.

— Dwie sztuki srebra?! Żeby dotrzeć stąd do Dalhousie? To rozbój! Wystarczy wam jedna sztuka.

— Za jednego srebrnika otrzymacie zimną kolację, składającą się głównie z chleba.

Relkin skrzywił się.

— A co macie w menu na ciepło?

— Dziczyznę w cieście z przystani Argo. I zupę rybną — nasz kucharz jest mistrzem w jej przyrządzaniu.

— Zapomnij o zupie rybnej, przez ostatni dzień jedliśmy tylko to.

— Wobec tego musicie zapłacić dwie sztuki srebra. Smok zje całą porcję ciasta na raz, nie licząc klusek.

— Macie akh?

— Mamy najlepszy akh z Jemins i Sveet, sławnych z ich butelkowanych sosów. Musisz znać te nazwy.

— Smok uwielbia akh, zwłaszcza z kluskami.

— Może mieć klusek, ile dusza zapragnie, ale za dwa srebrniki. Sama dziczyzna jest tego warta.

Relkin zerknął na Bazila, który wzruszył ramionami. Kapitan uchylił wywietrznik kambuza, skąd buchnęło gorące powietrze, przesycone cudownym zapachem rumieniącej się w piecu dziczyzny w cieście. Bazil jęknął.

Giermek westchnął ciężko.

— Bardzo dobrze. To stanowczo za drogo, ale jesteśmy zbyt zmęczeni, by się spierać. Dwie sztuki srebra.

Tench odbił od brzegu i ruszył szparko w dół rzeki. Bazil ściągnął opończę, a Relkin wyskoczył z mokrego ubrania i założył nieco suchsze rzeczy — podkoszulek z wełny Marneri i brązowe spodnie. Następnie udał się na poszukiwanie ciepłego jedzenia.

W kambuzie spotkał drobnego człowieczka z mnisią tonsurą, odzianego w brązowy strój i zajadającego kluski w sosie. Spodnie kończyły się mu nad kostkami, a obute w sandały stopy były sine od chłoszczącego pokład lodowatego wiatru. Jednak mężczyzna nie zważał na chłód, radośnie pomrukując do siebie podczas jedzenia.

Kiedy Relkin poprosił o więcej akh do porcji Bazila, mnich podniósł głowę z nagłym zainteresowaniem.

— Wybacz mi, młodzieńcze — odezwał się. — Czy w tych okolicach ludzie jadają akh?

Miał dziwaczny akcent, którego Relkin początkowo nie był w stanie umiejscowić. I cóż to za groteskowy pomysł — akh sporządzano z najostrzejszego pieprzu, najsilniejszego czosnku i wywaru ze starych ryb. Zdaniem Relkina, przyprawa ta nadawała się tylko dla smoków i leśnych szczurów.

— W żadnym razie, mój dobry mnichu. Biorę akh dla smoka. Nieznajomy zrobił okrągłe oczy.

— Smok? W takim razie jesteś smokowym. Miło mi cię poznać. Wiele słyszałem o dzielności smoczych giermków.

Relkin wyciągnął dłoń.

— Smokowy pierwszej klasy Relkin z Quosh, do usług. Niewielki człowieczek miał mocny uścisk i paciorkowate, niebieskie oczy.

— Jestem Ton Akalon z wysp Cunfshon. Pracuję dla Wydziału Gleby.

Teraz to chłopiec przeżył chwilę zdumienia. Ten niepozorny człowieczek przywędrował tu aż z Cunfshonu! To wyjaśniało dziwaczny akcent. Z samego Cunfshonu, z jego sławetnymi czarownicami i starożytnymi miastami z kamienia.

— Czy oznacza to, że na statku jest smok? — dopytywał się badacz.

Wytrącił Relkina z rozmarzenia.

— Zgadza się, panie Ton. A ja jestem jego smokowym.

— Ton, proszę, mów mi Ton. Bardzo chciałbym poznać smoka. Oczywiście czytałem o nich, lecz nigdy nie miałem okazji zobaczyć któregoś na własne oczy.

Giermek zdążył już wziąć tacę dziczyzny, miskę klusek z akh i torbę gorącego chleba.

— Mój smok byłby zaszczycony, mogąc cię poznać, panie

Ton.

— Nie, po prostu Ton. Nie jestem rycerzem Imperium i wątpię, żebym kiedykolwiek takowym został. Nie jestem żołnierzem. Specjalizuję się w glebie.

— Glebie?

Oczy człowieczka zabłysły na to słowo.

— Tak, prowadzę badania gleby w Kenorze. Jest tam parę bardzo urodzajnych, głębokich pokładów na podłożu wapiennym. Imperium rozważa poczynienie poważnych inwestycji w tym regionie. Widzisz, żywność to potężna broń. Rozpoczęcie przez Kenor eksportu ziarna wydatnie zwiększy efektywność zabiegów dyplomatycznych Imperium.

— Jedzenie to broń? — Ta idea była dla Relkina zupełnie nowa.

— Obawiam się, że tak. I widzę, że twój smok lubi spożywać wielkie jej ilości — zauważył Ton, wskazując na miskę klusek w ostrym, aromatycznym akh. — No, ja już skończyłem. Pozwól, że ci pomogę.

Ton Akalon złapał ciężką michę i czekał, aż Relkin wskaże mu drogę. Chłopiec nie zauważył u niego najmniejszych oznak złej woli, a strój był zbyt skromny jak na agenta nieprzyjaciela. Problemem, z jakim zawsze borykał się ich wróg, była niechęć jego szpiegów do wcielania się w role zwykłych, biednych ludzi. Relkin przypomniał sobie groźną aurę, otaczającą złego czarodzieja Thrembode’a, kiedy ten pojawił się w Smoczym Domu w Marneri, by unieszkodliwić Bazila. U Tona Akalona niczego takiego nie dostrzegał, wręcz przeciwnie: mnich wydawał się całkowicie nieszkodliwy.

Baz nie miał najlepszego humoru, lecz na widok obiadu zalśniły mu ślepia.

— Bazil, to jest Ton Akalon z Cunfshonu. Jeszcze nigdy nie widział smoka.

Wielkie, czarne oczy zlustrowały przybysza.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin