Cole Allan, Bunch Chris - Sten 1. Sten.doc

(1171 KB) Pobierz

 

Allan Cole & Chris Bunch

 

 

Sten

 

pierwszy tom cyklu Sten

 

Warszawa 1996

 

Amber

 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

    Śmierć po kryjomu przyszła do Dzielnicy.

    Kombinezon cuchnął. Wbity w niego Tech patrzył przez i porysowany wizjer na przewód okalający z zewnątrz obszar rekreacyjny i wypuścił z siebie wiązankę przekleństw, mogącą zadziwić nawet żeglarza dalekiej przestrzeni.

    Najbardziej na świecie chciał teraz napić się zimnego narkopiwa, aby uciszyć dudniące w głowie bębny kaca. Najmniej zaś na świecie chciał wisieć na zewnątrz Vulcana, gapiąc się na jednocentymetrową metalową rurkę, którą miał przyczepić. Ścisnął kołnierz specjalnym przyrządem, moment obrotowy ustalił na wyczucie i wyrzucił z siebie kolejną wiązankę, tym razem włączając w nią szefa i tych wszystkich śmierdzących Migów, bawiących się w odległości jednego metram, i całego świata.

    Zrobione. Zwolnił przyrząd i włączył mały silniczek, przyczepiony do kombinezonu. Jego szef był pieprzonym eks - kochasiem, i do tego miał zamiar przyczepiać się do sześciu pierwszych rund. Tech wyłączył swój uziemiony mózg i pożeglował ospale w kierunku śluzy.

    Oczywiście moment obrotowy ustalił nieprawidłowo. Gdyby rurka nie zawierała fluoru pod wysokim ciśnieniem, nic by się nie stało.

    Przeciążone złącze trzasnęło i surowy fluor stopniowo przeżerał metal, przez kilka dni nieszkodliwie rozpościerając się w przestrzeni. Ale w miarę poszerzania się pęknięcia ciecz kipiała prosto na zewnętrzną okrywę Dzielnicy, poprzez izolację, a w końcu przez wewnętrzne warstwy spływała do środka.

    Na początku dziura miała wielkość łebka od szpilki. Spadek ciśnienia pod kopułą był z początku zbyt mały, aby spowodować jakąkolwiek reakcję czujników, rozmieszczonych wysoko, powyżej kabiny kontrolnej w dachu Dzielnicy.

    Dzielnica mogła mieścić się na którejkolwiek z miliona pionierskich planet - zatrudnione pracz Kompanię dziwki obojga płci przeciskały się przez tłum Migów w poszukiwaniu tych Niewykwalifikowanych eMigrantów, którzy wciąż jeszcze mieli na karcie trochę kredytów.

    Długie rzędy maszyn do gry wygwizdywały zachęty do przechodzących robotników i wydawały z siebie syntetyczny chichot, gdy gra pochłaniała kolejny grosz.

    Dzielnica była prowadzonym przez Kompanię centrum rekreacyjnym, zbudowanym z myślą o "interesie Migów". "Bawiący się Mig to szczęśliwy Mig" - powiedział kiedyś psycholog Kompanii. Nie dodał - bo nie musiał - że bawiący się Mig wydawał kredyty, oczywiście na korzyść Kompanii. Każda przegrana oznaczała przedłużenie kontraktu.

    Właśnie dlatego, pomimo muzyki i śmiechu, w Dzielnicy czaił się smutek i zawziętość.

    Dwóch muskularnych strażników włóczyło się w okolicy wejścia. Starszy kiwnął głową w kierunku trzech hałaśliwych Migów, przemieszczających się z jednego sklepu monopolowego do drugiego, i zwrócił się do partnera:

    - Gdybyś miał zamiar szarpać się za każdym razem, kiedy ktoś na ciebie spojrzy, bracie, to szybko któryś ż tych Migów chciałby się przekonać, co zrobisz, gdy zaczną się naprawdę awanturować.

    Nowy stażysta dotknął ogłuszacza.

    - A ja chciałbym im to pokazać.

    Starszy mężczyzna westchnął i rozejrzał się po korytarzu.

    - O rany. Kłopoty.

    Jego partner o mało nie wyskoczył z munduru.

    - Gdzie? Gdzie?

 

    Starszy mężczyzna pokazał palcem. W stronę wejścia do dzielnicy kierował się Amos Sten. Drugi strażnik zaczął się śmiać z niskiego Miga w średnim wieku, gdy nagle zauważył mięśnie jego karku. I rozmiar nadgarstka. I pięści jak młoty.

    W tym momencie starszy ze strażników westchnął z ulgą i oparł się znów o ścianę.

    - Wszystko w porządku, chłopcze. Ma ze sobą rodzinę. Kobieta o zmęczonej twarzy i dwoje dzieci zbliżało się właśnie do Amosa.

    - Co u diabła? - zdziwił się stażysta. - Ten karzełek nie wygląda mi zbyt groźnie.

    - Nie znasz Amosa. Gdybyś znał, narobiłbyś w portki, zwłaszcza, jeśli miałby ochotę na małą bójkę dla poprawienia sobie humoru.

    Czwórka Migów po kolei dotykała małych białych kwadratów na klawiaturze terminala i centralny komputer Vulcana zarejestrował przemieszczenie się rodziny Stenów do Dzielnicy.

    Gdy mijali strażników, starszy uśmiechnął się i skinął Amosowi głową. Jego partner po prostu patrzył. Amos zignorował ich i poprowadził rodzinę do wejścia.

    - Mig lubi walczyć, co? To chyba nie jest to, co nazywamy zachowaniem aprobowanym przez Kompanię.

    - Synu, gdybyśmy chcieli aresztować każdego Miga, który uszkodził innego w Dzielnicy, to zabrakłoby forsy na nadgodziny.

    - Może powinniśmy go trochę przywołać do porządku.

    - Wydaje ci się, że właśnie ty potrafisz to zrobić?

    Młodszy strażnik skinął głową.

    - Dlaczego nie? Przyłapać go na czymś i przywalić zdrowo.

    Starszy mężczyzna uśmiechnął się i dotknął długiej sinej blizny na prawej ręce.

    - Już ktoś próbował. I to lepszy od ciebie. Ale może się mylę. Może naprawdę właśnie ty umiałbyś coś zrobić. W każdym razie lepiej sobie zapamiętaj: Amos nie jest zwykłym starym Migiem.

    - A co w nim takiego szczególnego?

    Strażnik poczuł się nagle zmęczony nowym partnerem i całą tą dyskusją.

    - Tam, skąd on pochodzi, takich chłopaczków jak ty zjadają na śniadanie.

    Chłopak najeżył się i spojrzał spode łba. Ale przypomniał sobie, że nawet nie licząc brzucha, jego kolega jest wciąż lepszy o jakieś dwadzieścia kilo i piętnaście lat. Okręcił się na pięcie i spojrzał na starszą panią, która wytaczała się wesolutko z Dzielnicy. Popatrzyła na niego, wyszczerzyła dziąsła i upadła miękko wprost pod nogi stażysty, na podłogę.

    - Cholerne Migi!

    Amos wsunął kartę w terminal i komputer automatycznie dodał godzinę do jego kontraktu. Czwórka Stenów weszła do holu. Amos rozejrzał się dookoła.

    - Nie widzę chłopaka.

    - Karl mówił, że ma dodatkową pracę w szkole - przypomniała mu Fread, jego żona.

    Amos wzruszył ramionami.

    - Nie straci wiele. Facet, który pracuje koło mnie, był tu wczoraj. Mówił, że pierwsze przedstawienie jest o jakimś Execu, który zakochuje się w dziwce i zabiera ją do siebie, do Oka.

    Z teatru buchnęła muzyka.

    - No tato, chodźmy już.

    Amos i jego rodzina weszli do sali.

    Sten pospiesznie uderzał w klawisze komputera, wreszcie wcisnął "przesyłanie danych". Ekran błysnął, a potem poszarzał. Sten drgnął. Nie da rady skończyć na czas, by zdążyć na spotkanie z rodziną. Wiekowa szkolna sieć komputerowa nie nadążała, gdy wielu studentów pracowało równocześnie.

    Sten rozejrzał się po sali. Nikt na niego nie patrzył. Wcisnął "podstawowe funkcje", a potem szybko szereg klawiszy. Odnalazł drogę do banku danych centralnego komputera. Oczywiście wbrew wszelkim szkolnym przepisom. Ale Sten, jak wielu innych siedemnastolatków, nie lubił przejmować się na zapas.

 

    Po przejściu ścieżki dostępu włożył dyskietkę z zadaniem. I skrzywił się zobaczywszy, co ma zrobić. To było techniczne ćwiczenie z cyberobróbki, wykonanie kątownika.

    To zawsze wymagało zrobienia spawu i zauważył, że sugerowana technika, przestarzała nawet jak na szkolne warunki, wyznaczała trzymikronowy szew.

    A potem uśmiechnął się. Miał przecież dostęp do głównej bazy danych...

    Za pomocą pióra świetlnego narysował na ekranie dwie stalowe sztaby i wcisnął "wykonanie programu - spawanie". Kilka szybkich ruchów i gdzieś na Vulcanie dwie metalowe belki zostały połączone.

    A może to była tylko symulacja komputerowa.

    Sten ze zniecierpliwieniem czekał, aż ekran komputera oczyści się. W końcu monitor zajaśniał i wyświetlił komunikat, że zadanie zostało prawidłowo wykonane. Sten był wykończony. Jego palce przebiegły po klawiaturze, odcinając nielegalną ścieżkę dostępu, włączając się z powrotem w szkolną sieć, przesyłając prawidłowo wykonane zadanie z pamięci terminala i wyłączając końcówkę. Zerwał się z miejsca i popędził do drzwi.

 

   - Szczerze mówiąc, panowie - powiedział Baron Thoresen - mniej troszczę się o to, że programy R i D nie zgadzają się z jakimiś wydumanymi regułami etycznymi Imperium, niż o dobro naszej Kompanii.

    Zaczęło się jak zwyczajne zebranie rady dyrektorów Kompartii, tych sześciu istot, które kontrolowały życie ponad miliona osób. Wtedy stary Lester zadał pytanie w najbardziej odpowiednim momencie.

    Thoresen nagle wstał i zaczął kroczyć tam i z powrotem. Wielkie cielsko dyrektora przyciągało uwagę zgromadzenia niemniej niż grzmiący głos i autorytatywność.

    - Jeśli to brzmi nie patriotycznie, to bardzo mi przykro. Jestem człowiekiem interesu, a nie dyplomatą. Jak niegdyś mój dziad, wierzę tylko w naszą Kompanię.

    Tylko jeden człowiek pozostał niewzruszony. Lester.

To stary złodziej, pomyślał Baron. Zarobił już swoje, a więc może sobie pozwolić na etyczne skrupuły.

    - Imponujące - powiedział Lester. - Ale my, rada dyrektorów, nie pytaliśmy o pańsltie poglądy. Pytaliśmy o nakłady na Projekt Bravo. Nie chciał pan nam wyjawić, o jaltiego rodzaju eksperymenty chodzi, ale znowu zwraca się pan o przyznanie dodatkowych funduszy. A ja chciałbym tylko wiedzieć, czy mają one może również militarne znaczenie, ponieważ wtedy moglibyśmy otrzymać dotacje finansowe z jakiejś fundacji Imperium.

    Baron spojrzał na Lestera z namysłem, lecz bez strachu. To Thoresen, pomimo wszystko, rozdawał karty. I wiedział dostatecznie dużo, by nie pozwolić temu staremu chytremu zapaśnikowi na ostatnie słowo. I dostatecznie dużo, aby nie próbować przyduszać go. Lester wiele przeżył i nie bał się.

    - Doceniam pański wkład. I pańską troskę o niezbędne wydatki. Ale ten projekt jest zbyt ważny dla naszej przyszłości, bym mógł ryzykować jakiś przeciek.

    - Czyżbym wyczuwał brak zaufania? - zapytał Lester.

    - Nie w stosunku do panów. Nie bądźmy śmieszni. Ale gdyby konkurencja dowiedziała się o celach Projektu Bravo, to nawet moje ścisłe powiązania z Imperatorem nie powstrzymałyby ich od kradzieży i zrujnowania nas.

    - Nawet gdyby zaistniały jakieś przecieki - spróbował drugi z członków zarządu - to zawsze mamy inne rozwiązania. Możemy wpływać na zaopatrzenie w AM2

    - Używając bliskich, osobistych powiązań z Imperatorem, oczywiście - podsunął miękko Lester.

    Baron uśmiechnął się lekko.

    - Nawet ja nie mogę aż tak bardzo polegać na naszej przyjaźni. AM2 to energia, dzięki której prosperuje Imperator i Imperium. Nikt inny.

    Cisza. Nawet Lester nic nie powiedział. Duch Wiecznego Imperatora zakończył rozmowę. Baron rozejrzał się dookoła, po czym zaczął mówić rozmyślnie suchym, monotonnym głosem:

    - Nie słysząc więcej uwag, uważam sprawę zwiększonych funduszy za ustaloną. Przejdziemy teraz do prostszych zagadnień. Udało nam się zmniejszyć główne nakłady na urządzenia portowe Vulcana o pełne piętnaście procent. Wchodzi w to nie tylko wewnętrzne oprzyrządowanie miejsc cumowania, ale także przedsprzedaż kontenerów. Jednak nadal nie jestem zadowolony. Byłoby o wiele lepiej, gdyby...

 

    Amos otworzył szeroko oczy, gdy przedstawienie się skończyło i zapłonęły światła. O ile mógł się zorientować, Exec i jego panienka po przeprowadzce do Oka przenieśli się na którąś z planet pionierów i zostali zaatakowani przez jakieś zwierzę.

    Ziewnął. Nie przepadał za przedstawieniami, ale dobra drzemka przyda się człowiekowi od czasu do czasu.

    Ahd trącił go lekko.

    - Właśnie to chciałbym robić, kiedy dorosnę. Zostać Execem.

    Amos przeciągnął się i wstał.

    - A właściwie, dlaczego, synu?

    - Bo oni mają przygody i pieniądze, i medale... i wszyscy moi przyjaciele też chcą tacy być.

    - Pozbądź się lepiej od razu takich mrzonek - sapnęła Freed. - Tacy jak my nie mieszają się z Execami.

    Chłopiec zwiesił głowę. Amos poklepał go po plecach.

    - To nie dlatego, że nie jesteś wystarczająco dobry, synu. Do diabła, każdy Sten jest wart tyle, co sześciu tych cho...

    - Amos!

    - Przepraszam. Ludzi. - Amos skrzywił się i dodał: - Do diabła. Nazywanie Execów cholernymi nie jest przeklinaniem. To zwykłe stwierdzenie faktu. Mimo wszystko, Ahd, oni nie są bohaterami. Oni są najgorsi. Mogliby zabić człowieka dla wyrównania rachunku. A potem oszukać jego rodzinę na pogrzebie. Gdybyś został jednym z nich, to nie moglibyśmy być z ciebie dumni, ani ja, ani twoja matka, ani ty sam.

    I wtedy odezwała się jego mała córeczka.

    - Ja chcę być panienką do zabawy - stwierdziła.

    Amos zdusił uśmiech, gdy zobaczył, że Freed podskoczyła na jakieś półtora metra. Zdecydował, że teraz jej kolej na "rodzicielską rozmowę".

    Ciśnienie ostatecznie rozerwało rurkę, i wydobywający się gaz skierował ją wprost na dziurę, którą przedtem przebił w okrywie Dzielnicy.

 

    Pierwszy zmarł stary Mig, który opierał się o wewnętrzną ścianę kopuły, kilka centymetrów od nagle powstałego otworu. Zanim zdążył spostrzec fluor zżerający ciało i kości, już był martwy.

    W kabinie kontrolnej kilku znudzonych Techów obserwowało spłukanego Miga, usiłującego namówić panienkę na zabawę po zniżonej stawce. Jeden z Techów chciał się założyć, ale nie znalazł chętnych. Panienki nie dają jałmużny.

    Ciśnienie w końcu spadło poniżej poziomu bezpieczeństwa i zapaliły się światła alarmu. Nikt nawet nie drgnął. Załamania i alarmy stanowiły codzienne zjawisko na Vulcanie.

    Główny Tech na wszelki wypadek podszedł do komputera. Nacisnął kilka klawiszy, uciszając syreny i wygaszając światła alarmowe.

    - No, a teraz zobaczmy, co jest grane. Odpowiedź żwawo wypłynęła na ekran.

    - Hm. To wygląda nieprzyjemnie. Spójrz. Jego asystent rzucił okiem przez ramię.

    - Jakieś chemikalia dostają się do kopuły. Spróbuję zmniejszyć przeciek.

    Tech nacisnął jeszcze parę klawiszy, domagając się więcej informacji z bazy danych.

    UTRATA POWIETRZA; OBECNOŚĆ ZANIECZYSZCZENIA; POTENCJALNE ZAGROŻENIE ŻYCIA; CZERWONY ALARM.

    Główny Tech w końcu stracił swój olimpijski spokój.

    - Cholerne Zaopatrzenie i ich cholerne rurki. Wydaje im się, że nie mamy nic innego do roboty niż sprzątanie po nich. Mam zamiar dać taki raport, że wypali każdy włos z ich łysiny.

    - Proszę pana?

    - Nie przeszkadzaj mi, kiedy się wściekam! Czego chcesz?

    - Czy nie wydaje się panu, że to powinno zostać naprawione? I to zaraz?

    - Taa. Założę się, że połowa z tych przeklętych czujników jest zepsuta albo ktoś wylał na nie piwo. Gdybym dostawał jeden kredyt za każdym razem, gdy...

    Gdy szukał przecieku, jego głos ścichł. W końcu zmniejszył zakres promienia, sprawdzając rurkę po rurce.

    - O cholera. Musimy się przebrać, żeby tam pójść. To leci przez kopułę tamtego laboratorium. O!

    Diagram zamarł na ekranie, w poprzek przebiegły czerwone litery: KAŻDY PRZYPADEK ZWIĄZANY Z PROIEKTEM BRAVO MUSI BYĆ ZGŁOSZONY NATYCHMIAST DO THORESENA.

    Jego asystent zastanowił się:

    - Ale dlaczego to... - Zamilkł, bo zorientował się, że główny Tech nie słucha go.

    - Cholerni Execowie. Zmuszają cię, żebyś uzgadniał z nimi za każdym razem, kiedy masz coś zrobić.

    Wystukał informację, znalazł kod Thoresena, wcisnął "przesyłanie danych" i czekał.

 

    Baron ściskał ręce każdego członka rady opuszczającego posiedzenie. Pytał o zdrowie i o rodzinę. Wspominał o kolacji. Albo komplementował słuszność ich sugestii. Dopóki nie przyszła kolej na Lestera.

    - Doceniam pańską obecność, Lester, bardziej niż pan sobie wyobraża. Pańska mądrość ma wybitnie korzystny wpływ na...

    - Bardzo sprytnie wymigał się Pan od odpowiedzi na moje pytanie, Thoresen. Sam bym tego lepiej nie zrobił.

    - Ależ ja nie unikałem niczego. Ja tylko...

    - Oczywiście, pan tylko. Proszę zachować pochlebstwa dla tych głupców. I pan, i ja dobrze znamy nasze intencje.

    - Pochlebstwa?

    - Zapomnijmy o tym. - Lester ruszył powoli, jednak przystanął i odwrócił się. - Oczywiście rozumie pan, że to nie jest skierowane przeciwko panu, Thoresen. Jak pan, ja także dbam tylko o interesy naszej Kompanii, tylko to jest ważne.

    Baron skinął głową.

    - Niczego innego nie oczekiwałbym od pana.

    Thoresen patrzył za wychodzącym starcem. I stwierdził, że stary złodziej głupieje albo... kłamie. Cóż może być ważniejszego niż władza? Kompania?

    Odwrócił się do dyskretnego brzęczyka i nacisnął. Sześć rzekomych okładek zabytkowych książek przesunęło się, ukazując dostęp do terminala.

    Niespiesznie zrobił trzy kroki i dotknął przycisku. Główny Tech pojawił się na wizji.

    - Mamy kłopot, sir. Tutaj, w Obszarze Wypoczynkowym Dwadzieścia Sześć.

    Baron skinął głową.

    - Proszę o raport.

    Główny Tech wcisnął klawisze, monitor rozbłysnął i szczegóły przecieku w Dzielnicy zaczęły przesuwać się po ekranie. Baron natychmiast pojął, o co chodzi. Komputer przewidywał, że zabójczy gaz wypełni rejon kopuły w ciągu piętnastu minut.

    - Dlaczego to jeszcze nie zostało naprawione, Techniku? - Dlatego, że ten cholerny komputer ciągle piszczy "Projekt Bravo, Projekt Bravo" - warknął Główny Tech. - Potrzebuję tylko pańskiego pozwolenia, i zaraz to będzie zrobione bez narażania kogokolwiek, ja to panu gwarantuję.

    Baron pomyślał chwilę.

    - Czy nie ma innego dojścia do miejsca przecieku niż przez laboratorium Projektu Bravo? Czy nie można wysłać po prostu kogoś w skafandrze kosmicznym na zewnątrz?

    - Nie ma mowy. Rurka jest tak poszarpana, że będziemy musieli to odłączyć u źródła. Tak, panie baronie. Wejście do tego laboratorium jest konieczne.

    - Nie mogę wam pomóc.

Główny Tech zamarł.

    - Ale... przeciek nie zatrzyma się w Dwudziestym Szóstym. Ten cholerny fluor zje wszystko oprócz szklanych ścian.

    - A więc rozwal Dwudziesty Szósty.

    - Ale tam jest prawie tysiąc czterysta osób!

    - Słyszałeś rozkaz.

    Główny Tech gapił się na Thoresena. Nagle skinął głową i wyłączył się.

    Baron westchnął. Zanotował sobie w pamięci, żeby zlecić Kadrom zatrudnienie nowych robotników. A potem przejrzał w myślach całe wydarzenie, aby sprawdzić, czy nie przegapił niczego.

    Istniała jeszcze sprawa bezpieczeństwa. Główny Tech i oczywiście jego asystenci. Mógłby ich gdzieś przesunąć albo prościej... Thoresen przestał rozważać tę sprawę. Na ekranie pojawiło się menu obiadu.

    Pogwizdując bezgłośnie Główny Tech powoli przyłożył palec do ekranu. Jego asystent kręcił się obok.

    - Czy nie powinniśmy...

    Główny Tech popatrzył na niego; ale nic nie powiedział. Odwrócił się od terminala i szybko otworzył czerwoną klawiaturę WPROWADZANIE DANYCH ALARMOWYCH.

 

    Sten popchnął zawianego Techa i pospieszył w głąb korytarza w kierunku wejścia do Dzielnicy, szukając swojej karty. Młody strażnik stanął mu na drodze.

    - Widziałem to, chłopcze.

    - Co?

    - To, co zrobiłeś temu Techowi. Nie wiesz, jak się odnosić do lepszych od siebie?

    - O rany, proszę pana, on sam się poślizgnął. Ktoś musiał upuścić coś na chodnik. Wydaje mi się, że nie mógł pan dobrze widzieć, co się tam zdarzyło. To dość duża odległość, zwłaszcza dla starszego człowieka, proszę pana. - Patrzył na niego niewinnie.

    Strażnik cofnął rękę, nabierając rozmachu, ale partner złapał go za ramię.

    - Nie zawracaj sobie głowy. To chłopak Stena.

    - Ale mimo wszystko, powinniśmy... och, spadaj, mały. Możesz wejść.

    - Dziękuję panu.

    Sten podszedł do bramy i włożył kartę do terminala.

    - Zachowuj się tak dalej, a wiesz, co się stanie?

    Sten czekał.

    - Uciekniesz. Do Buntowników. I będziemy polować na ciebie. Wiesz, co się dzieje, kiedy złapiemy takiego szczura? Robimy mu pranie mózgu.

    Strażnik uśmiechnął się.

    - I wtedy są tacy milutcy. Czasami pozwalają nam pobawić się z ich dziewczynami... zanim się ich pozbędą.

    Nagle zaryczała hydraulika i stalowe drzwi śluzy kopuły zatrzasnęły wejście. Sten cofnął się schodząc niżej.

    Spojrzał na strażników. Zaczęli coś mówić... a potem przenieśli wzrok na migający nad wejściem czerwony napis:

    WEJŚCIE ZAMKNIĘTE... NIEBEZPIECZEŃSTWO... NIEBEZPIECZEŃSTWO...

    Powoli podniósł się.

    - Moi rodzice - powiedział Sten głucho. - Oni są w środku!

    A potem walił w potężne stalowe drzwi, dopóki nie odciągnął go starszy strażnik.

 

 

 

 

    Ładunki wybuchowe wysadziły sześć części kopuły. Ciche trzaski zagubiły się w ryczącym tajfunie uciekającego w przestrzeń kosmiczną powietrza.

    Huragan zagarnął zamieszkane sześciany Dzielnicy i znajdujących się tam ludzi i rzucił ich w czerń.

    A potem ten nagły wicher zamarł.

    To, co pozostało z budynków, mebli i całego wyposażenia, dryfowało w zimnej poświacie odległego słońca. Razem z wysuszonymi, skurczonymi szczątkami tysiąca trzystu osiemdziesięciu pięciu istot ludzkich.

 

    Wewnątrz pustej kopuły, która była Dzielnicą, Główny Tech patrzył przez okienko kabiny kontrolnej. Jego asystent wstał od swojego stanowiska, podszedł i położył mu rękę na ramie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin