Norman Spinrad
Jeździec
na pochodni
(Riding the Torch)
przełożyła Jolanta Kozak
Norman Spinrad należy do tego pokolenia pisarzy SF, którzy stojąc na barkach takich twórców gatunku jak Asimov czy Clarke posługiwali się konwencją fantastyczną dla realizacji swoich bardzo różnorodnych zamierzeń pisarskich (B.W. Aldiss, U. Le Guin, G. Wolfe). Tutaj Spinrad daje swoją, psychodeliczną wersje poszukiwania ostatecznej prawdy poprzez piętrzenie doznań estetycznych, osadzoną w ulubionej przez niego atmosferze schyłkowości. Mikropowieść ''Jeździec na pochodni'' została nagrodzona Jupiterem w, roku 1975.
L.J.
Rozdział I
Siejąc tęczowe błyski z obcisłego lustrzanego kostiumu, spowity w obłok czarnej peleryny, Jofe D'mahl wtargnął poprzez dymnie połyskliwy ekran ściany-burty ogromnego salonu-okrętu, przy akompaniamencie pierwszych taktów Piątej Symfonii Beethovena. Wraz z jego ciałem, migotliwą ścianą przeniknęło widmo światła, obwieszczając naocznie obecność gospodarza rtęciowymi pulsującymi błyskami. Wszystkie głowy się odwróciły, wszystkie postacie zamarły i całe przyjęcie zastygło na dłuższy bit, w którym Jofe D'mahl przywitał gości ironicznym półukłonem. Dopiero, kiedy ruszył po mglistym parkiecie w stronę unoszącej się w powietrzu tacy z olśniewaczami, bankiet odzyskał poprzedni rytm. Jofe D'mahl zrobił wejście.
Wybrał z tacy purpurową kulkę, wrzucił olśniewacz do ust i wgryzł się przez wyrafinowaną, orzeźwiającą gąbczastość w przejmujące jądro aksamitu, doznając smakowego orgazmu. Pierwsza klasa, autorstwa niejakiej Lindy Wolder - tak powiedziała Jiz i jak zwykle trafiła w dziesiątkę. D'mahl wczuł nazwisko Lindy Wolder do swojego banku, włączając je w ścieżkę zmysłową z ostatnich dziesięciu sekund i uzupełniając nim bieżącą listę bankietową. W rzeczy samej, to wschodząca gwiazda, trzeba o niej pamiętać.
Postukał w szybującą tacę, aby podążała za nim i ruszył poprzez wielobarwną, sięgającą kolan mgłę, rozdając ukłony i spojrzenia soczyście zielonych oczu, chłonąc klimat, który sam powołał do życia.
D'mahl skusił samego Hiro Korakina, aby zaprojektował mu grand-salon jako interpretacje osobowości. Korakin wywiesił z kadłuba statku olbrzymią, półkolistą płytę usianego bąbelkami powietrza szmaragdu i nakrył ten wielki taras kloszem z przezroczystego plexi, oferując gościom D'mahla zapierający dech w piersiach, bezpardonowy obraz wszechświata. ''Excelsior'' mieścił się właściwie w centrum Wielkiego Szlaku, zaś linię horyzontu salonu wyznaczała liczna flota statków - dumne drogocenne miasto migotliwych świateł. Dziesięć kilometrów przed dziobem ''Excelsiora'', błona wodorowa o wyglądzie zorzy polarnej oddzielała ich od niezmierzonej nagości przestrzeni międzygwiezdnej.
Wyjrzeć poza krawędź tarasu, w wypolerowaną i rozjarzoną światłami czeluść cylindrycznego kadłuba ''Excelsiora'', znaczyło stanąć oko w oko z widokiem, który wsysał się w głąb duszy, aż po samo dno - bezdenny międzygwiezdny jar, bezgraniczna czarna studnia, a w niej miriady gwiazd jak połyskliwe drobinki nieznaczącego pyłu - nicość rozciągnięta po wieczność w czasie i przestrzeni. Gdzieś w tej czerni, w nieokreślonym punkcie, niewidoczny pióropusz pochodni ''Excelsiora'' łączył się z dwoma tysiącami trzydziestoma dziewięcioma podobnych sobie pióropuszy pochodni innych statków, w eteryczny ogon komety z ledwie widzialnego płomienia o barwie fioletu, który blakł stopniowo w cienką smużkę, ciągnącą się po wieczność w głąb czeluści. Był to ślad przejścia Karawany, który jak nitka z kłębka rozwijał się wstecz w przestrzeni i czasie, na odległość setek lat świetlnych i blisko dziesięciu stuleci, ślad dostrzegalny, który można by, zdawało się, prześledzić wzrokiem poprzez wieki aż po sam ogród utracony - Ziemię.
Jofe D'mahl wiedział doskonale, że dla wielu z jego gości owo dosłowne, realistyczne zobrazowanie kondycji ludzkiej jest czymś niepokojącym, przerażającym, może nawet w złym guście. Ale to było ich zmartwienie: dla D'mahla był to widok oszałamiający, co, naturalnie, słusznie podnosiło jego i tak już wysoką opinie o własnej osobie. Nie bez kozery Krakin cieszył się sławą najlepszego psychitekta w Karawanie.
Wnętrze grand-salonu D'mahl urządził jednak osobiście, przy nieocenionej współpracy Jiz Rumoku. Na przezroczystej szmaragdowej posadzce zasadził migotliwy las rubinowych, szafirowych, diamentowych i ametystowych drzew, zwodniczo wiernie naśladujących żywe formy z odległej przeszłości, które przy każdym najlżejszym drgnieniu powietrza trzepotały połyskliwymi liśćmi z kryształu. Efekt dopełniała wonna mgła, w której mieszały się błękitne, czerwone i liliowe odcienie wiecznie opalizujących drzew i która poza klimatem baśni utrzymywała stałą grawitację 8 gs na synck. Dla złagodzenia ostrości kryształowych krawędzi, Jiz wystarała mu się o zestaw czterdziestu pufo-kul, puchowych balonów w stonowanych odcieniach zieleni, brązu, ochry i szarości, które szybowały gdzie popadło tuż nad poziomem posadzki, dopóki ktoś w nich nie usiadł. Korakin uchwycił rdzenną dla D'mahla przenikliwość widzenia, a sam Jofe dołączył do tego neobarokowy styl swoich ostatnich sensosów. Wynikłe z tego połączenia dzieło sztuki tchnęło paradoksem, jakim była sama Karawana. Dla gości paradoksem owym był Jofe D'mahl. W zgodzie z własnym ego, D'mahl nie czynił w tej kwestii żadnych rozróżnień.
Lista gości była również dziełem sztuki w nowym, neobarokowym stylu D'mahla - zgromadził konstelacje ludzi stworzonych do tego, aby to łasić się przymilnie, to znów zgrzytać jak potłuczone szkło, tu i ówdzie popierać płodozmiany, ale cały czas trzymać na ogniu staroświecki imbryk karmy. Jans Ryn brylowała jak zwykle przed mieszaną kompanią, w której znajdował się miedzy innymi główny strażnik pochodni ''Excelsiora'', dwaj ziemioryjcy z Kantucka, oraz Tanya Davis, żmija w atłasowej skórze. Znaczny tłumek asystował też zagorzałej dyskusji między Daltą Reed a Trombleau, astrofizykiem z Polany. Mniej znaczni goście kręcili się to tu, to tam, pełniąc mniej znaczne, role. Aby przyjęcie mogło błysnąć pełnym blaskiem pochodni, potrzebny był katalizator.
I dokładnie o 24.00 katalizator taki miał się wstrzelić w ich niewinne czujniki - miało to być premierowe wyczucie nowego senso Jofe D'mahla pt. ''Wędrujący Holendrzy''. D'mahl wyrzeźbił z próżni rzeczywistą prymę - i był tego świadom.
... dzięki sięgnięciu poza granice pierwotnego promieniowania a następnie śledzeniu nitki aż do kłębka...
-... jak tysiąc słońc, powiedzieliby na Alamagordo, Jans, a to zaledwie o jedną zaporę i jedno pole przepływu stąd...
- ...pan się musi czuć jak Prometeusz...
- Jofe! Ten tutaj nova przechwala się, że uzyskał wzór spektralny dla życia organicznego - krzyknęła Dalta, wciągając D'mahla na moment w swoją orbitę.
- Na taśmie gwiazdoskopowej? - zapytał z powątpiewaniem D'mahl. - W teorii - przyznał Trombleau.
- Skąd my to znamy? - skwitował D'mahl, racząc się kolejnym olśniewaczem panny Wolder. Kęs przecisnął się miedzy zębami, po czym eksplodował gorzką słodyczą, która niemal natychmiast przerodziła się w długotrwały, dymny posmak. Niezłe, pomyślał D'mahl, oddalając się tanecznym krokiem od rozwartych ust Trombleau, zanim został wessany w dyskurs.
D'mahl brodził w oparach mgieł; zaszedł znienacka Arniego Simkova, klepnął po tyłku Dariusa Warnera i stanął przy grupce gości otaczających Johna Beninę, który był w senso punktem widzenia. Próbowali wyciągnąć z niego coś na temat senso, ale John dobrze widział, że jeśli puściłby parę przed premierą, jego szansę na ponowną współprace z Jofe D'mahlem osiągną równo jeden bzdet.
Nie bądź taki, Jofe, powiedz nam coś niecoś o tych Wędrujących Holendrach - nalegała kobieta odziana w obłok jaskrawożółtej mgły. D'mahl nie przypominał jej sobie cieleśnie, ale nie zadał sobie trudu wczucia się po informacje. Wgryzł się natomiast w sześcienny olśniewacz, który zatomizował się pod dotknięciem zębów, na jeden szalony mikropuls wybielając każdą z osobna synapsę ust. Fuj.
- Zdradzę wam dwie rzeczy - powiedział. -Jednym z dwóch głównych punktów widzenia był John Benina, całość zaś jest mitmaszem.
Rozległ się chóralny jęk, pod osłoną którego D'mahl odbił rykoszetem w stronę Jiz Rumoku, stojącej w oparach zielonej mgły z kimś, kogo nie potrafił zidentyfikować.
Jiz Rumoku była jedyną osobą obdarzoną przywilejem zapraszania na bankiety D'mahla własnych gości, a także jedyną chyba osobą, która nie mając nic wspólnego z powstaniem ''Wędrujących Holendrów'' miała o dziele jakiekolwiek pojecie. Gdyby podejrzewać Jofe D'mahla o posiadanie duszmana, (co jest założeniem mocno wątpliwym), duszmanką jego byłaby Jiz.
Ubrana była, jak zwykłe, w ostatni krzyk jutrzejszej mody: kombinezon ze świetlistej, wyglądającej na sztywną, zielono-purpurowej tkaniny z mozaiką figur geometrycznych, dopasowany do linii ciała jak średniowieczna zbroja. Poszczególne płaszczyzny uwidaczniały się subtelnie z każdym ruchem, dając wspaniały owadzi efekt, ukoronowany wysokim, pierzastym grzebieniem, w którym wymodelowane były elektrostatycznie jej długie, czarne włosy.
Uwagę D'mahla jednak przyciągnął jej towarzysz, gdyż był to bez wątpienia próżniojad. Poza niebieskimi slipami i sandałami nie miał na sobie nic; na całym ciele ani włoska, a łysa czaszka pomalowana była na kolor srebrny. Pomijając kreację, natychmiast zdradzały go oczy: błękitne okna plexi wpatrzone w nieskończony wszechświat absolutnej czerni uwięzionej dzięki jakiejś topologicznej sztuczce we wnętrzu jego połyskliwej czaszki. D'mahl wczuł ten obraz do banku czuciowego.
- Imię, nazwisko - wydał wewnętrzne polecenie. W jego umyśle pojawiło się nazwisko ''Haris Bandoora''. - Dane, w skrócie - zażądał.
- Haris Bandoora, lat standardowych pięćdziesiąt aktualnie dowódca statku zwiadowczego ''Bela-37''; powrócił do Karawany w ubiegły wtorek, 4.987. Raport w bieżącym czasie realnym niedostępny.
A wiec tym razem Jiz postarała się o rzeczywiście łakomy kąsek - próżniojada tak świeżo przybyłego z dalekiego niebytu, że Rada Pilotów nie zdążyła jeszcze opublikować jego raportu.
- Miło powitać pana z powrotem w cywilizacji, panie dowódco. Jaka ona jest, taka jest - ale zawsze.
Bandoora zwrócił na niego próżnię swoich oczu.
- Jaka ona jest, taka jest - powtórzył zimnym, dźwięcznym głosem, który podsumowywał, oceniał i dyskontował historie ludzkości w kilku martwych sylabach.
D'mahl odwrócił wzrok od czarnych przepaści, spojrzał w migdałowe oczy Jiz i na moment oboje przeczuli się wzajemnie w intymnym powitaniu. Jofe ujrzał własne ciało w lustrzanym odbiciu, poczuł ciepło, jakie budziło ono w Jiz. Ucałował własne usta jej ustami, smakując elektryczną dymność spożytych niedawno olśniewaczy. Usta ich rozłączyły się, odczuli się równocześnie.
- Co pan tam pisze w tym raporcie, którego Piloci nie przekazali jeszcze do banków? - zapytał D'mahl z konwersacyjnym zainteresowaniem. (Jak tu gawędzić niezobowiązująco z próżniojadem?)
Wąskie usta Bandoory rozchyliły się w czymś, co mogło być uśmiechem, ale równie dobrze i skrzywieniem bólu. D'mahl wyczuł, że parametry emocjonalne tego człowieka są prawdziwie obce jego doświadczeniom, czy to prymarnym, czy symulom. Nigdy dotąd nie poświęcał większej uwagi próżniojadom i teraz sam się dziwił, dlaczego. Należało koniecznie sporządzić poza-senso na ten temat.
- Znaleźli planetę - oświadczyła Jiz. - O 23.00 wydany będzie biuletyn ogólny.
- Bomba - orzekł D'mahl, nadając temu słowu niuanse wszystkich doznań, jakie poruszało. Próżniojady zawsze wracały z raportami o nowych, jeszcze ciepłych, systemach słonecznych, elektryzując Karawanę na parę miesięcy, podczas których gorączkowo szykowali się do bezpośredniego sondażu badawczego, po czym, skoro tylko okazało się, że cudowna planeta to jeszcze raz tylko bzdet z głazów i przyprawiającego o mdłości gazu, kierowali egzaltacje obywateli Karawany na kolejną Ultima Thule. Już blisko tysiąc lat, wiedli tak Karawanę zrywami po zygzakowatym szlaku wśród próżni od jednej płonnej nadziei do drugiej - dlatego też w opinii D'mahla ten ostatni bzdet nie był nawet godzien miana kosmicznej bujdy. Ale i tak stanie się objawieniem co najmniej trzech najbliższych miesięcy, czyli podłapanie biuletynu przed oficjalną jego publikacją to tak czy owak numer pierwsza klasa, prawdziwy zastrzyk dla niego. Bomba.
- W tym przypadku szansę wyglądają nieźle - powiedział Bandoora.
- Jak zawsze, nieprawdaż? - zauważył jadowicie D'mahl. - I zawsze wychodzi na to samo. Jeżeli w strefie potencjalnego zasiedlenia występuje skała, jej grawitacja urywa głowy, albo też atmosfera stanowi smakowity koktajl wodoru, cyjanku i fluorku. Czy nie wydaje się panu czasami, Bandoora, że jakaś kosmiczna osobistość próbuje zakomunikować panu coś, czego pan nie chce słuchać?
Wewnętrzny wyraz emocji Bandoory wykrzywił się jakby pod beznamiętną powłoką ciała. Jego dolna warga zadrgała w tiku. Co ja takiego powiedziałem?, zdumiał się D'mahl. Te próżniojady naprawdę daleko zabrnęły po wektorach zdziwaczania.
Jiz zdobyła się na wymuszony uśmiech.
- Pochodnią, na której jeździ Jofe, jest czyste ego - powiedziała. - Jofe ma kwaśną minę, bo biuletyn upuści nieco H z jego premiery. Nie mam racji, Jofe, ty ego-potworze?
- Nie tykaj ego - odparł Jofe D'mahl. -Jedynie ono stoi między nami a okulałym Wszechświatem, na który mamy nieprzyjemność być skazani. Ponieważ moja opinia o sobie jest jedyną znaną mi rzeczą w zaściankowej kosmicznej hierarchii przewyższającą wspaniałość mojej osoby, stwierdzam, że jedynie moje ego godne jest uwielbienia. A to dowodzi, że jestem...
- Nieznośny? - podpowiedziała Jiz.
- Że jestem po prostu człowiekiem - sprostował D'mahl - Ponieważ i tak jestem na to skazany, niech mi chociaż będzie przyjemnie.
- Biuletyn Rady Pilotów. - Słowa te wtargnęły do umysłu D'mahla z odpowiednią dozą taktu, co było dowodem poprawy manier od czasów, kiedy Pilotom zdawało się, że mają prawo wstrzelić się człowiekowi w fugę zmysłową, ilekroć przyjdzie im na to ochota. - Dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... - D'mahl przyciągnął do siebie zieloną pufu-kulę i zakotwiczył szybującą chmarę cząsteczek poprzez umieszczenie w niej swojej czcigodnej sempiterny. Jiz i Bandoora zajęli miejsca po jego bokach. - Sześć... pięć... cztery...
Ci goście, którzy jeszcze stali, pozajmowali miejsca: nigdy nie było wiadomo, jak długo potrwa przekazywanie biuletynu. Piloci cierpią na groteskowy przerost poczucia własnej wartości, pomyślał D'mahl A to dowodzi, że są...
- ...trzy ...dwa ...jeden...
Po prostu ludźmi.
D'mahl siedział na ławie w samym centrum niedużego amfiteatru. Wokół niego zasiadało piętrowo dwa tysiące czterdziestu ludzi ubranych w archaiczne niebieskie kurtki wojskowe, pamiętające czasy, kiedy tytuł Pilota Statku oznaczał funkcję paramilitarną, a nie obieralny urząd. D'mahl uznał jednorodność strojów za groteskowo komiczną, a krąg dziennego nieba nad ziemiopodobną planetą za banalny i uwłaczający dobremu smakowi - mimo to jednak musiał przyznać, że większość Pilotów, z ich naiwnym wyobrażeniem o pozycji egzystencjalnej Karawany, ujmowała go i rozczulała swoją prostodusznością.
Ryn Nakamura, siwowłosy starzec od lat, których już nikomu nie chciało się liczyć, piastujący stanowisko Przewodniczącego Rady Pilotów podszedł do niego majestatycznym krokiem, obiema dłońmi klepnął go po ramionach i zasiadł obok. Pachniał natrętną perfumą, skomponowaną jako symula woni mądrości, spleśniałych pergaminów i gnijącej słodyczy. Jako artysta, D'mahl uznał kompozycje za udaną, jakkolwiek nieprzyjemnie jednoznaczną; jako obywatel odebrał ją jako wyraz pogardy i wrogości.
Nakamura pochylił się ku niemu, i w tym samym momencie amfiteatr znikł, a oni siedzieli w zacisznej samotności abstrakcyjnej przestrzeni szczelnie otoczonej firmamentem gęsto skupionych gwiazd.
- Słuchaj, Jofe, statek zwiadowczy ''Bela-37'' powrócił do Karawany z raportem o systemie słonecznym, w którym istnieje potencjalnie zamieszkiwalna planeta. System zlokalizowany jest w obrębie półtora roku świetlnego od naszej aktualnej pozycji - obwieścił z namaszczeniem Nakamura.
D'mahl miął ochotę ziewnąć staremu nudziarzowi prosto w nos, lecz naturalnie dawca punktu widzenia skrzętnie nagiął jego plecy w stronę Nakamury, zaś Przewodniczący kontynuował wypowiedź kozim głosem:
- Rada stosunkiem głosów 1839 do 201 postanowiła zmienić wektor Karawany w kierunku tego systemu, oznaczonego jako 997-Beta, jeszcze przed ujawnieniem raportu.
D'mahl siedział w połowie wysokości amfiteatru, a Nakamura ciągnął formalne przemówienie z trybuny na dole.
- Żywimy szczerą nadzieje, że nasza długa przerwa zbliża się wreszcie do szczęśliwego końca, że jeszcze za naszego życia człowiek ponownie stanie na żyznych wzgórzach żywej planety, z niebem nad głową i wonią życia w nozdrzach. Na zakończenie biuletynu zacytujemy kilka wyjątków z raportu Harisa Bandoory, dowódcy statku ''Bela-37''.
Nie schodząc z mównicy, Nakamura przeistoczył się w Harisa Bandoorę.
- ''Bela-37'' podróżowała pod kątem trzydziestu stopni od głównego wektora Karawany - oznajmił beznamiętnym tonem Bandoora. - Prędkość w skali pochodni 0.9...
D'mahl stał teraz na mostku kapitańskim ''Beli-37'', będącym małym okrągłym pomieszczeniem, obrzeżonym imponującą aparaturą i zamkniętym kopułą z niebieskawego plexi dla zniwelowania efektu Dopplera, lecz wizualnie otwartym na przejmującą grozą wspaniałość przepastnej próżni. Okazało się, że jednym z czterech próżniojadów na pokładzie jest kobieta, która dla D'mahla stanowiła silną konkurencje wobec gwiezdnego spektaklu. Miała na sobie szorty i klapki, czaszkę zaś miała, jak cała reszta, łysą i posrebrzoną, ale jej nadnaturalnie stożkowate piersi i lśniące, silnie umięśnione ciało, sprawiły, że to, co powinno było budzić obrzydzenie, stało się abstrakcyjnym paradygmatem kobiecej urody. Czy ciepło, które poczuł, było jego własnym ciepłem, czy też pochodziło od dawcy punktu widzenia - a wiec samego Bandoory - nie było teraz istotne.
- Gotowość do badania radarowego i rejestracji systemu 997-Beta - odezwała się oszałamiająca istota. D'mahl zbliżył się do niej, z zamiarem znurkowania w bezdenne oczy kobiety-próżniojada. Zamiast to osiągnąć, stwierdził, że usta jego przemawiają głosem Bandoory:
- Światło, Sidi.
Sidi wykonała jakiś zabieg na konsolecie (co za archaiczne urządzenie!) i w centrum geometrycznym mostka kapitańskiego rozbłysła aureola żółtej gwiazdy o średnicy mniej więcej ludzkiej głowy. D'mahl wymienił z załogą pełne napięcia spojrzenia, czując somatycznie, jak jego oczekiwania rosną.
- Planety... - powiedział.
Pojawiło się pięć małych okrągłych cząstek, wirujących w sprężonym czasie wokół żółtego, słońca.
- Potencjalna strefa zasiedlenia...
Hologram 997-Bety otoczył przezroczysty zielony torus. Druga planeta mieściła się w jego granicach.
Rozległo się głośne westchnienie, a D'mahl poczuł, że drży na całym ciele.
- Druga planeta - zarządził głos Bandoory. - Na max.
Hologram gwiazdy zniknął, a na jego miejscu pojawiła się blada, strzępiasta aureola drugiej planety, o średnicy czterokrotnie przerastającej średnicę samej planety. Planeta zdawała się być upstrzona polami brązu, zieleni, błękitu, żółci i fioletu, hologram był jednak blady i rozedrgany, jakby oglądany przez gorącą mgławice grubości wielu mil.
Neutralny głos recytował odczyty instrumentów.
- Domniemana grawitacja - 1.2 gs, plus-minus dziesięć procent... domniemana średnia temperatura - trzydzieści trzy stopnie Celsjusza, plus-minus sześć stopni... domniemany skład atmosfery; hel, azot, tlen, jako składniki podstawowe... skład procentowy w świetle obecnych, danych nie do ustalenia... śladowe ilości dwutlenku węgla, argonu, amoniaku, pary wodnej... domniemane proporcje wody i lądu: 60:40... skład chemiczny wód oceanów w świetle obecnych danych nie do ustalenia...
D'mahl poczuł, jak napięcie całego ciała kanalizuje się poprzez struny głosowe w nieartykułowany krzyk, który zlał się z okrzykami jego towarzyszy. Usłyszał, jak jego usta głosem Bandoory mówią:
- To najlepszy opis, z jakim za mojego życia powrócił statek zwiadowczy. D'mahl siedział w amfiteatrze, a Bandoora przemawiał do Rady.
Na 997-Betę-II bezzwłocznie wysłano sondę. Za dwadzieścia dni ''Beta-37'' wyruszy, aby monitować dane sondy z czoła fali. Zakładamy, że ostateczne dane będziemy w stanie dostarczyć w ciągu pół roku standardowego.
D'mahl był abstrakcyjnym punktem widzenia w czarnej przestrzeni. Ogromny mglisty hologram 997-Bety-II unosił się przed nim jak widziadło zakazanego owocu, a jednocześnie w jego umyśle zabrzmiały słowa:
- Na tym kończymy biuletyn Rady Pilotów.
Wszyscy goście w grand-salonie Jofe D'mahla poczęli natychmiast gadać, gestykulować, kręcić się w podnieceniu. Wszystkie głowy odwróciły się w stronę D'mahla, Jiz i Bandoory, D'mahl, wiedząc, do kogo adresowane są pełne zachwytu spojrzenia, poczuł palącą zazdrość.
- No i co ty na to, Jofe? - odezwała się Jiz, a w jej tonie błysnęło przewrotne ostrze złośliwości.
- Niezła robota - odparł lodowatym tonem D'mahl. - Do sztuki jej daleko, ale przyznam, że to efektowny kawał propagandy.
Bandoora ponownie wydał mu się silnie urażony, jak gdyby słowa D'mahla sięgnęły jakiejś głęboko ukrytej rany.
- Ale ta planeta, Jofe! Ta planeta! Walcząc z wzbierającą falą rozdrażnienia, D'mahl zdobył się na pobłażliwie dobrotliwy uśmiech.
- Szczerze mówiąc, baczniej przyglądałem się Sidi - powiedział. - Próżniojady odkrywają planety, które świetnie wyglądają z daleka, i to o wiele częściej niż się widuje ciała tak świetnie wyglądające z bliska.
- Wiec pana zdaniem przyszłość rasy ludzkiej to temat do żartów? - odezwał się głośno Bandoora, po raz pierwszy okazując irytacje.
D'mahl wyczuł czas: była 23.981. Za chwile mieli się rozpocząć ''Wędrujący Holendrzy'', a goście w kółko pletli tylko o szansach znalezienia choćby jednej nadającej się do życia grudki błota! D'mahl skoczył na równe nogi i wrzasnął:
- Pan za długo siedział w Wielkim Niemanic, panie Bandoora! - Samą donośnością głosu natychmiast skupił na sobie uwagę wszystkich gości. - Gdyby to mnie skazano na statek zwiadowczy w towarzystwie Sidi, miałbym w głowie coś lepszego niż gówniane planety!
- Pan jest degeneratem i egomaniakiem, panie D'mahl - zabeczał nabożnie Bandoora, wywołując -zgodnie z nadzieją D'mahla - kaskadę śmiechu.
- Przyznaje się do obu zarzutów - rzekł D'mahl. - Naturalnie, że jestem egomaniakiem - jak każdy, uważam się za jedynego istniejącego Boga. Naturalnie, że jestem degeneratem - wszyscy jesteśmy degeneratami: miękkimi protoplazmatycznymi maszynkami, których degeneracja rozpoczyna się w momencie powstania!
W mgnieniu oka D'mahl rozproszył solenny nastrój, jaki zapadł na jego bankiecie po ogłoszeniu biuletynu, a metodą ośmieszania i lekkiego przeginania pały, odzyskał prymat uwagi.
- Jesteśmy skazani na bycie tym, czym jesteśmy, tu, gdzie jesteśmy. Holendrzy na bezgranicznym oceanie przestrzeni - to my.
Po salonie poniósł się zbiorowy jęk, podszyty śmieszkiem z tak obcesowego przejścia do bliskiej premiery, zwieńczony zaś powagą na myśl o tym, kim wszyscy są i gdzie ich miejsce. D'mahl dał plamę - a przynajmniej nie całkiem jeszcze doszedł do siebie - i był tego świadom, a świadomość ta rozbłysła pod jego czaszką jak czerwona nova. W tym właśnie momencie złej karmy, godzina 24.00 weszła w czas realny i na częstotliwość czuciowej E-6...
Stoisz u stóp łagodnego zielonego wzgórza, na którego porośniętym drzewami szczycie przybijają do krzyża mężczyznę w przepasce na biodrach. Za każdym uderzeniem młota czujesz przeszywający ból w nadgarstkach. Stoisz w szerokiej alei starożytnej Jerozolimy, przyciskasz do piersi dzban z wodą - i widzisz Jezusa wleczonego na zagładę, a krtań twoją pali jego straszliwe, beznadziejne pragnienie. Znów jesteś w Kalwarii, słyszysz stuk młota, czujesz w nadgarstkach błyskawice bólu, a w ustach smak rozżarzonych piasków.
Jesteś w nadbudówce starego drewnianego żaglowca, smakujesz słony wiatr morskiej burzy. Niebo kotłuje się i wyje pod złowróżbnym zielonym księżycem. Twoja załoga miota się po pokładzie wśród przekleństw, krzyków i piskliwych jęków istot o widmowo przezroczystych ciałach, odzianych w postrzępione łachmany. Piana zalewa ci twarz, a ty ścierasz ją wierzchem dłoni, widząc poprzez własne ciało, jak spływa ci przed oczami. W głębi krtani wzbiera ci śmiech, który w końcu kipi na zewnątrz - nazbyt głośny, nazbyt przejmujący, istne wycie szaleńca. Wznosisz do góry pieść jak z mlecznej mgły i wygrażasz niebiosom. Pękają pociski błyskawic. Jeszcze gwałtowniej potrząsasz pięścią i wdychasz sztormowy wiatr jak oddech kochanki.
Z ostatnim uderzeniem młota patrzysz ku szczytowi Kalwarii i czujesz we własnej dłoni żelazny bolec, a pod własnym ramieniem drewniane ramie krzyża. Stawiają krzyż, a wisisz na nim ty; niebo rozpływa się w ogłuszającej eksplozji światła jaśniejszego niż tysiąc słońc. I wleczesz się mozolnie przez bezkresną równinę szarego lotnego pyłu, pod niebem barwy rdzewiejącej stali. Spośród wirującego pyłu wyrastają zębate ruiny zdruzgotanych budowli, a cały świat od horyzontu po horyzont, wypełniają otępiałe szkieletowate postacie, maszerujące nie wiedzieć dokąd bez śladu nadziei. Lecz ciało twoje ma uporczywą, ołowianą siłę czegoś, co wie, że nie może umrzeć. Ból w nadgarstkach, w ustach pył. Ludzie dookoła ciebie gniją w marszu, topią się jak zegary Daliego, aż wreszcie zostajesz sam - ty, strażnik trupa planety. Zbliża się do ciebie żaglowiec - widmo, wznosząc się i opadając poprzez chłostany burzą pył.
Nadbudówka zapada się pod tobą, niebiosa wyją. Nagle otaczające księżyc chmury rozwiewają się, ukazując zimną, bezwzględną czerń usianą miriadami twardych punkcików światła, a nadbudówka zmienia się w stalowy mostek pokładowy. Stoisz w luku prymitywnego statku-pochodni pierwszej generacji. Na twoim gwiaździstym horyzoncie widać dziesiątki innych przerobionych frachtowców asteroidalnych, ledwie kikutów pochodni z byle jak skleconymi kopułami, lukami i toroidalnymi pokładami - to dalecy solarni przodkowie Karawany.
Obracasz się i tuż przy sobie widzisz wiekowego potwora: starego, bardzo starego człowieka z twarzą porytą bliznami popromiennymi, z duszą porytą bliznami nieukojonego poczucia winy, z wiecznym lodem żarzącym się w lodowato czarnych oczach.
Stoisz w wypukłym luku statku-pochodni pierwszej generacji. Pod tobą jest Ziemia: brunatna, okopcona, zrakowaciała kula, wciąż jeszcze dysząca promieniowaniem Wojny Na Zwolnionych Obrotach. Gdzieś tam biją dzwony, a ty czujesz w dłoniach szarpanie liny dzwonu. Odwracasz głowę i widzisz chudego, diabolicznego mężczyznę o twarzy całkiem płaskiej i oczach jak błękitne węgle. Jego twarz na chwile rozwiewa się w mgłę i tylko szalone oczy pozostają twarde i realne.
- Witaj, Holendrze - mówisz.
- Witaj, Zbiegu.
- Nazywają mnie Tułaczem.
- To już teraz nic nie znaczy - mówi Holender. - Teraz już wszyscy ludzie są tułaczami.
- Wszyscy też jesteśmy zbiegami. Zabiliśmy żywy świat, który nas zrodził. Nawet ty i ja możemy nie doczekać ponownego spotkania. - W nadgarstkach czujesz kąsanie ćwieków, w dłoni ciężar młota. Pragnienie. Odległe bicie dzwonu.
Jesteś Holendrem patrzącym w noc wszechświata, o generacje od najbliższej gwiazdy, o stulecie od najbliższej nadziei żywego świata, o wieczność do przejścia na drugą stronę. W twojej głowie huczą grzmoty, z twoich oczu sypią się błyskawice. Mówisz:
- Pod stopy mamy jeno te pokłady, drogą naszą jest wiatr międzygwiezdny, a siłą napędową -pochodnie jądrowe. Nie waż się skamleć przede mną, sam nigdy więcej nie miałem. - Zanosisz się dzikim, skowyczącym śmiechem szaleńca. - A teraz mam liczne towarzystwo.
Jesteś Tułaczem, patrzysz z góry na zaszlachtowaną Ziemie, słuchasz bicia dzwonu, czujesz w ręku śmiertelny ciężar młota.
- Ja także, Holendrze, ja także.
Glob ziemi przeistacza się w inny świat: brązowo-purpurowy kontynent planety pożyłkowany jak marmur smugami jezior i niebieskich wód. Ubrany w ciężki kombinezon kosmiczny, stoisz na powierzchni planety, na nagiej skale, nad brzegiem czysto-błekitnego jeziora, pod fioletowym niebem obrzeżonym koronką rzadkich, szarych chmur, jak obłok spalin za odrzutowcem. Dwunastu innych ludzi w kombinezonach pełza po spękanej powierzchni skały, jak mrówki po gnacie.
- Trup - mówisz. - Ten świat to trup.
Obok ciebie - opętańczy śmiech.
- Po co ten grobowy ton, Tułaczu? Co nigdy nie żyło, nie może być trupem.
Klęczysz na spłachetku zaoranej ziemi, tuląc w zagłębieniu dłoni zwiędłe ziarenko sosny. Niebo nad tobą jest stalową płytą nabitą ćwiekami reflektorów, a masywne cylindryczne cielsko tuby pochodni kanalizuje wszechświat w zbiornik wodny pokładu rolnego. Scenografia jest prymitywna: klasyczna Karawana pierwszej generacji. Młoda dziewczyna w zielonych szortach i koszuli ziemioryjców, siedzi obok ciebie, naburmuszona, na syntetycznym klepisku, gapiąc się w wypukły luk pokładu rolnego.
- Tak będę żyć, i umrę, nie zobaczywszy nigdy nieba, nigdy nie przespaceruje się po lesie - mówi dziewczyna. - Co ja tu robię? Po co to wszystko?
- Podsycasz żar ostatnich węgielków Ziemi - wypowiadasz te słowa głosem starca. - Strzeżesz ostatnich ocalałych form życia organicznego. Pewnego dnia twoje dzieci, a może dzieci twoich dzieci, zasieją te ziarna w żywej glebie nowej Ziemi.
- Wierzysz w to, naprawdę? - pyta żarliwie, zwracając ku tobie jak słońce siłę swojej młodości. - Że znajdziemy kiedyś żywą planetę?
- Trzeba wierzyć. Jeżeli stracisz wiarę, zostaniesz jedną z nas, w piekle, któreśmy sami stworzyli. My, zrodzeni na Ziemi, jesteśmy katami życia. Nasze dzieci muszą być strażnikami życia.
Dziewczyna patrzy na ciebie zimnymi, bezdennymi oczami. Tułacza, a twarz jej więdnie w pergamin starczej rozpaczy.
- Dla dobra naszych krwią splamionych dusz? - pyta, po czym na nowo staje się młodą dziewczyną.
- Dla własnego dobra, dziewczyno, dla własnego dobra.
W stanie nieważkości unosisz się nad kręgiem Karawany. Statki ustawione w szyku kolistym stanowią lagunę światła w bezkresnym morzu czarnej nicości. Bliżej czoła Karawany, czeluść międzygwiezdna kryje się za zasłoną muślinowej świetlistości: to błona wodorowa, w której połączone wachlarze poc...
lid7op.pl