Sandemo Margit - Opowiadania 09 - Zblakane serca.rtf

(358 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

MARGIT SANDEMO

ZBŁĄKANE SERCA

Z norweskiego przełożyła

LUCYNA CHOMICZ-DĄBROWSKA

POL-NORDICA Publishing Sp. z o.o.

Otwock 1996

ROZDZIAŁ I

Zaczęło padać, więc skręciłam i podjechałam pod kościół. Oparłam motocykl o mur w miejscu, gdzie przed wiekami wierni zostawiali konie, a te, posilając się owsem, czekały cierpliwie na powrót swych właścicieli. Dopiero co skończyło się niedzielne nabożeństwo i drzwi do kościoła były jeszcze otwarte. Postanowiłam schronić się przed deszczem pod sklepieniem tej niewielkiej świątyni z dawnych wieków.

Wewnątrz panowała podniosła cisza, która w szczególny sposób oddziałuje na współczesnego człowieka: zmusza, by zwolnił nieco kroku i powstrzymał potok słów płynący nieprzerwanie z jego ust. W skupieniu szłam powoli po szorstkim czerwonym chodniku, wyłożonym przez środek, a potem skręciłam w boczną nawę. Stojąc na chłodnej kamiennej posadzce, rozglądałam się wokół.

Wnęki i sufit zdobiły naiwne malowidła i dary wdzięcznych parafian zgromadzone na przestrzeni wieków. Ołtarz stanowił prawdziwe dzieło sztuki; wielka, drewniana płaskorzeźba o żywych barwach wzbudziła mój szczery zachwyt Długo studiowałam pełną ekspresji kompozycję, gdy naraz wzrok mój przykuła pęknięta na pół tarcza, niegdyś zapewne bardzo piękna, zawieszona na jednej ze ścian.

Dotknęłam ostrożnie pociemniałego od starości drewna. Na środku rysowały się kontury głowy jakiegoś zwierzęcia, dały się też odróżnić pozostałości znaków heraldycznych.

- Tak, ta tarcza należała do rodu Maarów - odezwał się jakiś głos.

Cofnęłam dłoń jak złodziej złapany na gorącym uczynku. Zupełnie nie słyszałam kroków kościelnego, który gasił świece i ustawiał kwiaty.

- Maar... - zdziwiłam się. - A tak, rzeczywiście, dopiero teraz zauważyłam, że to łeb kuny. Słyszałam kiedyś nazwę tego rodu.

- Jeśli tak, to jest pani wyjątkiem - powiedział z goryczą. - Dziś już nikt nie orientuje się w historii szlacheckich rodów. Przed kilkoma laty w krypcie pod posadzką w głównej nawie odkryto ludzkie szczątki i tę właśnie tarczę. Zauważyła pani, że jest pęknięta?

Pokiwałam głową.

- Chyba domyślam się, co to oznacza.

- No tak, dobrze, że znalazło się tu dla niej miejsce - rzucił kościelny na odchodnym.

Maar? Gdzie ja słyszałam tę nazwę? Już wiem! Natknęłam się na nią w starej kronice szlacheckich rodów Norwegii, gdzie szczegółowo opisano tarczę, znaki heraldyczne, herb. Ten ród, którego przodków nie wymieniono, pojawił się około XV wieku, w krótkim czasie przeżył swą świetność, by potem zginąć gdzieś w mrokach zapomnienia. W kronice jednak nie wspomniano ani jednego przedstawiciela...

Pogrążyłam się w rozmyślaniach. Jaką historię mogłaby opowiedzieć ta tarcza, która przeleżała gdzieś w ciemnej krypcie, podczas gdy przetaczały się stulecia? Co się stało z rodem Maarów? Czy zszedł do chłopskiego stanu, jak wiele innych rodów szlacheckich w Norwegii? Chyba nie, bo wówczas dałoby się śledzić jego losy. A może po prostu w ostatnim pokoleniu urodziły się same córki? Powód mógł być całkiem inny, o wiele bardziej dramatyczny. Koniec XV wieku... Załóżmy, że na początku XVI wieku ród istniał nadal. Co się działo wówczas w Norwegii? Na tych traktach?

Nieobecna duchem przysiadłam w kościelnej ławce, a przed moimi oczyma pojawiły się obrazy z przeszłości, cofnęłam się do dawnych czasów, kiedy to obok okrucieństwa, zdrady i uciemiężenia rozkwitały szlachetne czyny i śmiałe marzenia.

Gdy godzinę później zaświeciło słońce i wyszłam na mokry od deszczu cmentarz, byłam już prawie pewna, że wiem, co się stało z rodem Maarów...

 

Nad horyzontem zawisła ciężka, ołowianoszara chmura, postrzępiona na krańcach i podświetlona przez zachodzące słońce jaskrawą żółcią. Tuż pod tą zwiastującą nieszczęście chmurą lśniła tęcza.

Chłopiec, pełniący wartę na szczycie wzgórza, poczuł dreszcze, mimo że letni wieczór był ciepły. To niedobry znak, pomyślał. Jakby nie dość złego wydarzyło się w ciągu dnia!

Przez krzyk ptactwa dochodziły go szepty naradzających się w dole mężczyzn. Czasem któryś z nich w gniewie podnosił głos, ale natychmiast go uciszano.

Chłopiec zmarszczył brwi, usiłując uchwycić sens rozmowy. Wpatrzony w niebo, przypomniał sobie słowa jakiejś baśni: „U kresu tęczy ukryty jest skarb”.

Naraz serce zabiło mu mocniej, gdyż w samym środku barwnej wstęgi, gdzieś między pasmem zieleni i żółci, dostrzegł dwa czarne punkciki, które powiększały się błyskawicznie.

Zbiegł na dół do zagajnika, gdzie siedziała grupka dziesięciu, a może dwunastu mężczyzn.

- Zbliżają się dwaj jeźdźcy! - zawołał zachrypniętym głosem, a w jego oczach malowało się przerażenie. - Galopują co koń wyskoczy! Prosto z tęczy!

Mężczyźni pospieszyli na szczyt wzgórza. Wysoki przywódca z siwiejącą brodą osłonił ręką oczy i spojrzawszy na jadących uśmiechnął się lekceważąco.

- To tylko panicz Magnus! - powiedział. - Razem ze swym wiernym sługą, Endrem.

- Szczeniaki! - mruknął ktoś inny. - Ale chyba powinniśmy ich zatrzymać?

- Koniecznie! - odparł siwobrody.

Ktoś trzeci spytał z wahaniem:

- Czy wtajemniczymy ich w nasz plan, Henryku?

Henryk Granum zamyślił się.

- Szlachta ma chyba jeszcze mniej powodów niż my, by kochać króla Christiana i jego duńskich wasali.

- Ale oni wyłonili się z tęczy! - powtarzał swoje mały wartownik, wciąż zdziwiony i podniecony.

Henryk Granum roześmiał się.

- Sądzisz, że to jakiś znak? Że Magnus Maar nas uratuje? Hmm... W takim razie zatrzymamy go tutaj. Szybko, wszyscy do lasu! Kryć się!

Bezgłośnie niczym cienie zniknęli pod osłoną drzew. Wzgórze opustoszało.

 

Magnus Maar i Endre ze Svartjordet galopowali na swych wierzchowcach całkiem nieświadomi tego, co wydarzyło się w tych stronach.

Magnus Maar odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się beztrosko.

- Och, Endre, Endre! To dopiero była przygoda! Tym razem myślałem, że już po mnie. Te dziewczęta! Wystarczy, że człowiek trochę je poadoruje, a one od razu myślą o małżeństwie. A na domiar złego wtrąciła się mamuśka... Dzięki, że mnie wybawiłeś z kłopotów, Endre!

Endre z oddaniem popatrzył na swego pana i przyjaciela, a na jego ustach pojawił się uśmiech. Magnus Maar był szlachcicem z krwi i kości, dumnym i odważnym, jego twarz zdradzała zdecydowany charakter, a stalowoszare oczy spoglądały chłodno. Zgodnie z kanonami najnowszej mody nosił jedwabną koszulę i piękny kaftan usztywniony na ramionach. Przez plecy miał przerzuconą krótką, bogato haftowaną pelerynkę z aksamitu. Spod aksamitnego beretu wymykały się ufryzowane ciemnobrązowe loki.

Traktuje mnie jak równego sobie, pomyślał Endre ciepło. Mówi, że jestem jego przyjacielem, nie sługą.

Endre ze Svartjordet był ubrany znacznie skromniej niż Magnus Maar. Spod szerokiej w ramionach kamizeli ze skóry łosia, sznurowanej na piersi, wystawała nie pierwszej już świeżości koszula, podarunek od Magnusa. Spodnie z grubego sukna Endre zatknął w zakurzone długie buty. Czarne włosy od wielu miesięcy nie były strzyżone. Ale uwagę przykuwała przede wszystkim twarz, otwarta i szczera, budząca zaufanie. Endre, zaledwie o dwa lata starszy od Magnusa, sprawiał wrażenie znacznie dojrzalszego. Być może dlatego, że jako syn chłopa, a brat jedenaściorga rodzeństwa doświadczył w życiu o wiele więcej trudów niż rozpieszczony młody szlachcic.

- Och, jak dobrze wrócić do domu - westchnął Magnus. - Jeszcze tylko kawałek, a dojedziemy do naszej osady, spokojnej i bezpiecznej jak zawsze...

 

Już z daleka przyciągnęło ich uwagę stado kruków. Endre wstrzymał konia i z rosnącym niepokojem spoglądał na krążące wysoko czarne ptaki.

- Nie podoba mi się to - mruknął. - Zachowują się jakoś dziwnie, niechybnie zwiastują nieszczęście.

Magnus spojrzał na niego kpiąco.

- Ależ ty jesteś przesądny! - zaśmiał się. - Pewnie polują na naszego starego tłustego kota.

- Nie żartuj - rzekł Endre cicho. - Nie słyszysz głosów ptactwa? Podjedźmy na wzgórze!

Rasowy wierzchowiec Magnusa Maara, z bogato zdobionym siodłem i uprzężą, podążył za mocniejszej budowy gniadoszem Endrego. Gdy konie dotarły na szczyt, jeźdźcy zatrzymali je gwałtownie.

- Wielkie nieba - wyszeptał Magnus. - Co to jest?

Nad brzegiem jeziora Mjøsa krążyły chmary rozkrzyczanego ptactwa. Gawrony z rozdzierającym wrzaskiem mieszały się ze stadem rozzłoszczonych wron i kłótliwych mew. A wysoko w powietrzu szybowały samotne kruki, obserwując, co dzieje się w dole. Ptaki opadały i podrywały się w powietrze niczym wirujące jesienne liście. Ale przez cały czas ich uwaga skupiała się na jednym punkcie: na polu położonym nie opodal jeziora leżały nieruchomo dwa ciała, obok których przechadzał się w tę i z powrotem wartownik.

Na spokojnej twarzy Endrego odmalowało się najpierw zdumienie, a potem przerażenie. Z gardła wydobył mu się zdławiony krzyk rozpaczy.

Magnus przez chwilę patrzył, nic nie pojmując, ale zaraz odwrócił się do przyjaciela i z gniewem zapytał:

- Dlaczego nikt ich nie pochował? Gdzie są wszyscy ludzie? Jedźmy tam i zakończmy ten okrutny spektakl. Dość tego!

Cmoknął na konia, ale w tej samej chwili las się ożywił i otoczyła ich gromada mężczyzn.

- Nie ruszaj się, panie! - zabrzmiał władczo głos Henryka Granuma. - Nie widzisz wartownika?

- To tylko żałosne lokaje von Litzena! Nie przestraszą mnie!

Henryk odrzekł stanowczo:

- Być może, należysz, panie, do warstwy uprzywilejowanej. Pamiętaj jednak, że za von Litzenem stoi sam król Christian Drugi. Jeśli podjedziesz tam, panie, i zaatakujesz wartownika, zostaniesz oskarżony o bunt. Wiesz dobrze, że król duński wykorzysta każdą okazję, by uderzyć w szlachtę norweską. Pamiętaj o swej matce, panie. Już teraz jej pozycja na dworze w Solstad jest bardzo niepewna. Jeśli się wtrącisz, twoja matka straci dwór na rzecz von Litzena!

Magnus zacisnął zęby i stanął zrezygnowany.

- Co tu się stało? - spytał. - Kto tam leży?

- Dwaj chłopi, którzy nie byli w stanie opłacić kolejnego, trzeciego już podatku, nałożonego na nich w przeciągu krótkiego czasu. Nie mieli więcej inwentarza ani zapasu plonów. Poborca podatkowy zagroził, że odbierze im zagrody, a wtedy stracili panowanie i zaatakowali go.

- Trudno im się dziwić! - wybuchnął Magnus poruszony do żywego. - Te podatki są nieludzkie! I co dalej?

Henryk zniżył głos.

- Buntowników zadźgano, a von Litzen zabronił ich pogrzebać. Mają tam zostać jako żer dla drapieżnego ptactwa.

- Właściwie kto to?

- Ten biedak Mads, oczywiście, i... i Peter ze Svartjordet!

Dopiero teraz Magnus spostrzegł, że milczący Endre siedzi ze zwieszoną głową i zaciska dłonie w pięści.

- Ależ to ojciec Endrego! - krzyknął. - Jego ojciec!

- Cii... - powstrzymał go Henryk.

Magnus siląc się na spokój zapytał:

- Co zamierzacie uczynić?

- Mamy tego dość! - powiedział stanowczo Henryk. - Wykurzymy ze wsi tego duńsko-niemieckiego sługusa! W nocy zamierzamy uderzyć szturmem na pałac zagarnięty przez podstępnego barona. Przyłączycie się do nas?

- Tak, idziemy z wami! - rzekł Magnus zdecydowanie.

 

Północ nadeszła mroczna i cicha. W kierunku posiadłości zajmowanej przez von Litzena, prawdziwego pałacu, leśnym duktem ciągnął długi sznur mężczyzn. Posuwali się bezgłośnie pod osłoną drzew, uzbrojeni w co kto znalazł w swej ubogiej zagrodzie. Prymitywna, ale skuteczna broń. W oczach tych ludzi odbijały się determinacja i nienawiść, wywołane wieloletnim uciemiężeniem.

Zostało ustalone, że nikt spośród mieszkańców pałacu nie może ujść z życiem. Tylko w ten sposób sprawcy nocnego napadu nie zostaną rozpoznani i to pozwoli im unieść głowy, gdy król Christian zechce pomścić śmierć swego urzędnika.

Skradający się napastnicy nie wiedzieli zbyt wiele o von Litzenie. Od czasu do czasu pojawiał się we wsi. Był gruby, wejrzenie miał zimne i posępne. Jeździł wspaniałym powozem, z którego prawie nigdy nie wychodził. Mówiono, że niedawno się ożenił, że zrobił świetną partię, ale nikt spoza pałacu dotąd nie widział jego żony. Jego służba składała się prawie wyłącznie z obcokrajowców: Duńczyków, Niemców, francuskich i szkockich knechtów. Garstkę zaledwie stanowili Norwegowie, którzy zdecydowanie trzymali stronę sprawujących władzę...

Księżyc to wychodził, to chował się za chmury, a za każdym razem, kiedy rzucał na las srebrzystą poświatę, widać było, że mężczyźni są coraz to bliżej pałacu.

 

Von Litzen beknął głośno i odsunął puste półmiski.

Zadowolony powiódł spojrzeniem po bogato zdobionej jadalni. Był najmłodszym synem w duńsko-francuskim rodzie w niewielkiej posiadłości w Holsztynie. Najmłodszym, a więc pozbawionym prawa dziedziczenia. Na szczęście przydzielono mu urząd gubernatora okręgowego w Norwegii. Bardzo intratna posada. Mógł przechwytywać dość dużo z tego, co ludność dostarczała koronie.

Ale najmądrzejszym posunięciem okazał się ślub z księżniczką Brandenburgii, dzięki któremu wyraźnie wzmocnił swą pozycję u króla. Teraz miał szansę objąć urząd gubernatora na całą Norwegię...

Nagle poczuł się nieswojo. Najgorzej z tymi niepokornymi chłopami, pomyślał. Niedobrze, że ucierpiał mój najbliższy pomocnik. W tej wsi po raz pierwszy doszło do buntu. Przez ostatnich dziesięć lat wybuchały niesnaski w innych rejonach kraju: w Hedemark, Nord-Hordaland, Trøndelag. Poborcy podatkowi wszędzie byli narażeni na gniew chłopów. A teraz i tutaj...

Dobrze, że zareagowałem natychmiast, ostro i skutecznie, myślał dalej. Na ustach von Litzena pojawił się okrutny uśmieszek. Pozostali chłopi zrozumieli ostrzeżenie i zapłacili bez mrugnięcia okiem.

Ostry krzyk przeszył ciszę. Do jadalni wbiegła pomoc kuchenna, a z jej oczu wyzierał strach.

- Nie żyją! - krzyczała. - W kuchni wszyscy są martwi. A na dziedzińcu leżą trzej knechci.

- Bzdury! - zdenerwował się von Litzen, ale niezwłocznie poderwał się z miejsca i chwycił skórzany mieszek, w którym przechowywał najcenniejsze kosztowności.

W tej samej chwili zjawił się dowódca warty.

- Zostaliśmy napadnięci! - wołał. - Napastnicy zaczaili się i zamordowali strażników!

- Ilu ich jest? - spytał von Litzen, wstrzymując oddech.

- Dość dużo. Wyglądają na chłopów. Jest z nimi młody panicz Magnus Maar.

Von Litzen posiniał na twarzy, ale już za moment odzyskał zimną krew.

- Zbudzić knechtów! Dać sygnał do walki! Nie wolno tu wpuścić buntowników! - komenderował. - A wy czterej za mną! Do podziemia! - Wskazał na kilku żołnierzy oniemiałych z przerażenia.

 

Magnus odważnie rzucił się w wir walki. Jako jeden z nielicznych miał miecz i ciął nim ile sił.

Wtargnęli do sali rycerskiej, ale von Litzena tu nie było, pozostały jedynie resztki obfitego posiłku. Magnus palił się do bitki, jednak wraz z nim podążało tylu chłopów, że zabrakło dla niego przeciwnika.

- Chodź - chwycił Endrego za ramię. - Von Litzen pewnie się gdzieś ukrył. Biegnijmy tamtędy, na górę!

Niewielkie schody z grubych desek prowadziły do długiego korytarza, właściwie galerii, obwieszonej portretami i oświetlonej migotliwym światłem.

- Chyba jesteśmy w zachodnim skrzydle pałacu - szepnął Magnus. - Tu znajduje się apartament jaśnie pani. Von Litzen pewnie ukrył się pod babską spódnicą! Wchodzimy tutaj!

Młody szlachcic szarpnął drzwi i wdarli się do środka. Nie ulegało wątpliwości, że von Litzena tu nie było. Z oddali dochodził ich odgłos walki w przeciwległym skrzydle pałacu.

Ze zdumienia odebrało im mowę. Dopiero po dłuższej, zdającej się trwać wieki ciszy, Endre wyszeptał z niedowierzaniem:

- Przecież to jeszcze dziecko...

ROZDZIAŁ II

Przed nimi na środku sypialni stała dziewczyna, która nie wyglądała na więcej niż piętnaście lat. Wyprostowana jak struna, skrzyżowała ręce na piersi i obrzuciła ich dumnym spojrzeniem. Zauważyli jednak, że pomimo pozornego spokoju z jej czarnych oczu wyziera strach.

Miała na sobie wspaniały strój: haftowaną złotem suknię, ozdobioną perłami i innymi szlachetnymi kamieniami. Tak kosztownej toalety nie otrzymała z pewnością od von Litzena.

Znać było, że ubierała się w pośpiechu, bo spod czepka obszytego perłami wymykały się na kark potargane czarne włosy, a spod sukni wystawały posiniałe z zimna palce stóp.

- Kim jesteś? - rzucił Magnus obcesowo.

Podniosła głowę i dobitnie, choć głos drżał jej lekko, odpowiedziała:

- Maria Brandenburska.

- Maria Brandenburska? - powtórzył Magnus oszołomiony. - Rzeczywiście, słyszałem, że von Litzen zrobił dobrą partię, ale... - Przerwał gwałtownie i uklęknął przed dziewczyną. - To księżniczka, Endre, krewna przyszłego cesarza - szepnął do przyjaciela i pociągnął go za rękaw, by poszedł jego śladem, po czym odezwał się po niemiecku: - Wasza wysokość pozwoli, że się przedstawię. Jestem Magnus Maar z Solstad, a to mój przyjaciel Endre.

- Co się stało? - zapytała Maria po norwesku z nienagannym akcentem.

- Przykro mi - odrzekł Magnus - ale pałac dostał się w nasze ręce.

Na moment ukryła twarz w dłoniach, ale wnet się opanowała.

- A... co z von Litzenem? - głos zadrżał jej lekko.

- Nie wiem dokładnie. Przypuszczam, że nie żyje.

Wydawało mu się, czy naprawdę dostrzegł w jej twarzy wyraz ulgi? Nie potrafił tego rozstrzygnąć.

Nagle w korytarzu zadudniły ciężkie kroki biegnących. Magnus i Endre wymienili szybkie spojrzenia.

- Żadnych świadków... - mruknął Endre. - Ale przecież nie możemy...

- Zabieramy ją z sobą - zdecydował Magnus i zwrócił się do dziewczyny ze słowami: - Wybacz, księżniczko, ale nie mamy wyboru!

Otworzył okno i wyskoczył.

- Pośpiesz się, Endre! Musimy zdążyć, nim wejdą do środka! - zawołał, wyciągając ręce ku górze.

- Przepraszam - mruknął onieśmielony młodzieniec Chwycił młodziutką księżniczkę, podał ją Magnusowi i szybko wydostał się na zewnątrz. Dziewczyna chciała krzyknąć, ale Magnus zasłonił jej usta dłonią.

- Jeśli wasza wysokość pragnie ujść z życiem, to proszę milczeć - ostrzegł.

Pokiwała głową przerażona.

Endre podał jej buty i pończochy, które zgarnął w pośpiechu. Czas naglił, więc prędko włożyła obuwie, pończochy zaś Magnus wetknął w kieszeń.

Pobiegli w stronę lasu i zaraz pochłonął ich mrok.

 

- Tędy, księżniczko - powiedział cicho Magnus, wskazując polanę. - Endre poszedł po konie. Zaczekamy tutaj na niego.

Z ociąganiem usiadła na powalonym pniu, a Magnus stanął obok.

- Konie? - zdziwiła się. - Musimy jechać konno?

Czepek i suknia księżniczki, wysadzane drogocennymi kamieniami, migotały w księżycowym blasku, a włosy przybrały błękitnawy odcień. Dziewczyna wydawała się taka młoda i bezbronna...

Na pałacowym dziedzińcu wciąż trwały potyczki, dochodził stamtąd szczęk broni i przeraźliwe krzyki. Walka jeszcze nie została rozstrzygnięta.

- Musimy stąd uciekać - oświadczył Magnus. - Tobie, pani, grozi śmierć, jeśli zwyciężą moi przyjaciele, natomiast my zostaniemy niechybnie straceni w przypadku zwycięstwa von Litzena.

- Czy jedziemy daleko? - zapytała zalękniona.

Magnus wzruszył ramionami.

- To zależy. Masz, pani, jakichś przyjaciół w Norwegii?

- Mam ciotkę w Bergen.

- W Bergen? To dość daleko stąd. Czy tam właśnie nauczyłaś się języka norweskiego, pani?

- Tak, wychowałam się u ciotki. Na jej dworze poznałam von Litzena.

Tym razem Magnus nie miał najmniejszych wątpliwości, że na wspomnienie o mężu przeszły ją ciarki, ale mimo to czuł się w obowiązku uprzedzić ją, że jeśli von Litzen uszedł z życiem, będzie musiała do niego wrócić.

Podniosła przerażone oczy. W blasku księżyca jej delikatna, dziecinna twarzyczka wydawała się szczególnie urodziwa.

- Nie! Pomóż mi tego uniknąć! - poprosiła.

- Ale co uczynisz z sobą, pani?

- Pojadę do domu, do Brandenburgii - odrzekła łamiącym się głosem. - Nie mogę uciec do ciotki, bo ona każe mnie tu odesłać z powrotem.

Magnus zmarszczył brwi.

- Wybacz, księżniczko, że ośmielam się pytać, ale jak ojciec waszej wysokości mógł wyrazić zgodę na ślub z taką kreaturą?

Gestem wskazała mu miejsce obok siebie.

- Usiądź, proszę - przyzwoliła łaskawie. - Właściwie byłam zaręczona z księciem niemieckim, ale mój narzeczony zachorował na ospę i umarł. No cóż, w Europie nie ma znów tak wielu książąt, a król Christian wstawił się za von Litzenem i zapewniał, że pomoże mu zrobić oszałamiającą karierę.

Magnus milczał przez...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin