Williamson Jack - Legion umarłych.pdf
(
1103 KB
)
Pobierz
JACK WILLIAMSON
LEGION UMARŁYCH
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE LEGION OF TIME; AFTER WORLD'S END
PRZEKŁAD: JOLANTA ZAGRODZKA, ANDRZEJ WRÓBEL
WYDAWNICTWO „ALFA” WARSZAWA 1993
LEGION UMARŁYCH
Rozdział 1
TAJEMNICZE SPOTKANIE
Dla Dennisa Lanninga wszystko, cała historia opisana poni
ż
ej — a zarazem prawdziwe
jego
ż
ycie — zacz
ę
ło si
ę
w pewien spokojny kwietniowy wieczór 1927 roku. Lanning był
wówczas osiemnastoletnim, smukłym, niemal filigranowym młodzie
ń
cem o słomkowo
ż
ół-
tych, stercz
ą
cych włosach. Zazwyczaj z jego twarzy nie schodził nie
ś
miały ciepły u
ś
miech,
czasem jednak zapalał mu si
ę
w oczach bojowy ognik — w jego elastycznym ciele drzemała
zreszt
ą
zaskakuj
ą
ca siła.
Ju
ż
na samym pocz
ą
tku owej historii poł
ą
czyły si
ę
ze sob
ą
dwa przeciwstawne składni-
ki, które współtworzyły j
ą
do ko
ń
ca: codzienna rzeczywisto
ść
i absolutnie Niewyja
ś
nialne.
W ostatnim semestrze Lanning dzielił mieszkanie w Cambridge z trzema innymi stude-
ntami Harvardu; wszyscy trzej byli starsi od niego o rok lub dwa. Wilmot McLan, matematyk,
był powa
ż
nym chudym m
ęż
czyzn
ą
pochłoni
ę
tym całkowicie swoj
ą
prac
ą
. Lao Meng Shan,
dumny syn mandaryna z Seczuanu, młodzieniec o cichym, mi
ę
kkim głosie, fascynował si
ę
cudami współczesnej techniki. Obaj dobrzy kumple, prawdziwi przyjaciele. Ale najbli
ż
szy
Lanningowi był w tym gronie Barry Halloran.
Olbrzymiego wzrostu, rudowłosy, ameryka
ń
ski w ka
ż
dym calu, zapalony piłkarz, Barry
wydawał si
ę
uosobieniem instynktu walki. Obaj, Barry i Lanning, przepełnieni byli tym sa-
mym nieokiełznanym, płomiennym duchem wiecznego buntu. Tej wiosny uczyli si
ę
pilota
ż
u
w porcie lotniczym wschodniego Bostonu, a niebo stanowiło dla nich wci
ąż
podniecaj
ą
ce
wyzwanie.
Owego sennego niedzielnego wieczoru wszyscy trzej przyjaciele Lanninga znajdowali
si
ę
poza domem. W mieszkaniu panowała cisza, a Denny siedział samotnie w swoim pokoju i
czytał mał
ą
, cienk
ą
ksi
ąż
eczk
ę
. Była to pierwsza praca naukowa Wilmota McLana, dopiero
co wydana na jego własny koszt. Nosiła tytuł
Rzeczywisto
ść
i zmiana
, a na jej pierwszej
stronie widniała dedykacja: „Dla Denny'ego od Wila — pozdrowienie ponad czasem.”
Matematyczny j
ę
zyk tej ksi
ąż
ki był czym
ś
obcym dla Lanninga. Wyci
ą
gn
ą
ł si
ę
wygo-
dnie w fotelu i zamkn
ą
ł znu
ż
one oczy, próbuj
ą
c zbudowa
ć
przejrzysty obraz z mgły zawiłych
symboli. McLan cytował słynne zdanie Minkowskiego: „Przestrze
ń
sama w sobie i czas sam
w sobie pozostaj
ą
nieokre
ś
lonymi cieniami i dopiero zespolone tworz
ą
niezale
ż
ny byt.” Je
ż
eli
zatem czas jest po prostu jednym z wymiarów Wszech
ś
wiata, czy jutro jest wobec tego tak
samo rzeczywiste jak wczoraj? Je
ś
li kto
ś
mógłby dokona
ć
skoku w przyszło
ść
...
— Denny! — usłyszał nagle swoje imi
ę
.
Lanning upu
ś
cił ksi
ąż
k
ę
i wyprostował si
ę
. Zamrugał oczami i przełkn
ą
ł
ś
lin
ę
. Lekki
dreszcz przebiegł mu po plecach. Drzwi były wci
ąż
zamkni
ę
te, a w pokoju panowała absolu-
tna cisza. Ale przed nim, na dywaniku, stała kobieta.
Dziewczyna... i jak
ż
e pi
ę
kna!
Prosta biała szata spowijała cał
ą
jej posta
ć
. L
ś
ni
ą
ce, miedzianorude włosy spinała kla-
mra, wykonana z czego
ś
, co było niebieskie i błyszcz
ą
ce. Doskonale zarysowana, klasyczna
twarz wydawała si
ę
niemal surowa, ale Lanning dostrzegł w niej ogromne cierpienie.
Trzymała przed sob
ą
w drobnych dłoniach jaki
ś
przedmiot, o rozmiarach i kształcie
piłki futbolowej, który l
ś
nił gł
ę
bokim wewn
ę
trznym blaskiem niby niesamowity diament.
Utkwiła w Lanningu powa
ż
ne spojrzenie. Jej wielkie oczy miały fiołkowy kolor. Co
ś
,
co dostrzegł w ich gł
ę
bi — ni to bolesne przera
ż
enie, ni to pora
ż
aj
ą
ce, pozbawione nadziei
oczekiwanie — wyzwoliło w nim fal
ę
współczucia. Po czym nagle wróciło zdumienie. Lan-
ning podniósł si
ę
z fotela.
— Witaj! — powiedział prawie bez tchu. — Tak, jestem Denny Lanning. Ale kim ty
jeste
ś
? — Jego spojrzenie pow
ę
drowało w stron
ę
zamkni
ę
tych drzwi za jej plecami. — Jak
si
ę
tu dostała
ś
?
Słaby u
ś
miech zaja
ś
niał na bladej twarzy dziewczyny.
— Jestem Lethonee. — Jej głos miał niezwykły rytm i melodi
ę
, słowa brzmiały prawie
jak pie
śń
. — W rzeczywisto
ś
ci nie znajduj
ę
si
ę
w tym pokoju wraz z tob
ą
, lecz w moim mie-
ś
cie, Jonbarze. Spotkali
ś
my si
ę
jedynie w twojej wyobra
ź
ni. — Fiołkowe oczy spocz
ę
ły na
olbrzymim klejnocie, który trzymała w dłoniach. — I tylko twoje refleksje nad czasem spra-
wiły,
ż
e mogłam do ciebie dotrze
ć
.
Lanning, oszołomiony, chłon
ą
ł cudown
ą
, czyst
ą
młodo
ść
, emanuj
ą
c
ą
z jej wiotkiej po-
staci, blask wspaniałych włosów i spokojne gł
ę
bokie pi
ę
kno, promieniuj
ą
ce z niej jak wewn
ę
-
trzne
ś
wiatło.
— Lethonee — wyszeptał, smakuj
ą
c ten d
ź
wi
ę
k. — Lethonee...
Realna czy nie, była niezwykle pi
ę
kna.
Łagodny, czuły u
ś
miech pojawił si
ę
na chwil
ę
na jej zmartwionej twarzy.
— Przebyłam dług
ą
drog
ę
, aby ci
ę
odnale
źć
, Denny Lanningu — powiedziała. — Prze-
kroczyłam otchła
ń
straszniejsz
ą
od
ś
mierci, aby ci
ę
błaga
ć
o pomoc.
Ogarn
ę
ło go dziwne, gor
ą
czkowe pragnienie. Niedowierzanie walczyło z zapieraj
ą
c
ą
dech nadziej
ą
. Czuł bolesny skurcz gardła uniemo
ż
liwiaj
ą
cy mówienie. Podszedł niepewnie
do niej i próbował dotkn
ąć
jej nagich ramion trzymaj
ą
cych l
ś
ni
ą
cy przedmiot. Jego dr
żą
ce
palce napotkały pustk
ę
.
— Pomog
ę
ci, Lethonee — wyj
ą
kał w ko
ń
cu. — Ale jak?
Jej srebrzysty głos zni
ż
ył si
ę
do l
ę
kliwego, gwałtownego szeptu.
— Przeznaczenie wybrało ciebie, Denny Lanningu. Los ludzko
ś
ci spoczywa w twoich
r
ę
kach, moje
ż
ycie i przyszło
ść
Jonbaru tak
ż
e zale
żą
od ciebie.
— Nie! —
ż
achn
ą
ł si
ę
Lanning. — Jak to? — Z niedowierzaniem potarł czoło. —
Gdzie jest Jonbar?
Jego zdumienie i l
ę
k wzrosły jeszcze bardziej, gdy dziewczyna powiedziała:
— Spójrz w kryształ czasu, a poka
żę
ci Jonbar.
Podniosła do góry olbrzymi klejnot i utkwiła w nim wzrok. Z kamienia wytrysły nagle
kolorowe promienie — eksplodował o
ś
lepiaj
ą
cym, wielobarwnym
ś
wiatłem. Blask powoli
przygasał i Lanning zobaczył Jonbar. Mi
ę
dzy zielonymi parkami i szerokimi wielopoziomo-
wymi estakadami wznosiły si
ę
, porozrzucane na ogromnej przestrzeni, zbudowane ze srebrzy-
stego metalu wyniosłe, strzeliste pylony, przy których drapacze Manhattanu wydawałyby si
ę
małe. Wielkie białe statki w kształcie łzy przesuwały si
ę
w powietrzu ponad nimi.
— To Jonbar, miejsce w którym jestem — powiedziała dziewczyna mi
ę
kko. — Pozwól
teraz,
ż
e ci poka
żę
miasto le
żą
ce daleko we mgle przyszło
ś
ci, które mo
ż
e sta
ć
si
ę
Nowym
Jonbarem.
Jasny płomie
ń
zasłoni! Jonbar i znikł wraz z nim. Lanning zobaczył inn
ą
, jeszcze
bardziej zdumiewaj
ą
c
ą
metropoli
ę
. Zielone wzgórza rysuj
ą
ce si
ę
na horyzoncie pozostały te
same, ale wie
ż
e były pot
ęż
niejsze i rozmieszczone jeszcze dalej od siebie. Ich mury o czy-
stych, mi
ę
kkich barwach ja
ś
niały jaskrawo na tle zieleni drzew otaczaj
ą
cych je parków. To
miasto było pi
ę
kne jak dzieło artysty; jego uroda zapierała dech w piersiach.
— Nowy Jonbar — szepn
ę
ła dziewczyna pełnym czci tonem. — Jego mieszka
ń
cy to
dynoni
.
Tu mniej statków unosiło si
ę
w powietrzu. Lanning zobaczył jednak małe figurki, spo-
wite w co
ś
, co wydawało si
ę
szatami z czystego, jarz
ą
cego si
ę
płomienia, bez
ż
adnych skrzy-
deł szybuj
ą
ce swobodnie wysoko ponad parkami.
— Oni lataj
ą
dzi
ę
ki przystosowaniu si
ę
do
dynatu
— szepn
ę
ła Lethonee. — Jest to siła,
która czyni ich prawie nie
ś
miertelnymi, podobnymi Bogu. To oni s
ą
t
ą
doskonał
ą
ras
ą
, która
nadejdzie.
Wielobarwny płomie
ń
przesłonił obraz i dziewczyna opu
ś
ciła kryształ. Lanning zrobił
krok do tyłu i przygl
ą
dał si
ę
przez chwil
ę
lampie, ksi
ąż
kom i krzesłu stoj
ą
cym za nim. Z tej
starej wygodnej rzeczywisto
ś
ci przeniósł wzrok z powrotem na cudown
ą
posta
ć
dziewczyny.
— Lethonee — zacz
ą
ł i przerwał,
ż
eby złapa
ć
oddech. — Powiedz mi, czy ty istniejesz
naprawd
ę
?
— Jestem tak samo prawdziwa jak Jonbar — powiedziała cicho, powa
ż
nym tonem. —
Nasz los jest w twoich r
ę
kach. Ty dasz nam
ż
ycie lub
ś
mier
ć
. Taka jest prawda zapisana w
strukturze czasoprzestrzeni.
— Có
ż
ja... — zaj
ą
kn
ą
ł si
ę
Lanning. — Có
ż
ja mog
ę
zrobi
ć
?
Cie
ń
l
ę
ku pojawił si
ę
w jej oczach.
— Jeszcze nie wiem. To, co zrobisz, jest rozmyte w strumieniu czasu. Ale ty mo
ż
esz
walczy
ć
o Jonbar — je
ś
li tylko b
ę
dziesz chciał.
Ż
eby zwyci
ęż
y
ć
albo zgin
ąć
. Przyszłam, aby
ostrzec ci
ę
przed tymi, którzy b
ę
d
ą
chcieli zniszczy
ć
ciebie — a tym samym cały mój
ś
wiat.
Jej głos przypominał teraz monotonny
ś
piew.
— Wiedz bowiem,
ż
e istnieje ciemna, straszna pot
ę
ga
gyrane
i czarny Glarath, jej
kapłan, istnieje te
ż
Sorainia, ze swymi hordami
ż
ołnierzy-niewolników.
Lethonee spos
ę
pniała. Smutek zasnuł jej oczy, wci
ąż
jednak płon
ę
ły niegasn
ą
c
ą
niena-
wi
ś
ci
ą
.
— Najwi
ę
ksze niebezpiecze
ń
stwo zagra
ż
a nam z jej strony. — W głosie Lethonee za-
brzmiały tony przypominaj
ą
ce pie
śń
bitewn
ą
. — Sorainia ma dusz
ę
wojownika. Jest diabel-
skim owocem Gyronchi i musi zosta
ć
zniszczona.
Dziewczyna umilkła nagle i spojrzała na Lanninga ponad olbrzymim kryształem; w jej
bladej twarzy dostrzegł czuło
ść
i prawie dzieci
ę
ce zatroskanie.
— W przeciwnym razie — zako
ń
czyła — ona zniszczy ciebie, Denny.
Lanning patrzył na ni
ą
uwa
ż
nie przez dłu
ż
sz
ą
chwil
ę
. W ko
ń
cu ochrypłym z emocji
głosem powiedział:
— Cokolwiek si
ę
zdarzy, chciałbym ci pomóc. Je
ś
li tylko b
ę
d
ę
potrafił. Dla ciebie go-
tów jestem na wszystko. Ale powiedz mi, co mam robi
ć
?
— Strze
ż
si
ę
Sorainii! — Te słowa zabrzmiały jak d
ź
wi
ę
k fanfar, ale potem jej głos wy-
ra
ź
nie opadł. — Denny, obiecaj mi co
ś
. Obiecaj,
ż
e nie polecisz jutro.
— Jak to, przecie
ż
to taka znakomita okazja! — zaprotestował Lanning. — Max, nasz
instruktor, powiedział,
ż
e wła
ś
nie jutro Barry i ja b
ę
dziemy lata
ć
zupełnie samodzielnie, je
ś
li
tylko pogoda nie zawiedzie. Nie mog
ę
, nie chc
ę
zrezygnowa
ć
.
— Musisz — powiedziała Lethonee.
Lanning napotkał spojrzenie jej fiołkowych oczu. Fala nieznanego uczucia zmiotła
naraz jak
ąś
niewidoczn
ą
barier
ę
mi
ę
dzy nimi...
— Obiecuj
ę
— wyszeptał. — Nie polec
ę
.
— Dzi
ę
kuj
ę
, Denny. — U
ś
miechn
ę
ła si
ę
i dotkn
ę
ła dłoni
ą
jego dłoni. — Teraz musz
ę
ju
ż
odej
ść
.
— Nie! — Lanning przeraził si
ę
, zaparło mu oddech. — Przecie
ż
nie wiem nawet poło-
wy tego, co powinienem wiedzie
ć
. Gdzie ty jeste
ś
naprawd
ę
ani jak ciebie odnale
źć
. Nie od-
chod
ź
jeszcze...
— Niestety musz
ę
. — Cie
ń
przesłonił jej twarz. — Sorainia mo
ż
e mnie tu
ś
ledzi
ć
. Gdy
zrozumie,
ż
e rozwi
ą
zanie zale
ż
y teraz od ciebie, zrobi wszystko, aby ci
ę
pojma
ć
... lub nawet
zniszczy
ć
. Znam Soraini
ę
.
— Ale... — Lanning przełkn
ą
ł
ś
lin
ę
. — Czy zobacz
ę
ci
ę
znowu?
— To twoja r
ę
ka spoczywa na sterze czasu, nie moja.
— Czekaj! — krzykn
ą
ł Lanning. — Ja...
W tym momencie kamie
ń
, który trzymała w dłoniach, rozbłysn
ą
ł znowu pot
ęż
nym,
t
ę
czowym blaskiem. Lanning natychmiast przestał widzie
ć
cokolwiek. A gdy min
ę
ła chwila,
okazało si
ę
,
ż
e jest sam w pokoju i mówi w pró
ż
ni
ę
.
Czy to był sen, czy jawa? Czy Lethonee była kim
ś
rzeczywistym, kim
ś
, komu udało si
ę
tu dotrze
ć
przez otchła
ń
czasu z istniej
ą
cej, by
ć
mo
ż
e, odległej przyszło
ś
ci? A mo
ż
e zwario-
wał? Oszołomiony wzi
ą
ł znów do r
ę
ki mał
ą
szar
ą
ksi
ąż
eczk
ę
i przeczytał raz jeszcze fra-
gment:
„Zewn
ę
trznemu obserwatorowi, dysponuj
ą
cemu zmysłami przeznaczonymi do odbioru
czterowymiarowych wra
ż
e
ń
, nasz Wszech
ś
wiat musi wydawa
ć
si
ę
zamkni
ę
ty, na zawsze
ustalony, niezmienny. Upływ czasu jest niczym innym jak wskazówk
ą
wewn
ę
trznego zegara;
jest niczym innym jak nieuchwytnym promieniem
ś
wiadomo
ś
ci, o
ś
wietlaj
ą
cym ludzkie
do
ś
wiadczenie. W ka
ż
dym absolutnym sensie zdarzenia dnia wczorajszego i jutra s
ą
tak samo
wieczne i niezmienne jak struktura przestrzeni.”
Przed oczami stan
ę
ła mu nagle pi
ę
kna posta
ć
Lethonee i przesłoniła stronic
ę
ksi
ąż
ki.
Jak te słowa maj
ą
si
ę
do jej opowie
ś
ci o
ś
wiatach, które mogłyby zaistnie
ć
i walcz
ą
o swoje
istnienie?
Odrzucił ksi
ąż
k
ę
na bok, nalał sobie porz
ą
dny łyk irlandzkiej whisky z butelki nale
żą
cej
do Barry'ego Hallorana i pow
ę
drował bez celu w kierunku placu Harvardzkiego. Było ju
ż
pó
ź
no, kiedy wreszcie poło
ż
ył si
ę
do łó
ż
ka. Spał
ś
ni
ą
c o Lethonee.
Nast
ę
pnego ranka miał ochot
ę
opowiedzie
ć
o wszystkim Barry'emu, który był mu bli-
ż
szy ni
ż
rodzony brat. Pomy
ś
lał jednak,
ż
e wielki rudzielec u
ś
miałby si
ę
tylko — tak jak on
sam
ś
miałby si
ę
na pewno, gdyby usłyszał podobn
ą
histori
ę
od kogo
ś
innego. A nie chciał,
ż
eby ktokolwiek
ś
miał si
ę
z tego snu, nawet Barry.
Dr
ę
czony nadmiarem sprzecznych dozna
ń
i uczu
ć
: zdumieniem i niepewno
ś
ci
ą
, niczym
nie uzasadnion
ą
nadziej
ą
ujrzenia Lethonee raz jeszcze i gorzkim l
ę
kiem,
ż
e mo
ż
e była ona
jedynie złudzeniem, Lanning przez jaki
ś
czas daremnie próbował si
ę
uczy
ć
i naraz zdał sobie
spraw
ę
,
ż
e spaceruje bez celu po pokoju.
— Obud
ź
si
ę
, chłopie! — hukn
ą
ł na niego Barry. — Nigdy bym nie przypuszczał,
ż
e
mo
ż
esz si
ę
tak rozklei
ć
. A Max mówi,
ż
e masz nerwy ze stali. To raczej ja powinienem by
ć
zielony ze strachu. Nie wygłupiaj si
ę
stary, chod
ź
my sobie polata
ć
.
Lanning wstał bez przekonania i wtedy zad
ź
wi
ę
czał telefon. Tego roku Denny zarabiał
sam na siebie pracuj
ą
c jako uniwersytecki korespondent bosto
ń
skiej gazety codziennej; dzwo-
nił jego redaktor. Zaproponował mu robot
ę
, której Lanning mógł si
ę
nie podj
ąć
. Słuchaj
ą
c
głosu szefa, widział jednak ci
ą
gle przed sob
ą
przepełnione rozpacz
ą
oczy Lethonee.
— Okay, szefie — powiedział. — Zrobi si
ę
. — Odło
ż
ył słuchawk
ę
i spojrzał na
Barry'ego. — Przepraszam, stary. Praca przede wszystkim. Powiedz Maxowi,
ż
e nie mog
ę
przyj
ść
. Szcz
ęś
liwego l
ą
dowania, chłopie.
— Powodzenia, stary.
Rudy olbrzym u
ś
miechn
ą
ł si
ę
, zmia
ż
d
ż
ył mu dło
ń
w u
ś
cisku i wyszedł.
Cztery godziny pó
ź
niej Lanning przeczytał w swojej własnej gazecie,
ż
e Barry Halloran
nie
ż
yje. Kiedy samolot treningowy znalazł si
ę
ponad portem bosto
ń
skim, na wysoko
ś
ci
sze
ś
ciuset metrów, pilot stracił nagle panowanie nad maszyn
ą
i ta, run
ą
wszy w dół, uton
ę
ła w
kanale Charles River. D
ź
wig wyci
ą
gn
ą
ł zmia
ż
d
ż
ony wrak ze szlamu, ale ciała Barry'ego nie
odnaleziono.
Plik z chomika:
Nikt89
Inne pliki z tego folderu:
Gregory Philippa - Ziemskie radosci.pdf
(1364 KB)
Gregory Philippa - Czarownica.pdf
(1384 KB)
Pakiet. Relikwiarz, Zabójcza fala, Laboratorium- Preston Douglas & Child Lincoln.zip
(5848 KB)
Sławek Gertruda R - Łzy Boga Słońca.pdf
(461 KB)
Przeklęty Zakon - Smith Craig.pdf
(1925 KB)
Inne foldery tego chomika:
100 ksiązek które trzeba przeczytać przed śmiercią
Andre Norton
dużo nowych ebooków
Joanna Chmielewska
Literatura Dla dorosłych
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin