Ryszard Sziler - KSIEGA WIATRU.doc

(109 KB) Pobierz

 

KSIĘGA  WIATRU

Ryszard Sziler

 

 

 

 

 

 

PUSZCZA

 

         W roku, w którym urodził się Tadeuszek, Ungaretti  wydał „ Ziemię obiecaną”, z czego oczywiście niczego wnosić nie sposób, a już na pewno nie co do przyszłości Tadeuszka. Jednakże babka właśnie stąd i jeszcze ze swego nieopowiedzianego snu, wywiodła całą swoją głęboka wiarę w dobra gwiazdę chłopaka. Zamknęła się potem z dzieckiem w małym pokoiku przy kancelarii dziadka i w zapachu pelargonii i mleka odmówiła dziękczynny różaniec, ze wszystkimi dodatkami jakie tylko potrafiła sobie przypomnieć. Zapaliła wówczas w swoich oczach ów szczególny blask, którego nic już i nigdy nie potrafiło zagasić. Zaraz potem Tadeuszka wywiozła matka gdzieś na pogórze, w miejsce, którego nawet nazwy nie sposób było spamiętać i dla babki zaczął się czas wielkiej tęsknoty. Dnie rozrosły się niepomiernie, a i nocami także trudno sobie było poradzić, wtedy bowiem tkała z możliwości i przywidzeń swoja ciężką bezsenność. Aż przyszła choroba matki Tadeuszka i zimowym wieczorem podano babce z sań zawiniątko. - Panno Święta – szeptała długo w noc prośby do Matki Bożej Śnieżnej, sama już nie wiedząc jakie, jakby bardziej  dziękczynienia niż przerażenia, skoro jednocześnie czuła w swojej dłoni ciepło rączki śpiącego dziecka. I tak los Tadeuszka splótł się z losem babki Katarzyny.

 

 

Dziś wstała w nienajlepszym humorze. Dała kurom ziarna i nastawiła wodę na pranie. Całą kuchnię zastawiła garami.

-          Musisz?- spytał Tadeuszek.

Popatrzyła wściekle i zniknęła w obłoku  wlewanego do balii wrzątku. Tadeuszek westchnął.

-          A ty myślisz ,że  to się samo zrobi? – burczała babka. Święta za pasem a on się pyta.

-          Jakie znowu święta ? – zdziwił się Tadeuszek.

-          A idźże mi stąd najlepiej – warknęła w odpowiedzi .I przed Tadeuszkiem otworzył się bezmiar jesiennych pól . Z kromką chleba posypanego cukrem powlókł się na przełaj przez  skrzypiące ścierniska do starej gruszy, która rodziła drobne złotawe owoce o pięknym zapachu, ale o smaku cenionym tylko przez osy. Marzył pod nią czasem o księżniczkach i smokach, z którymi o nie walczył. Albo gapił się w obłoki układające się w  baśnie.

     Zaraz za gruszą i paroma miedzami istniał do niedawna  środek Tadeuszkowego świata, jego uroczysko, Puszcza, prawieczna i Święta . Formalnie należąca do Jaskota, który uprawiał obok  pole. Orał je i tej wiosny, tuż po drobniutkim deszczu, po którym zaraz pokazało się słońce, mimo kłębiących się jeszcze chmur .

-          A tak ino posikało – mruknął do Tdeuszka, którego coś podkusiło, żeby tam wtedy pójść i przyglądnąć się orce. Pólko leżało przy  olszowym młodniku  przetykanym gęsto kruszyną , między którą trafiały się i brzózki. Zaraz  za nim był rów melioracyjny z dawna nie poprawiany , więc przybrał postać dzikiego parowu porośniętego czym tylko było można. Najczęściej niską wierzbiną, między którą  najpierwsze zapalały się kaczeńce,  potem wełnianki ,  mlecze i lepkie jaskry, a po bezkrzewnych łysinach słały się mietlice  beżowe pod jesień  .Gdzieniegdzie przez zieleń przebijały lustra wody, nad którą latem wisiały granatowe ważki.

-          Pięknie tutaj – wyrwało się Tdeuszkowi ,nieśmiele, z wielką jednak  nadzieją na porozumienie.

Chłop wstrzymał konia i  popatrzył na Tadeuszka. A potem za jego wzrokiem.

-          Dzie? Tu? – spytał retorycznie. -Tu ino krzaki i ostręga. Nic po tym – splunął i zaciął konia. A Tadeuszek potykając się na świeżych skibach pobiegł za nim gwałtownie zaprzeczając. Naraz zaczął opowiadać Jaskotowi o gniazdach ptasich i polnych myszach , trawach unoszonych wiatrem, które łaskotały czasem twarz, kiedy się między nimi leżało, o niezwykłych zajęciach pająków w srebrnych od rosy pajęczynach , ślimakach przyczepionych w suszę do pni brzóz i o odstraszającym  czczczczczszszsz  złapanego w dłoń kreta,  i o traszkach z piłką na ogonie, którą wcale nie można się skaleczyć , i ważkach szeleszczących w zawiesistym powietrzu upału ...Opowiadał tak ,jak nigdy jeszcze nikomu dotąd; no bo i też  w końcu , ta tajemnica była  przecież tylko ich  wspólną własnością . Mówił więc i mówił tak ,że aż się całkiem w tym zapomniał.


  -  W końcu Jaskot przystanął  i zrobił coś, czego nigdy potem Tadeuszek zrozumieć nie potrafił, wyszczerzył zęby i zamierzył się batem. – Nooo!  Już mi stund ! - warknął.

 

Prawie zaraz potem  ostrężyny wypalił a rachityczne drzewka wykarczował i zwalił w jedną kupę chrustu. Okazało się wtedy, że była w tych zaroślach sterta kamieni zebranych kiedyś z pól, więc je niemałym wysiłkiem zwiózł na  podwórze swojego domu. Porosły tam potem mchem i trawą.

A Tadeuszek płakał długo nie mogąc pojąć wyrządzonej mu krzywdy. Jemu i temu wszystkiemu, co było przecież samym tylko pięknem. I miał przy tym niejasne podejrzenie, że on się  bardzo do tego zniszczenia przyczynił, bo Jaskot  nigdy tego oczyszczonego skrawka ziemi nie uprawił. Ironicznie za to przyglądał się odtąd  spotykanemu przypadkiem Tadeuszkowi, który teraz siedząc pod gruszą  z całej siły próbował zapomnieć o tej   pustce, jaką miał za plecami, a która przecież właśnie teraz zaczynałaby się już mienić odcieniami złota i purpury ,tajemnicami zapachów i szelestów .Umęczyło go bardzo to niepatrzenie. Z dwu kłopotów wybrał w końcu dom i nie odwracając się ani na moment powrócił do niego.

- Znowu tam chodziłeś.- przywitała go babka. – I po co? A kiedy Tadeuszek milczał dodała – Zobaczysz dziecko, jeszcze trochę, a  wszystko to odrośnie. Odrośnie ,na pewno...- i popatrzyła z wielką niechęcią na widoczne za oknem dachy  domów.

       

 

 

POCZTYLION

 

 

 

         -Jak to, to ty sobie myślisz, że w tym co dzieje się na świecie są rzeczy bardziej i mniej ważne? Tak?  Na masz, wymyślił sobie na swoją miarę  – fuknęła Babka. Gotowała właśnie obiad , zza którego świata nie widziała,  zakończyła więc rzecz bardzo politycznie :

-          A idźże, przyjrzyj się Nisbaunowi – mruknęła  - Może co i zrozumiesz. No idź. – I powróciła do garnków.

Nisbaum mieszkał w dawnym budynku poczty. Obszernym, drewnianym z przeszkloną werandą ,jakie kiedyś były w modzie, porosłą zaniedbaną winoroślą . Aż tak, że trudno było spod niej dom rozpoznać. Starzec był emerytowanym poczmistrzem i mieszkał wraz z córką, o  której mówiono. że nie jest jego .Może  parę lat starsza od Tadeuszka, bardzo blada i bardzo czarnowłosa godzinami przesiadywała przed werandą w ogrodowych kwiatach na inwalidzkim wózku .nie zamieniając słowa z nikim. Przesuwając jedynie ogromnymi oczyma po ogrodzie.

-          Niuta, zjesz jabłko ? – pytał Tadeuszek  wyciągając ku niej w brunatnej dłoni równie brudne jabłko.

-          Tak – mówiła  bardzo poważnie, po czym wołała : Tato !

Wychodził wtedy mężczyzna chyba siedemdziesięcioletni o twarzy szlagona, z wysoko podgolonym karkiem, sumiastymi wąsami i nieodłączną wiśniówką w zębach.

       -Dzień dobry panu – mówił Tadeuszek.

      -Czego ty chcesz ? – odpowiadał Nisbaum.

-          Przyszedłem do Niuty.

-          To ja wiem. Ale czego ty chcesz  ?... Może  złota i śrybra  - dodał kiedyś i nikle się uśmiechnął.

-          Właśnie tak. – odpowiadał przekornie Tadeuszek, kiedy już odrobinę przestał się bać starca.

-          To ja wiem- potakiwał Nisbaum- Ludziom  nic więcej nie potrzeba. Następnie brał jabłko od Niuty, wchodził do domu, po czym wracał z umytym owocem.

Opowiadano, że kiedyś, dawno temu, gdy powoził furgonem pocztowym  napadnięto go w niedalekim młodniku i zabrano wszystko co  wiózł, a była to miesięczna wypłata dla pracowników nowopowstałej właśnie cukrowni w niedalekim miasteczku .Pierwszy i ostatni raz, jak dotąd, wydarzyło się coś takiego w tych stronach .Napastników oczywiście  nie odnaleziono a cała winę za zajście zrzucono dla wygody na niego.

-To nie jest nic nowego, nic – mówił podając czyste już  jabłko dziewczynce.

Urzekały dłonie Niuty, z palcami jak subtelny batikowy rysunek. W ogóle Niuta mówiła palcami. Bardzo oszczędnym, jakby mimowolnym gestem. Czasem dla podkreślenia wyrazu dodawała  obraz oczu, ale zdarzało się to niezwykle rzadko, bowiem oczy jej były zwykle sennie nieobecne. Na drażniącą ją rzeczywistość reagowały  dłonie i palce. Jeśli zdarzył się właśnie, że chowała je pod  zwykle na siebie narzucony pled,  należało odejść .Nim jednak zrozumiał to Tadeuszek, popełnił szereg bolesnych nietaktów. Zanim też nauczył się współmilczeć  z Nisbaumem wypytywał i perorował ,na co poczmistrz  odpowiadał swoim nieodmiennie głębokim : To ja wiem.

-          Ale ja pana bardzo lubię –wyrwało się kiedyś Tadeuszkowi.

-          Wiesz, ty mnie tu nie przychodź więcej – sposępniał starzec – Ty mnie burzysz porządek świata.

Co  nie zmieniło oczywiście niczego w młodzieńczej bezczelności obyczajów Tadeuszka. Był zatem u  Niuty następnego dnia.

-          Znowu jesteś – powiedział Mosze Nisbaum z bólem – Czy ty nie masz kogo innego             męczyć? Czy ty musisz męczyć Nisbauma ?

A Tadeuszek nie miał nic na swoje usprawiedliwienie nadto, że bardzo chciał być akurat właśnie tutaj .

-          Ja powiem twojemu  ojcu, że ty mnie  gnębisz – powiedział bezradnie szlagon.

A potem siedzieli na stopniu  werandy w gwarnej ciszy czerwcowego popołudnia.

-          Ty mnie dasz wreszcie spokój ? – Pytał bez przekonania poczmistrz.

-          Tak proszę pana –zapewniał Tadeuszek, dodając zaraz  z rozbrajająca głupotą : A pan to był na wojnie?

-          Co tam na wojnie... ,ja byłem w piekle... – okropnie cicho powiedział Nisbaum.

-          Jak to w piekle – gorączkowo  próbował pojąć chłopiec i nic mu z tego pojmowania nie wychodziło, poza przerażeniem związanymi z opowieściami matki o diabłach urzędujących w przydomowej drewutni, a które okazały się w końcu wyliniałą kuną.

-          W jakim piekle ? – szepnął .

-          W największym, w ludzkim – odpowiedział Nisbaum.

Tadeuszek popatrzył w pobrużdżoną twarz starego i pochylił głowę w głębokim niezrozumieniu.

-          Chcesz miodu, co ? – Spytał Nisbaum po chwili.

-          Miodu ? – powtórzył bezprzytomnie Tadeuszek.

-          No, jest pszczoła, jest ul, jest miód. Chcesz?

-          Tak – Zupełnie jak Niuta wykrztusił Tadeuszek.

Nisbaum wstał i niespiesznie poszedł ścieżynką między nie rozkwitłymi aksamitkami poza dom . Tak ,że Tadeuszkowi, który już  trochę znał dawne opisy, wydawało się, ze widzi  właśnie część starej opowieści i kiedy Nisbaum powrócił z plastrem pszczelim ociekającym złotą patoką , w każdym ruchu mężczyzny doszukiwał się czegoś znajomego.

-          Masz – powiedział  Nisbaum.

-          Bardzo dziękuję panu – powiedział Tadeuszek i uśmiechnął się tak jak uśmiechał  się do Babki .

-          Ty wiesz, ty sobie już idź – westchnął Nisbaum. – Ty się popatrz na swoich kolegów, oni robią to co potrzebne. Rozumiesz  co mówię ?

-          Rozumiem – szepnął Tadeuszek.

-          A ty byś mógł co w domu pomóc. Może ty mógłbyś już nawet wody nanosić, bo tyś jest duży chłopiec. A tak po co tu przychodzisz?

-          Nie wiem – powiedział Tadeuszek – Naprawdę.

I nagle mały człowieczek wsunął swoją dłoń w dłoń dużego człowieka i ten zamknął ją w swojej.

                                                                         

 

STÓŁ

 

       - Tragedią jest tylko przeciwstawianie się swojemu losowi. Nic więcej – powiedziała babka.

-          Nie ! – krzyknął Tadeuszek.

Maj był właśnie nabrzmiały zapachami i odcieniami kolorów. I w tym właśnie momencie czasu w niewielkiej gliniance, w kałuży właściwie, utopił się  Jaś, szkolny kolega Tadeuszka. Nic nie było w Jasiu aż tak niepowszedniego, by cokolwiek zmieniło się teraz w rytmie dni Tadeuszka, jednak ta śmierć zupełnie go oszołomiła. Po pierwsze rzeczywiście można umrzeć; po drugie , nawet teraz; po trzecie, jest się wtedy nieskończenie i do końca straszliwie umarłym. – Jakże tak?

-          Tak ma być – stwierdziła babka.

-          Dlaczego ?- nastawał Tadeuszek.

-          Bo tak ma być – powtórzyła babka.

     Tadeuszek pomyślał o tym wszystkim, co może dziać się jeszcze w maju, tak wyczekiwanym po zbyt długiej zimie i o wakacjach , które już teraz na pewno ominą Jasia i znowu krzyknął :

      - Po co? To nie jest sprawiedliwe!

Babka przystanęła  i zamiotła spódnicą, aż posypały się kwiaty piaskowego maku.

-          Boję się – wyszeptał Tadeuszek.

-          A niby czego?- spytała babka.

-          Oprócz siebie – dodała z westchnieniem – naprawdę nie ma się czego bać.

W Tadeuszku jednak na długo zakorzenił się lęk przed możliwością niebycia Tadeuszkiem .A czym można byłoby być, gdyby się nim nie było?

-          Boże mój, jak ty mnie dziecko męczysz – stęknęła babka. Popatrz lepiej wieczorem na gwiazdy, tam może wczoraj rozbłysnął twój kolega.

-          To, potem, będzie się gwiazdą? – dociekał Tadeuszek.

-          No, a czemu nie? – skinęła głową babka – Zawsze tak jest, jeśli człowiek jest tylko wystarczająco dobry, by sobie na to zasłużyć... Chociażby po to, by wyznaczać drogę do domu tym wszystkim pijakom – warknęła.

A dzień wcześniej dziadek upił się do nieprzytomności prawie, pogwarzając sobie z leśniczym o tym, czy są tu w pobliżu jenoty, czy tez ich nie ma. (– Jenot – Co to w ogóle jest? – pytała babka.)

-          A źli ? – męczył Tadeuszek – A źli babciu?

-          Źli, a czy ja wiem – zastanawiała się babka. – No którzy  to niby są tacy źli?

Tadeuszek milczał chwilę.

-          Staszek i Władek – powiedział naraz zdecydowanie.

-          Aha – parsknęła babka – Ale ty jesteś oczywiście dobry.

-          No ja...- zaczął Tadeuszek i długo potem nie odezwał się słowem.

-          Więc sam widzisz jak to jest – roześmiała się babka.

I takie to było wprowadzenie Tadeuszka w astronomię.

-          Codźżeż. No chodź –pociągnęła go wreszcie – Ani gwiazd w dzień, ani tym bardziej siebie teraz nie odnajdziesz. Zresztą jesteś jeszcze skowronkiem. Jak ten. Słyszysz go? Więc nim jesteś i dziękuj za to Bogu. No chodź.

A szli właśnie z zamówieniem  wykonania stołu do stolarza Mateusza. Jedynego tutaj zresztą stolarza, który dopiero co złożył trumnę dla Jasia.

-          Ale jakże ty babciu tak teraz  możesz myśleć o stole – powiedział z rozpaczą prawie chłopiec.

-          Ojżeż ty kochanie moje  - I babka zmierzwiła Tadeuszkowi fryzurę, którą bardzo długo wcześniej układała.

 

 

 

 

RZECZ O SKARBACH

 

            Zdarzali się oczywiście goście i  babka emanowała wówczas wręcz rozkoszą. Jej podśpiewywania niosły się po całym domu. A było w nich wszystko, od „szumu Prutu „, przez „Orle powstań”, „Precz z tytułami , ”po których przechodziła niespodzianie na placówkę pod Tobrukiem , bądź do Tyrolu lub do” Warszawianki”. I z całą pewnością  nie było w tym śpiewie choćby nuty rzewności, czy powagi, tym bardziej, że okraszała go przerywnikami w typie :

-          A u naszej popadi , popadi

-          Tri kutasy na zadi, na zadi.

albo:

-          I szoł sobi Fyłyp, Fyłyp,

-          A jajcia mu – tyłyp, tyłyp.

-          I szoł sobi Iwan, Iwan,

-          A jajcia mu – bałam, bałam.

 

Przede wszystkim rozstawiała stół , przecierała krzesła , a kiedy już  rogi najmniejszych nawet serwetek przybrały właściwy kształt, wychodziła do ogródka po kwiaty, które odbierała motylom. Brodziła w nich i długo schodziło nim wybrała któreś ,tak by dopełniały zakładaną kompozycję potraw. Ale kosmosę  preferowała, bo przecież Sala tak szczególnie lubi te” boćki”. Otrzepywała je potem z rosy  i wszelkich żyjątek ,i rozkładała w kryształowej wazie , albo wysmukłym flakonie , jeszcze po prababce Celinie. Potem wlewała wodę, tak jak wlewa się strumień słońca w łąkę przez rozciętą wiatrem chmurę. Z pluskiem i migotaniem.

 

A ciotka Sala, choć miała już sporo lat,  ciągle pachniała jeszcze wodami Karlsbadu , do których jeździła kiedyś .

-          W ogóle bywała w świecie, nie to co ja – mówiła babka , tamtego wieczoru, kiedy to zachorowała  i Tadeuszek  musiał z dziadkiem iść  dzwonić po karetkę z budki dróżnika.

-          Boże mój – szeptała- pewnie umrę, a tu tak daleko od ludzi. I czemuś ty mnie wywiózł tak daleko ? – patrzyła z wyrzutem na dziadka, a on poprawiał okulary i chrząkał.

A świat ciotki był rzeczywiście szeroki: Wiedeń , Paryż, Bruksela...Wsiadała w pociąg kolei lwowskiej i jechała w ten świat. W dodatku opłaty pokrywała w całości ze swojej nauczycielskiej pensji

.- Dziś mógłby to wymyślić  tylko Andersen – mruczała babka

-          No popatrz babciu a ilu my rzeczy nie mamy – wyliczał jej kiedyś Tadeuszek – Nawet  porządnego scyzoryka nie mam, ani organków...

-          Nie masz czegoś? Ano rozejrzyj się wokół . Zsumuj sobie ile dostałeś. I ciepło pieca, i przeźroczystość szyb i kolędę  wieczoru .I marcowy śpiew szpaka, kiedy jeszcze jest tak bardzo szaro .No i głodny nie jesteś przecież. To czego ci jeszcze potrzeba? – spytała babka.

Tu Tadeuszek tłumaczył długo, czego mu potrzeba, podając także przykłady już przez los obdarowanych.

-          No i poza tym , sama tak babciu mówiłaś.

-          Aa, tam – machnęła ręką babka.- różne rzeczy czasem człowiek mówi.

-          No ale, co to za skarby, nawet i te śpiewy szpaków, kiedy wszyscy je słyszą i wcale na nich nie poprzestają . Robią swoje , a ptaki swoje.- uśmiechnął się Tadeuszek.

-          Ach tak – pokiwała głową babka – Mówisz ,że wszyscy mają śpiew ptaka? Plamy słońca pod drzewem? Smak malinowego soku w ustach? A pewny jesteś? A nie myślisz czasem, że może oni już te skarby utracili?

-          No jakże...Pewnie ,że nie.

-          Oho. Różnie z tym bywa...A wiesz ty co to wróbel?- spytała nagle.

-          Babciu – westchnął z wyrzutem Tadeuszek.

-          No co to?- indagowała uparcie babka.

-          Wróbel...to wróbel.

-          Właśnie – sarknęła – Woda, to woda. Chmura , to chmura .Słońce, to słońce. Tak właśnie traci się skarby , nie dostrzegając  własnego bogactwa.

Tu babka zasępiła się przez chwilę

-A wyobrażasz  ty sobie świat bez wróbla?- spytała

-          Wróble muszą być – powiedział z przekonaniem Tadeuszek

I odtąd zaczął przyglądać się uważniej kawkom ,wróblom, soplom, żywicy wypływającej z pękniętego pnia wiśni. Ale scyzoryka jak nie miał, tak nie miał i nie mógł o tym zapomnieć.

-          ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin