02 Kornew Paweł - Sopel T. 2.pdf

(1184 KB) Pobierz
Kornew Pawel - Przygranicze 01 - Sopel 02
Paweł Kornew
Sopel
T OM 2
Tłumaczenie: Andrzej Sawicki
fabryka słów
2008
Część druga
R AJD NA PÓŁNOC
Otwarta droga, wolny szlak.
Nie myśląc więc przed siebie przesz,
Droga pod stopy płynie tak,
Że póki życia iść nią chcesz.
Być może tak czy siak,
Na lepszy trafisz szlak.
Od groma czasu masz,
Wędrówki długi staż,
I w głowie jedną myśl,
Donikąd, byle iść.
Czarny obelisk
R OZDZIAŁ 6
Mówi się, że życie jest jak zebra - na przemian trafiają się pasy białe i czarne. W ostatnim
czasie właśnie tak wyglądały moje przebudzenia. W Dolnym Chutorze obudziłem się
normalnie, przedwczoraj łeb mi pękał od kaca, wczoraj rano byłem z życia zupełnie
zadowolony, a dziś omal kity nie odwaliłem. Co jest grane?
Ten ranek był chyba najbardziej paskudny w ciągu ostatniej połowy roku. Rzecz nie w
tym, że trzeba było wstać o piątej rano - wszyscy patrolowi dość szybko muszą przywyknąć
do wczesnych pobudek - po prostu, kiedy spróbowałem wstać z materaca, złapał mnie taki
skurcz, że przez dziesięć minut musiałem rozluźniać mięśnie. Bolało mnie wszystko,
kręgosłup nie chciał się zginać, a w paszczy miałem samą gorycz - przykładowy pokaz
działania „Niebieskiego Doktora”, który poprzedniego wieczoru poigrał sobie z moją
wątrobą. Plusy były dwa - miałem absolutnie jasną głowę, a pod zdjętym z ramienia
bandażem zobaczyłem tylko niewielką plamkę różowej skóry - po ranie nie został nawet ślad.
Teraz dreptałem przy wejściu do wschodniego punktu przejściowego, zastanawiając się,
co zrobię Maksowi i Wietrickiemu, kiedy wreszcie się zjawią. Była już za kwadrans siódma.
Brakowało tylko, żebym się spóźnił na spotkanie z patrolowymi pierwszej kompanii. Nastrój,
kiepski od momentu przebudzenia, psuł się szybko w miarę tego, jak minutowa wskazówka
na zegarze wartowni zbliżała się do pionu. Nie, dziś był iście wyjątkowy dzień, wszystko
wskazywało na to, że trzeba będzie urządzić spóźnialskim prawdziwy pogrom: wstać
musiałem dobrze przed świtem, nie zdążyłem nasycić nabojów srebrem, Dziadek Mróz, który
wczoraj wziął wychodne, wrócił w nocy, a teraz z zapałem nadrabiał straty - słupek rtęci na
termometrze w oknie wartowni opadł do minus trzydziestu stopni. Bywa czasem oczywiście i
zimniej, trzeba wtedy używać termometrów spirytusowych, bo nawet rtęć zamarza, ale po
wczorajszym ociepleniu wrażenie chłodu było tym większe...
Żeby chociaż trochę się rozluźnić, po raz kolejny w myślach przejrzałem amunicję.
Wyglądało na to, że mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ale w drodze nigdy nic nie
wiadomo. Na ramieniu dźwigałem sztucer z jeszcze niezdjętą plombą, część nabojów w
patrontaszu obok pochwy z nożem, pozostałe, wraz ze zwichrowanym „smoczym jajem” w
brezentowej torbie. Inne artefakty i rozmaity drobiazg - niewielki kociołek, apteczkę, żelazny
kubek, łyżkę z widelcem, puszkę samonagrzewającej się konserwy, kłębek srebrnego drutu,
zapasowe skarpetki i ciepłą bieliznę - wszystko umieściłem w plecaku. Para noży do miotania
kryła się w naszytych na spodnie pochwach, zapalniczka w kieszeni. Chyba rzeczywiście o
niczym nie zapomniałem.
Zimno. Buty, grube watowane spodnie, kurtka, ciepła bielizna, wełniany szalik, kufajka i
czapka uszanka nieźle chronią przed mrozem, nos jednak marznie nawet pod opuszczoną na
twarz wiązaną na brodzie czapką. Podreptawszy na miejscu, poprawiłem zatknięty za pas
toporek, wreszcie dźwignąłem plecak oraz narty oparte o zasypaną śniegiem ławeczkę i
zaszedłem do wartowni. Za dziesięć siódma. Co oni, sprawdzają moją cierpliwość?
Pomieszczenie było dość obszerne, a wrażenie rozległości potęgował jeszcze brak mebli i
białość ścian. Wewnątrz też było zimno, a w powietrzu snuły się smugi papierosowego dymu.
Palili wszyscy - żołnierze garnizonu, siedzący w pokoju oddzielonym stalową kratą,
porozwalani ma ławach pracownicy brygady remontowej, którym nie bardzo uśmiechało się
wyłażenie na mróz w celu sprawdzania trwałości murów, a także drużynnicy, którzy wpadli tu
z zewnątrz, żeby się trochę rozgrzać. Naprawdę nie mieli żadnego zajęcia? Odszedłem nieco
od drzwi, rzuciłem plecak na podłogę, oparłem narty o ścianę i zsunąłem czapkę na czoło.
Pogrzeję się parę minut, a potem znów na mróz.
Do wartowni zaczęli wchodzić ponurzy i niewyspani patrolowi z kompanii dalekiego
zwiadu. Przechodzili, milcząc, przez izbę i znikali w drzwiach wiodących ku dalszym
pomieszczeniom. Migały mi znajome twarze, ale nikt nawet nie rzucił pozdrowienia. Elita
patrolu, psiakrew, też mi coś! Do nagród piersi wystawiać, to elita, a jak Śnieżnych Ludzi
pilnować, to dudy w miech! A wszyscy w ciepłych kurtkach uszytych z futer szarków.
Ciekawe, dokąd ci „biali ludzie” się wybierają w pełnym bojowym rynsztunku?
- Cześć! - pozdrowiłem Krzyża, który zjawił się razem z patrolowymi.
- Cześć. - Krzyż zatrzymał się na chwilę, przepuszczając innych i obrzucił pomieszczenie
bacznym spojrzeniem.
- Dokąd wy tak wcześnie rano? - zapytałem, korzystając z okazji.
- Mamy sprawdzić groblę przez Lachowską Topiel i drogę do starego młyna.
- Niby po co? - zdziwiłem się. Z jakiej przyczyny elitarnej kompanii zleca się czarną
robotę?
- Tabor przepadł. Już drugi w tym tygodniu. - Krzyż się skrzywił. - Ściągnęli nawet z
urlopów kogo się dało.
- Jasne...
- A ty którędy pójdziesz?
- Drogą na Sosnowy, a na skrzyżowaniu skręcę w stronę Wilczego Legowiska. W
zasadzie, skoro chwycił mróz, szybciej byłoby groblą, ale skoro przepadają nawet tabory... Po
co los kusić? Może stracimy pół dnia, ale zachowamy życie...
- Logiczne. Do Wilczego dziś się nie dostaniecie, ale do Oazy dotrzecie bez trudu.
- Nie, ja planuję nocleg na Ciepłej Polanie. Przy dziennym świetle do Oazy nie
dojdziemy, a pchać się przez nieznany teren po ciemku to jak diabła za ogon targać. Zresztą
na Ciepłej Polanie mało kto na noc się zatrzymuje, wszyscy walą do Oazy i mniejsze są
szanse, że się nadziejemy na jakieś niepożądane towarzystwo.
- Też prawda. - Krzyż wyszedł w ślad za towarzyszami, ale w drzwiach zdążył jeszcze
rzucić - No, to złam nogę.
- Na psa urok - odpowiedziałem półgłosem. Podjąłem ekwipunek, ruszyłem do drzwi i
znieruchomiałem: pojawił się w nich Wietricki, który rozpiął kurtkę i zsunął na szyję szerokie
plastikowe okulary, zakrywające mu połowę twarzy. Niech mnie szlag! Co za bałwan tak go
wyposażył? W jasnoniebieskim kombinezonie narciarskim z syntetycznym podbiciem mróz
może nie jest dokuczliwy, ale na rajd to kiepski wybór - każdemu krokowi Wietrickiego
towarzyszył szelest trących o siebie nogawek spodni. A na mrozie dźwięk będzie jeszcze
głośniejszy. Równie dobrze mógłby naszyć sobie na kurtkę dzwoneczki, a na piersi
namalować czerwoną farbą wielki krzyż. Teraz jednak było za późno na zmiany i tak zresztą
nie mieliśmy go w co przebrać.
- Cześć! Nie spóźniłem się? - Mikołaj podszedł do mnie, zrzucił z ramienia maskującej
barwy plecak z przyczepionym do niego zwiniętym teraz śpiworem. Narty oparł o ścianę
obok moich. Potem zdjął rękawiczki, zatknął je sobie za pas i rozpiąwszy błyskawiczny
zamek, wyjął spod kurtki papierosy i zapalniczkę. Papierosy zresztą nie byle tam „Prima” czy
„Astra”, ale „Marlboro”. Ciekawe, kto go utrzymuje?
- A to co niby ma być? - Wskazałem palcem długi futerał wystający zza pleców
Wietrickiego. Czyżby tak osobliwie automat zapakował? I co to za dziwne zwitki wystają mu
z plecaka?
- Łuk.
- Co?!
- Łuk - powtórzył spokojnie Wietricki.
- Jaki znowu łuk?! Kałacha powinieneś dostać! - Zaczęło mnie trząść. - Co, obu wam z
Maksem odbiło? Przecież wyraźnie powiedziałem: dwa kałachy i cztery magazynki z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin