Maria Nurowska - Niemiecki taniec.pdf

(824 KB) Pobierz
106723611 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
106723611.001.png 106723611.002.png
Maria Nurowska
Niemiecki taniec
Jackowi
Wydawnictwo „Tower Press”
Gdańsk 2001
1
Zamek w Krokowej na Pomorzu... a właściwie ruiny tego zamku, otoczone kilkusetletnimi
platanami, na wiele lat zawładnęły moją wyobraźnią. W przeszłości, spędzając w tych okolicach
wakacje z moją córką, odwiedzałam te ruiny. Córka była wtedy mała, teraz jest już dorosła. Nie ma
też ruin zamku, został odbudowany i wiele stracił ze swojej tajemniczości. Choć schody skrzypią
tak samo, nie stąpają już po nich duchy. Mimo to postanowiłam wprowadzić na nie moje bohaterki.
Dlaczego zdecydowałam się napisać książkę o dwóch starych Niemkach, które nie mogą pogodzić
się z własną przeszłością? Nie ma innego wyjścia: zbyt wiele materiału literackiego zgromadziłam
przez te wszystkie lata, zbyt wiele pojawiło się we mnie pytań, na które nie umiałam znaleźć
odpowiedzi, abym mogła się teraz wycofać. Pomysł powieści przyszedł mi do głowy ponad
dwadzieścia lat temu, kiedy nieznajoma kobieta z pociągu opowiedziała mi swoją historię. Tuż po
wojnie jako młoda dziewczyna została w jednym z pomorskich miasteczek postawiona pod
pręgierzem – dlatego że była Niemką. Naga, z zawieszoną na szyi tabliczką z napisem „Heil
Hitler”, przez trzy dni stała na rynku, przykuta łańcuchem do studzienki. Jej prześladowcami byli
Polacy, niedawno jeszcze sami prześladowani – za to tylko, że byli Polakami. Zapamiętałam twarz
mojej rozmówczyni, opowiadającej mi o zdarzeniu, które odcisnęło piętno na całym jej
późniejszym życiu. Musiały minąć lata, aby ta twarz stała się twarzą jednej z moich bohaterek.
Maria Nurowska
2
Konieczność wyboru... zawsze się staje przed koniecznością jakiegoś wyboru, myślała, idąc
aleją parkową. Był ciepły wrześniowy dzień, więc przedłużyła sobie spacer i teraz bolały ją nogi.
Powinna była to przewidzieć, ale tak lubiła Englischen Garten, szczególnie jesienią. Liczyła zresztą
na to, że odpocznie w chińskim pawilonie, wypije herbatę i dopiero potem ruszy w drogę powrotną
do pensjonatu. Pensjonat! Nazwijmy rzecz po imieniu: dom starców, na który się zdecydowała po
długich wahaniach. Mogłaby niczego nie zmieniać, pozostać w swoim mieszkaniu i zatrudnić
służącą, ale mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze, a ona nie znosiła windy. Kiedy była
młodsza, wchodziła po schodach, z czasem stawało się to coraz bardziej uciążliwe. Więc stanęła
przed wyborem: zmienić lokum albo sposób życia. Bo przenosiny do pensjonatu oznaczały zmianę,
nie tylko przyzwyczajeń, ale myślenia o sobie. Stawała się oto pensjonariuszką domu opieki,
kobietą bez rodziny, którą miano się zajmować za pieniądze. Gdyby jej powiedziano w młodości,
że taka będzie jej starość, nie uwierzyłaby. Wtedy wydawało się, że życie upłynie jej w miejscu, w
którym przyszła na świat, pośród znajomych twarzy. W pobliżu grobów rodzinnych. Miała też
prawo myśleć o obecności wnuków, była przecież kiedyś matką...
Pawilon okazał się zamknięty i chcąc nie chcąc, zawróciła.
Poszukując dla siebie miejsca, brała pod uwagę położenie takiego domu, a także to, ile trzeba
będzie tam płacić. Miała pewne oszczędności, ale musiała gospodarować nimi bardzo ostrożnie.
Ceny w pensjonatach, które odwiedzała, były wygórowane, a zależało jej na pozostaniu w
Monachium. Lubiła to miasto, spędziła tu bowiem większość swojego życia. Jest takie
powiedzenie, że nie przesadza się starych drzew. A co z młodymi? Czy nie jest to jeszcze bardziej
niebezpieczne? Czy takie wyrwanie z korzeniami ze znajomej gleby nie może skończyć się
katastrofą? Była tego dobrym przykładem...
Z ulgą rozpoznała znajomą fasadę domu opieki; był to stary, trzypiętrowy budynek porośnięty
dzikim winem, które teraz nabierało koloru purpury. Przytrzymując się balustrady, weszła po
schodkach i od razu skierowała się do swojego apartamentu, na parterze. Mijając dyżurkę,
pozdrowiła znajomą recepcjonistkę. Eliza lubiła jej twarz, kiedy dziewczyna się uśmiechała, robiły
jej się w policzkach zabawne dołki.
Frau Eliza! – zawołała, a gdy Eliza przystanęła, wręczyła jej list.
– List do mnie? – spytała ze zdumieniem.
– I to z daleka – odpowiedziała dziewczyna – aż z Afryki!
Koperta oklejona egzotycznymi znaczkami zaadresowana była na jej nazwisko, więc nie
należało myśleć o pomyłce. Ale kto mógł do niej pisać z Afryki? Na odwrocie nie było nadawcy.
Rozerwała kopertę.
Droga moja, Elizo – czytała – zapewne zdziwi Cię ten list po latach milczenia. Minęło pół wieku
od czasu, kiedy widziałyśmy się po raz ostatni. Stałaś przede mną, Elizo, wyprostowana, nie
zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem. A ja czekałam. Czekałam na Twoje pytanie. Nie
zadałaś go jednak. Nie zezwalała Ci na to twoja duma. Ani na chwilę nie byłaś w stanie zapomnieć,
kim jesteś. Najpierw byłaś Elizą baronówną Falkenberg, wdową po Ulrichu von Saarow, dopiero
potem kobietą... Być może jako kobieta zrozumiałabyś mnie albo chociaż starała się zrozumieć.
Przez pół wieku hodowałaś swoją nienawiść do mnie, karmiłaś się nią, to ona trzymała Cię przy
życiu. Czułam to niemal każdego dnia, udało Ci się nawet przerzucić tę krwawą nić na drugi
kontynent... Dlaczego wtedy, po moim powrocie z Pomorza, swoim milczeniem ułatwiłaś mi
podjęcie tamtej decyzji? Piekło wyrzutów sumienia jest piekłem najgorszym, nie mógł tego
umniejszyć fakt, iż włożyłam habit zakonny. Przywdziałam go jako dojrzała osoba, unikam tu słowa
kobieta, bo chyba tak naprawdę nie byłam nią nigdy. Ty byłaś kwintesencją kobiecości,
próbowałam Cię naśladować, lecz tak nieudolnie... że przestałam. Mogłam przeżyć tylko coś, czego
Ty nie zaznałaś. Z dala od Ciebie. To główny powód, dla którego opuściłam Niemcy na zawsze...
Latami powtarzałam sobie, że to Ty jesteś bardziej winna, to Ty skazałaś nas obie na mękę
milczenia; milczenia, które zatruwa duszę, jest jak powolna śmierć. Ona nadchodzi naprawdę,
3
Elizo. Moje dni są policzone, zmogły mnie wiek i choroba. Mam głęboką nadzieję, że nie odmówisz
mojej prośbie i przybędziesz do łoża umierającej. Twoja obecność tutaj jest konieczna dla spokoju
mojej i Twojej duszy.
matka Elżbieta
Ja jeszcze nie umieram, więc się tak o moją duszę nie troszcz, pomyślała z nutą mściwej
satysfakcji. Jak ona to sobie wyobraża, że opuści swoje schronienie i uda się w nieznane? Nie
ruszała się stąd, odkąd skończyła siedemdziesiątkę, czyli od z górą pięciu lat, i miałaby to zmienić
tylko dlatego, że Marianna von Saarow nagle zapragnęła się z nią zobaczyć? Żeby to jeszcze była
podróż do cywilizowanego miejsca. Ale ona ją wzywa do buszu. Wiadomo, misjonarki żyją w
spartańskich warunkach, na co w żadnym wypadku nie ma ochoty. Od lat na śniadanie podają jej
kawę ze śmietanką i maślane bułeczki i nie ma zamiaru z tego rezygnować. Włożyła habit
zakonny! Coś takiego... nigdy by się po szwagierce tego nie spodziewała... Wszystko jedno,
czegokolwiek ta matka Elżbieta od niej chce, niech sobie nie myśli, że uda jej się zburzyć tak
ciężko wywalczony spokój. Nie uda się to nikomu. Postanowiła nie oglądać się wstecz.
Postanowiła tak tamtego dnia, kiedy szwagierka wróciła z Polski.
Polska... tak dawno nie przywoływała w myślach tej nazwy. Budziła w niej uczucia nie takie,
jakich tamta by mogła się po niej spodziewać... To były uczucia dobre, wiążące się z młodością.
Oto ma osiemnaście lat, jest wczesny ranek, budzi się w swoim pokoju. Biała toaletka z lustrem,
obok niej fotel obity materiałem w wytłaczane róże, ten materiał był koloru kości słoniowej, tak jak
tapety na ścianach i ciężkie okienne story. Wystarczyło je odsunąć, aby całe wnętrze wypełniło się
światłem. Okna jej pokoju wychodziły na wschód, za nimi rozciągał się widok na park z
barokowym pawilonem stylizowanym na grotę, lubiła się tam bawić jako dziecko, często chowała
się przed Madame , która uczyła francuskiego w taki nudny, monotonny sposób. A dookoła tyle
było ciekawych rzeczy. Coś się działo w kuźni, w stajniach, w spichlerzach, prawdziwe życie
toczyło się w pałacowych oficynach, skąd dochodził gwar rozmów, ludzki śmiech... Pewnie tam
wiatr hula, pomyślała z nagłą przykrością, bo przecież pałac został spalony zaraz po wejściu Rosjan
w początkach czterdziestego piątego roku. I z tego, co wie, nie odbudowano go, jak zamku w
Saarow. Polacy przechrzcili to na Zarowo. Ich prawo, prawo zwycięzców. Nie pojechała tam, kiedy
już było można. Ani do Falkenbergu, gdzie pozostały ruiny jej rodowej siedziby. Marianna też nie
pojechała. Mimo że tylko one dwie pozostały przy życiu z całej rodziny. Eliza postarała się zresztą,
aby hrabiów von Saarow rozmnożyć, z konieczności. Każdy z sześciu adoptowanych synów
wypłaca jej miesięcznie 800 marek. Czysta transakcja, oni otrzymali tytuł dla siebie i swoich
potomków, a ona fundusze na opłacenie pensjonatu. Zastrzegła sobie tylko, aby żaden z nowych
członków rodziny jej nie odwiedzał, nie życzyła sobie bliższych kontaktów, a wszelkie wynikłe z
tego pokrewieństwa sprawy miały być załatwiane drogą listowną.
W pensjonacie miała do dyspozycji dwa pokoje, pokój sypialny i pokój dzienny, tudzież
przestronną werandę, z której można było zejść wprost do parku. Na miejscu był lekarz. Na
wypadek gdyby odczuwała potrzebę zwierzeń, także psycholog. Nie korzystała nigdy z jego
pomocy, zatrudniała natomiast sekretarza, najczęściej jakiegoś studenta. Lubiła towarzystwo ludzi
dużo młodszych od siebie i zdecydowanie wolała mężczyzn. Z biegiem lat zresztą rola sekretarza
się zmieniała, dawniej wybierała się z nim do teatru, do kina, do cukierni, czasami na wieczorek
taneczny w jakiejś restauracji, ale raczej nie tańczyła, siedząc przy stoliku patrzyła na innych.
Nawet kiedy mogła jeszcze uchodzić za atrakcyjną kobietę, zachowywała dystans wobec swojego
towarzysza, jego rola była ściśle określona. Gdy przestała opuszczać pensjonat, wymagała, aby
wyszukiwał jej ciekawe lektury wśród światowych nowości, czytała po angielsku i po francusku.
Zawsze szła do łóżka z książką, ale od paru lat oczy ją już zawodziły, zarządziła więc, aby
sekretarz przyjął rolę lektora i nagrywał dla niej wybraną prozę na taśmę magnetofonową, nie
lubiła poezji. Spotykała się z nim rano, zaraz po śniadaniu. Przyjmowała młodego człowieka w
saloniku, gdzie streszczał jej artykuły z porannej prasy, a gdy jakiś problem ją zainteresował,
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin