Edmund Wnuk-Lipiński
ROZPAD
POŁOWICZNY
Czytelnik Warszawa 1988
Okładkę i kartę tytułową projektował
Władysław Brykczyński
© Copyright by Edmund Wnuk-Lipiński Warszawa 1988
„Czytelnik” Warszawa 1988. Wydanie I.
Nakład 50320 egz. Ark. wyd. 10,9, druk. 9.31/A1.
Papier offset, ki. V, 70 g rola szer. 70 cm
Zakłady Graficzne.Dom Słowa Polskiego” Warszawa
Zam. wyd. 408; druk. 2300/K/87 K-21.
Printed in Poland
ISBN 83-07-01541-3
I
O godzinie ósmej stanęli przed bramą Ośrodka. Dzień rozpoczął się opadami deszczu; jak zwykle niezbyt obfitymi. Czuwali nad tym ludzie z Podkomisji Gospodarki Wodnej. Apostezjon otoczony był wprawdzie ze wszystkich stron morzem, ale cierpiał, podobnie jak druga część świata, na niedobór słodkiej wody. Dlatego też gospodarowano nią oszczędnie. Wczesnoporanne opady z reguły nie przekraczały godziny. Jedynie w wyjątkowych wypadkach Zespół Ekspertów zezwalał na przedłużenie porannego deszczu, ale wyjątki te zdarzały się prawie wyłącznie w porze wschodu zbóż. Rozmiary opadów zostały ściśle uregulowane w ramach porozumień między obu częściami świata. Nawet potężny Apostezjon musiał im się podporządkować pod groźbą blokady izobarycznej.
Długi podniósł kołnierz kombinezonu, za który pociekło mu kilka zimnych kropel, sączących się ze stojących w bezruchu drzew. Stali pod bramą już dobre pięć minut, tymczasem konwojent załatwiał formalności związane z ich przybyciem.
Z Sekcji Przesłuchań wzięli Długiego wcześnie, jeszcze przed pobudką poranną. Załadowali go do ekwipartu transportowego razem z Porterem, Stanskym i Seagrenem, którego zdążył poznać w czasie dość krótkiego pobytu w Sekcji. Seagren, pulchny, niskiego wzrostu (znacznie poniżej optymalnej normy), znosił odosobnienie z zadziwiającym spokojem, a nawet - jak się Długiemu zdawało - z pewnym rodzajem zadowolenia. Nie przejął go wyrok Trybunału, na mocy którego „lud Apostezjonu dawał mu trzyletnią szansę na powrót do społeczeństwa”, co oznaczało trzy lata
5
pobytu w Ośrodku Resocjalizacyjnym. - Życie jest za krótkie, żeby się martwić - mawiał. - W Ośrodku też są ludzie, a z ludźmi można żyć. - Zacierał przy tym wiecznie zapocone dłonie, jakby na taki właśnie obrót sprawy czekał od wczesnego dzieciństwa.
Seagren zarobił te trzy lata na zaokrąglaniu ułamków dziesiętnych. Pracował jako programista centralnego komputera kredytowego Apostezjonu i zagarniał nieuwzględniane w sprawozdaniach ułamkowe końcówki operacji bankowych. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że nie interesowały go sumy większe od jednego miejsca po przecinku. - Nikt na tym nic nie tracił - bronił się na rozprawie - bo w rachunkach bilansowych uwzględnia się tylko liczby całkowite. Interesowały mnie jedynie reszty bliskie zeru; reszty, o których istnieniu nie mieli pojęcia właściciele kont.
Przewód sądowy wykazał jednak, że w ciągu dość krótkiego czasu zdołał Seagren przelać na swoje prywatne konto całkiem okrągłą sumkę. Mógłby zapewne pędzić beztroskie życie, gdyby nie zawiść kolegów, którzy - jak mówił - mieli mu za złe, że sami wcześniej nie wpadli na ten pomysł. Seagren nie czuł się winny i byłby szczęśliwy, gdyby uczucie to podzielał również Trybunał. Tak się jednak nie stało, a przewodniczący Trybunału w konkluzji stwierdził, że wprawdzie nikt z właścicieli kont nic na jego operacjach nie stracił, ale jednak Seagren zyskał. A zatem straciło na tym społeczeństwo Apostezjonu, którego interesy przewodniczący reprezentował. Seagren nie mógł tego zrozumieć. Miał mu w tym pomóc trzyletni pobyt w Ośrodku Resocjalizacyjnym.
Długi dowiedział się o tym wszystkim między jednym przesłuchaniem a drugim, mimo że nie przejawiał żadnej ochoty do rozmowy, a tym bardziej zwierzeń. Dość miał własnych kłopotów.
Seagren nie zrażał się tym jednak i udało mu się nawiązać z Długim coś w rodzaju nici porozumienia. Może sprawiły to długie,
6
bezczynne wieczory, kiedy poza oglądaniem jednego, specjalnie ocenzurowanego kanału TV, nie pozostawało nic innego do roboty. A może był to wynik bezustannej gadaniny Seagrena, która pozwalała Długiemu tłumić niespokojne myśli o przyszłości.
Oczekiwanie przed bramą przedłużało się. Seagren zbliżył się do Długiego i rzekł konfidencjonalnie:
- Może mają komplet?
Długi wzruszył ramionami i spojrzał badawczo na drugiego konwojenta, który siedział w otwartych drzwiach ekwipartu, trzymając na kolanach obezwładniacz. Konwojent zdawał się nie zwracać na nich specjalnej uwagi. Seagren, widocznie zrażony milczeniem Długiego, zwrócił się do Stansky'ego:
- Zdaje się, chłopcze, że nas tam nie chcą. Ale byłby numer! - zachichotał i zatarł ręce.
- Zamknij się! - warknął Stansky.
I on, podobnie jak Długi, chciał to już mieć za sobą.
Ruszył powoli w stronę bramy, ale zatrzymała go ostra komenda konwojenta:
- Nie oddalać się!
Stansky znieruchomiał, spojrzał ponuro na Seagrena i wrócił w pobliże ekwipartu. Długi nie wiedział, na czym naprawdę przyłapali Stansky'ego. Porter zapewniał, że ma informację z pewnego źródła, wedle której Stansky napisał podobno książkę wychwalającą tych zza morza. Długi nie wierzył jednak w takie plotki. Stansky sprawiał wrażenie bystrego faceta, może nawet z wykształceniem klasy A. Zresztą, jakie to ma znaczenie - pomyślał Długi - jego sprawa, jego kłopot. Dość mam własnych. Stansky nie wyglądał na autora ryzykownych tekstów, których i tak nikt normalny nigdy nie przeczyta. Chyba że temporyści. Ale przecież to margines, o którym nie warto wspominać. Już raczej bliższe prawdy było to, co podała TV, że Stansky przemycał jakieś niedozwolone specyfiki, na których sporo można było zarobić. Długi wiedział coś
7
o tym. Choć zastanawiające było to, że TV w ogóle wspomniała o przestępstwie Stansky'ego. Przecież normalnie takich facetów załatwia się po cichu, bo i po co tu rozgłos?
Niebo przecierało się. Niewysoka warstwa chmur rozpływała się w powietrzu. W coraz większych przerwach jaśniał poranny błękit. Niewielkie kałuże wody szybko parowały. Długi spojrzał w górę, gdzieś tam, gdzie za rzedniejącymi chmurami prześwitywało słońce. Jeszcze kilka minut i będzie gorąco - pomyślał. Spojrzał na Stansky'ego, stojącego nieruchomo w cieniu ekwipartu. Przeniósł wzrok na Portera, który właśnie przełykał jakąś pastylkę, i na Seagrena, który najwyraźniej z nich wszystkich niecierpliwił się. A później utkwił wzrok w bramie, za którą zniknął pierwszy konwojent.
O Ośrodkach Resocjalizacyjnych krążyły legendy. Długi nasłuchał się ich nie tylko w czasie pobytu w Sekcji Przesłuchań. Wiedział o istnieniu Ośrodków jeszcze wcześniej; wtedy gdy był wolny. Już w Centrach Wczesnej Internalizacji straszono, dzieci odesłaniem do Ośrodka, grożono nim niepoprawnym uczniom, którzy nie dość pilnie przyswajali sobie historię potężnego Apostezjonu i jego naukowo planowaną przyszłość. Również i dorośli snuli na ten temat różne domysły, chociaż telewizja z rzadka jedynie poruszała ten temat. Ale najbardziej zastanawiające było to, że osoby wracające z Ośrodków nic nie mówiły o swojej przeszłości nawet przy najintymniejszej zażyłości. Długi miał w pamięci pierwsze spotkanie z ojcem, który wrócił był właśnie z takiego miejsca. Od tego czasu pozostał w nim osad gniewu i lęku. Gniewu.- gdyż stracił ojca. Jedyną osobę, której naprawdę ufał. Człowiek, z którym wówczas rozmawiał, nie był już jego ojcem. Był obcym wcielonym w postać ojca.
Spotkanie to napełniło go także lękiem, uświadomił sobie bowiem, że i jego czekać może podobny los. Toteż zawsze, gdy ryzykował wylądowanie w Ośrodku, obok normalnego w takich sytuacjach dreszczu emocji, odczuwał strach. Tym silniejszy, im
8
wyraźniej wyobrażał sobie, kim nie chciałby być.
Brama otworzyła się. Konwojent ustawił ich gęsiego i ruszył. Za nim szedł Porter. Zawsze chodził przygarbiony, ale teraz wydawało się, iż ugina się pod niewidzialnym brzemieniem. Potem szedł Stansky. Jego płową czuprynę przeczesywał lekki podmuch wiatru. Stansky wbił ręce w kieszenie, aby ukryć zaciśnięte pięści. Jego nieruchoma twarz nieco przybladła, nie na tyle jednak, by mógł to zauważyć ktoś, kto widział go po raz pierwszy. Drugi konwojent skinął na Długiego, który poczuł w tym momencie falę chłodu, napływającą gdzieś od kręgosłupa i obejmującą tkliwym uściskiem całą klatkę piersiową. Zaczerpnął głębiej powietrza i podążył śladem Stansky'ego. Z tyłu usłyszał posapywanie Seagrena. Obejrzał się nieznacznie; pochód zamykał drugi konwojent z obezwładniaczem przerzuconym niedbale przez ramię. Seagren mrugnął do niego, że niby wszystko idzie wspaniale, dokładnie tak, jak tego oczekiwali.
Mieli do przejścia nie więcej niż sto metrów. Ale były to długie, bardzo długie metry. Każdy krok był ważny, każda drobina żwiru wgniatana jego stopami została zarejestrowana. Widział dokładnie najdrobniejsze fałdy na ubraniu Stansky'ego. Dostrzegł wtedy, że lewy but Stansky'ego ma nieco jaśniejszy odcień żółci niż but prawy. Zdawało mu się, że byłby w stanie policzyć zmarszczki na karku Stansky'ego, gdyby to miało jakikolwiek sens. Czuł, że mógłby tak iść, dzień i noc, zgodnym, równo odmierzonym krokiem, bez zmęczenia, a nawet z pewnym rodzajem radości. Niezwykła jasność myśli, wzmocnienie funkcji wszystkich zmysłów, tak, to po prostu strach - uświadomił sobie - strach przed tym, co spotka mnie za bramą. Szkoda że nie ma tu Kardena, przyjaciela i wspólnika. Czy żyje jeszcze, czy bał się tak samo jak ja? Żegnaj, Karden.
Zbliżyli się do bramy. Konwojent nakazał im wejść do środka. Wchodzili pojedynczo. Gdy przyszła kolej na Długiego, konwojent
9
szepnął coś do strażnika Ośrodka, a ten roześmiał się głośno, spoglądając na Długiego z zainteresowaniem.
- Całkiem przyjemni faceci - sapnął z tyłu Seagren.
- Nawet śmiać się potrafią. Nie będzie tak źle, zobaczysz...
- Nie gadać tam! - krzyknął strażnik, który najwidoczniej przejął ich już od konwojenta.
- Już nie gadamy - zachichotał przymilnie Seagren.
- Nie będzie pan miał z nami kłopotu. My jesteśmy grzeczni, jak bobaski w pierwszym roku socjalizacji.
- Mów za siebie - syknął Długi.
Strażnik podszedł do niego i zaczął mu się uważnie przyglądać.
- Jesteś uparty. Niedobrze, niedobrze... – pokręcił głową z udanym zafrasowaniem. - Podobno w Sekcji wytrzymałeś zwykłą dawkę veritalu. To prawda?
Długi milczał, spoglądając na strażnika nieco z góry, bo przewyższał go o pół głowy.
- Nie jesteś rozmowny, synu.
- On tak zawsze, proszę pana. Niech pan tego nie bierze do siebie - ozwał się znowu Seagren, starając się mówić możliwie uniżenie.
- Ty się zamknij! - przerwał mu strażnik. - Nie jestem żadnym panem, tylko technikiem bezpieczeństwa numer służbowy 149. Tak się należy do mnie zwracać! Zrozumiano?
- Tak jest, panie techniku - odparł skwapliwie Seagren.
- A ty pójdziesz ze mną. - Długi poczuł dłoń strażnika, zaciskającą się na jego łokciu. Strażnik przeprowadził go przez bramę i pchnął lekko w kierunku ruchomego chodnika, niknącego w szarej, lekko pulsującej ścianie. Po chwili wahania Długi wszedł na chodnik.
- Ręce na kark! – usłyszał ostrą komendę.
Nie był to głos strażnika. Rozejrzał się, ale nie zobaczył nikogo.
10
Głos komendy dolatywał jakby z przodu, zza pulsującej ściany. Chodnik zatrzymał się.
- Ręce na kark! Nie rozglądać się! – To mógł być głos automatu.
Długi z ociąganiem wykonał polecenie. Nadal nie było nikogo w zasięgu wzroku. Chodnik ruszył z szarpnięciem. Długi zachwiał się, lecz odzyskał równowagę. Jego ciała bez trudu przeniknęło przez szarą, pulsującą ścianę i wówczas zauważył, że chodnik wiedzie dość długim, mrocznym korytarzem, zakończonym szklanymi drzwiami.
Za drzwiami stało czterech strażników zajętych rozmową. Prawdopodobnie opowiadali sobie dowcipy, bo co chwila wybuchali śmiechem. Długi, trzymając ciągle ręce na karku, czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Strażnicy nie zwracali na niego uwagi. Jeden z nich prześliznął się wzrokiem po jego sylwetce, ale Długi nie dostrzegł w jego oczach najmniejszego zainteresowania. Ręce zaczynały już drętwieć, więc opuścił je powoli, czekając, aż któryś ze strażników zareaguje. Żaden z nich jednak tego nie zauważył. Długi rozejrzał się ukradkiem po pomieszczeniu. Był to przestronny hall, w którym najwidoczniej krzyżowały się korytarze budynku. Naliczył bowiem pięcioro drzwi, przez które wchodzili i wychodzili zaaferowani, zajęci swoimi sprawami ludzie, jak to w urzędzie. Ruch był dość duży, toteż Długiemu udało się stanąć w odległym kącie bez zwracania niczyjej uwagi. Rozejrzał się jeszcze raz, tym razem mniej gorączkowo. Jedne z drzwi były z pewnością na zewnątrz. Świadczył o tym fakt, że wraz z ich otwarciem do klimatyzowanego hallu wlewała się fala gorącego powietrza. Długi nie spuszczając oka ze strażników zaczął się powoli przesuwać w stronę wyjścia. Nie uświadomił sobie jeszcze w pełni, że chce uciekać. Chciał być po prostu jak najdalej strażników. W drzwiach zderzył się z jakąś kobietą w uniformie strażniczki. Stanął jak sparaliżowany, lecz trwało to sekundy. Kobieta wyminęła go obojętnie i Długi wyszedł z budynku.
11
Znalazł się na niedużym wewnętrznym dziedzińcu, z którego - jak zdążył szybko policzyć - wyjść można było przez troje drzwi, niemal identycznych jak te, przez które właśnie wyszedł. Pierwsze były zamknięte, drugie też. Dopiero trzecie ustąpiły po naciśnięciu klamki. Uchylił je ostrożnie. W środku było ciemno.
Ledwie przekroczył próg, usłyszał:
- Czekamy na ciebie.
Zamarł przez chwilę, po czym rzucił się z powrotem. Było jednak za późno. Ktoś zerwał mu rękę z klamki i zatrzasnął drzwi. Ktoś inny zarzucił mu worek na głowę. Pierwsze uderzenie w żołądek nie było zbyt mocne; drugie - w szyję - zatkało go na moment. Chciał zerwać worek z głowy, ale zaledwie podniósł ręce, poczuł piekący ból w obu przedramionach. To był chyba żelazny pręt - pomyślał i skulił się zasłaniając brzuch. Wtedy otrzymał uderzenie w kark i zaraz potem w nerki. Wyprostował się odruchowo i poczuł, że robi mu się słabo. Posypał się na niego grad ciosów ze wszystkich stron. Próbował się bronić, ale wszystkie jego uderzenia trafiały w powietrze. Ktoś podciął mu kolana. Zwalił się bezwładnie na podłogę, lecz za chwilę znów stał na miękkich nogach podniesiony za kark.
- Przestańcie! - krzyknął. - To pomyłka!
Jedyną odpowiedzią były dalsze uderzenia. Znów stracił grunt pod nogami. Tym razem jednak nie upadł, lecz zawisł w powietrzu trzymany za ręce i nogi. Długi poczuł, że ktoś zarzucił na niego gruby, ciężki koc, który śmierdział moczem i jeszcze jakimś nie znanym mu zapachem. Brakowało mu powietrza. Usłyszał niski, beznamiętny głos mężczyzny: „Uważajcie na wątrobę, bo się nie wyliże”. Przez grubą materię spadły na niego razy, z których każdy eksplodował bólem, coraz szczelniej wypełniającym całe jego ciało. W ustach czuł strzępy jakiejś materii, tamujące mu oddech. To worek - uświadomił sobie. - Przegryzłem worek. Wykończą mnie. Dlaczego?... Wypluł kneblujące go strzępy i wówczas usłyszał
12
swoje zwierzęce wycie, przytłumione kocem. Nie miał już siły unosić głowy; gdy opadła mu bezwładnie, poczuł, jakby nadział się na rozpalony pręt. Głowa podskoczyła mu od kopniaka w potylicę. Resztki świadomości zarejestrowały ten sam beznamiętny głos: „Wystarczy, bo się przekręci”. Podłoga gwałtownie przybliżyła się, ale zetknięcie z nią już nie bolało. Aha, rzucili mnie... Nareszcie... Skulił się i ogarnęła go ciemność.
II
Praktykant Jorgen Stove nie miał najmniejszych wątpliwości, że jego nagłe przeniesienie było spowodowane ostatnią awanturą z Grimaldim. A przecież Jorgen znakomicie nadawał się do pracy w bazie Luna-3. Zresztą, był o tym głęboko przekonany - w każdej bazie lunarnej znakomicie dałby sobie radę. Gdyby nie ludzka zawiść, zaliczyłby roczny staż na Księżycu, co praktycznie otwierałoby mu drogę do gładkiej kariery a w przyszłości - jeśliby ostro popracował - może by nawet został przyjęty do Zespołu Ekspertów. Nie do pogardzenia był również fakt, że w Bazie diety wypłacano w walucie międzynarodowej, honorowanej również w bazach Drugiego Świata.
- Czy na studiach miał pan jakiś kontakt z naszymi Ośrodkami? - szef działu personalnego, łysiejący mężczyzna o sylwetce typu standard i szerokim, rozlanym nosie sceptycznie przyglądał się Jorgenowi.
- Nie, nigdy - Jorgen nawet nie starał się nadać swemu głosowi cieplejszych tonów.
- A jednak skierowano pana do nas na praktykę. Dość nagle, przyzna pan?
Jorgen milczał, bo pytanie było sformułowane bez sensu. Facet wiedział wszystko z dokumentów, które otrzymał jeszcze przed przybyciem Jorgena, i na pewno przestudiował je uważnie.
13
- Tutaj piszą, w opinii z Uniwersytetu, że jest pan bardzo zdolnym psychosyntetykiem. Pańska praca dyplomowa... Chwileczkę, jaki był jej tytuł?
-...
ms500