Science Fiction_16.2002.pdf

(12999 KB) Pobierz
12163088 UNPDF
12163088.003.png
Petera Parkera poznałem w latach
siedemdziesiątych. Wtedy na fali zaintere-
sowania komiksem dotarłem najpierw do
pojedynczych zeszytów, potem co całego cyklu, który udało
| mi się zaprenumerować we Francji. W albumach, które
sprowadzałem Człowiek-pająk miał swoje miejsce. Bez kozery
można powiedzieć, że tak jak tandem Batman-Superman był
podporą konkurencyjnej firmy, tak Spider-man trzymał
sztandar Marvela. Jako jeden z pierwszych trafił też na ekran,
w niezbyt jednak udanych filmach z końca lat siedemdziesią-
tych. Jeden z nich - robiłem do niego nawet listę dialogową -
można jeszcze spotkać w naszych wideotekach. Dwukrotnie
zagościł też na ekranach telewizorów w animowanych wer-
sjach swoich przygód, ale podobnie jak wszyscy pozostali
„faceci w rajtuzach" nie odniósł wielkiego sukcesu. Może za
wyjątkiem Supermana, który jednak z filmu na film staczał się
coraz bardziej i wydawać się mogło, że to już zmierzch super-
bohaterów.
Potem nadeszła era Batmana, dzięki wspaniałym
osiągnięciom w dziedzinie efektów specjalnych i
niesamowitemu talentowi Tima Burtona powstał najbardziej
kasowy film tego gatunku, a potem cała seria sequeli i kolejne
oparte na licencjach komiksowych filmy. Nikogo nie zdziwiło
więc, gdy cztery lata temu James Cameron ogłosił chęć
zajęcia się właśnie Człowiekiem-pająkiem. Z pomysłu nic nie
wyszło, choć na ten temat wiele mówiono i pisano (Cameron
w ogóle po „Titanicu" ma pecha, a to „Planeta małp", którą
zamierzał zrobić ze Schwarzenegerem a to właśnie
wspomniany „Spider-man" mimo tak wielkiej sławy, umykały
mu sprzed nosa). Kolejni pretendenci do fotela reżyserskiego
wykruszali się w przyspieszonym tempie i dopiero Sam
Raimi, twórca kultowego horroru „Evil Dead" i opartej na
komiksowym pierwowzorze serii Darkman zdołał się uchwycić
poręczy na tyle długo, by doprowadzić dzieło do końca. I zrobił
to rewelacyjnie. Dość powiedzieć, że „Spider-man" pobił
wszelkie rekordy oglądalności. Jako pierwszy w historii
pokonał mityczna granicę 100 milionów dolarów w trzy
dni, równie szybko rozprawił się z drugą setką (9
dni), dzisiaj w 22-gim dniu dystrybucji
przekroczył trzecią setkę. Tak, to nie
pomyłka, ten film zarobił w 22 dni
więcej niż „Władca pierścieni" w 22
tygodnie. I to zapewne jeszcze
nie I koniec.
W czym możemy upatrywać
sukcesu tego filmu? Na
pewno w komiksowych
korzeniach historii,
na której
wychowały
12163088.004.png
się miliony Amerykanów. Dla bardziej racjonalnie myślących Europej-
czyków to bajka, ale dla mieszkańca L.A. czy Nowego Jorku to część
amerykańskiej kultury. Jak widać, bardzo nośną, skoro pozostawiła w tyle
nawet Epizod II Lucasa.
Zapewne większość z was zna skromnego studenta dorabiającego
sobie do stypendium fotoreporterką dla miejscowej gazety. Dla tych,
którzy mieli niewielką styczność z Peterem Parkerem, kilka słów wy-
jaśnienia, które jednak nie powinno przeszkodzić w odbiorze filmu.
Cały problem zaczyna się w momencie, gdy pająk używany do testów z
radioaktywnością (dość powszechny motyw w fantastyce lat sześć-
dziesiątych) ugryzie bohatera (Tobey Maguire) wykonującego kolejne
zlecenie dla Jonaha J. Jamesona, (J.K. Simmons) tyranowatego redaktora
naczelnego Daily Bugle. Ukąszenie to sprawi, że Peter rozpocznie
powolną przemianę, podobną do tej, jaka odmieniła Setha w „Musze", z
tą tylko różnicą, że Parker nie zamieni się w insekta, a jedynie przyswoi
jego cechy. Będzie miał ogromną siłę i zręczność, jego palce
wyposażone w miliony haczyków pozwolą mu na wspinanie się na
ściany, wreszcie zwierzęce zmysły będą ostrzegały przed nadcho-
dzącym zagrożeniem. Z takim bagażem można zostać super-złoczyńcą,
bądź super-bohaterem. Peter wybierze tę drugą ewentualność, co stanie
się przyczyną wielu nie tylko wesołych przeżyć. Ale to jest tło opowieści,
która przez dwie godziny przykuwa do foteli miliony widzów. Prawdziwym
przeciwnikiem Spider-mana jest bowiem Norman Osborn szalony
naukowiec ukrywający się pod kostiumem Zielonego Goblina (Willem
Dafoe). W cywilu ojciec najlepszego kolegi Petera. To właśnie starcie
pomiędzy nimi dwoma prowadzić będzie do niesamowitych pościgów i
walk, które są ozdobą filmów akcji. O tym jak zakończy się ta rywalizacja
będziecie się mogli przekonać, gdy opadnie fala podniecenia nowymi
„Gwiezdnymi wojnami".
12163088.005.png
12163088.006.png
kino
Amerykańscy bogowie kontra Heisenberg.
Na wstępie muszę wytłumaczyć jedno. Poniższy tekst nie jest recenzją przyzwoitej skądinąd
(byłaby znakomita, gdyby niejeden istotny, merytoryczny błąd - pominięcie w panteonie bóstw
wyznania, które dominuje w naszym kraju, a i w samej Ameryce trzyma się niezgorzej) książki Neila
Gaimana o bardzo podobnym tytule. Aczkolwiek zbieżność tytułów nie jest przypadkowa, a nawet
śmiem twierdzić - znacząca.
Minęło szesnaście miesięcy od momentu, w którym pierwszy numer „Science Fiction" pojawił się w
kioskach. Szesnaście długich miesięcy, podczas których starałem się udowodnić, że polska fantastyka
wcale nie jest gorsza od zachodniej, że nasi autorzy mają czasem więcej do powiedzenia niż ich
„amerykańscy bogowie". Dzisiaj mogę spokojnie powiedzieć, że zamysł się udał. Czytelnicy
zaakceptowali taki styl, co więcej, patrząc na wyniki sondy (pojawią się na naszych łamach w
momencie uruchomienia stron internetowych) zauważyłem, że na pierwszych miejscach czytelniczych
preferencji plasują się właśnie takie teksty. O tym, że to nie przypadek, można się przekonać
obserwując zwycięski marsz Andrzeja Ziemiańskiego, który już drugi rok z rzędu zwycięża we
wszystkich plebiscytach czytelniczych. Jego „Autobahn nach Poznań" i „Waniliowe plantacje
Wrocławia" to niekwestionowane przykłady tego, że można pisać dobrze, nawet bardzo dobrze i
fantastycznie aż do granic bólu, pozostając jednocześnie w kręgu własnego miasta.
Półtora roku temu było zupełnie inaczej. Opowiadania, których bohaterem był Polak, stąpający po
naszej, swojskiej ziemi, były rzadkie niczym rewaloryzacje płac w tym okresie. Ale wyławiałem je
kolejno, jedno po drugim, niekiedy słabsze, czasem mniej ciekawe, i odkładałem na bok, nie
rezygnując z nich bynajmniej. Korespondowałem z autorami tych tekstów, namawiając do poprawek,
do rozwinięcia akcji. Polski charakter opowiadania nie musiał oznacza automatycznego wyboru
realiów naszego kraju. Skoro dla kogoś granice Polski były za ciasne, mógł wyruszyć w świat. Dał
nam przykład Andrzej Ziemiański „Bombą Heisenberga", że to możliwe, że da się stworzyć
naprawdę dobre opowiadanie łączące wszystkie te elementy. Pokazał, że Jan Kowalski, bohater nawet
najbardziej fantastycznej historii, nie ustępuje w niczym Johnowi Smithowi, nawet jeśli stanie z
nim twarzą w twarz.
Słyszałem często opinie, że popełniamy samobójstwo, że to nie może się udać. A jednak dzisiaj, po
pięciuset dniach od rozpoczęcia projektu, mogę wszystkim tym, którzy takie rzeczy mówili,
odpowiedzieć wprost: spójrzcie na łamy „Science Fiction". To już nie pojedyncze jaskółki. To nowa
fala. Przełamaliśmy lody, sprawiliśmy, że autorzy coraz częściej sięgają po rozwiązania fabularne,
których tłem jest Wrocław, Warszawa, Kraków. Gdyby dwa lata temu ktoś powiedział, że ma tekst, w
którym walka magów o prymat ma miejsce na... Mazurach, zostałby potraktowany jak szaleniec, a
dzisiaj - proszę bardzo. Sięgnął po ten temat Wojtek Świdziniewski, całkiem udanie. W tym numerze
możecie zaobserwować koniec znanego nam świata z pokładu łodzi zacumowanej na jednym z
mazurskich jezior. W następnym poznacie historię zupełnie odmienną w klimacie i akcji, ale krążącą
wokół tych samych miejsc.
Postęp cywilizacyjny, który dokonuje się na naszych oczach, sprawia, że dzisiaj najbardziej
wymyślna intryga fantastyczna, kryminalna bądź sensacyjna, może rozgrywać się na Śląsku czy
Pomorzu. Zauważcie, że bohaterowie opowiadań zamieszczanych w „Science Fiction" coraz częściej
noszą swojskie imiona, przemierzają ulice miast, które znacie, a jednak nie prysnął nimb tajemniczości,
nie stali się przez to śmieszni czy mniej autentyczni. Są jak najbardziej akceptowalni, lepsi nawet, bo
bardziej prawdziwi, bardziej namacalni niż wielu ich odpowiedników zza oceanu.
Jeszcze niedawno drwiono nawet na łamach fachowej prasy z Jakuba Wędrowycza. A jednak to
właśnie jego przygody w tym roku są jak na razie największym przebojem handlowym. Książki
Andrzeja Pilipiuka są rozchwytywane jak gorące bułeczki, czego dowody znajduję codziennie na
naszym koncie Klubu Książki Fantastycznej. Nie ma bowiem dnia, by ktoś nie zamówił jednej z
nich. Zresztą nie tylko egzorcysta jest w modzie. Na dwadzieścia najlepiej sprzedających się książek z
KKFu, piętnaście to pozycje polskich autorów. W sumie prawie osiemdziesiąt procent książek
zamawianych w księgarni wysyłkowej, z którą współpracujemy, to pozycje polskie (z wyłączeniem
komiksów, rzecz jasna). Tego nie da się zlekceważyć, nie dostrzegać. Ci, którzy to robią (pewne kręgi
nadal nie chcą bądź nie potrafią dostrzec zachodzących przemian), narażają się już tylko na
śmieszność. A najdobitniejszym dowodem na to, że koncepcja, którą zacząłem forsować pod koniec
minionego stulecia, jest słuszna, może być fakt, iż „Science Fiction" od wielu miesięcy powoli acz
systematycznie rośnie w siłę. Nawet w okresie ogólnych spadków sprzedaży potrafiło zachować swój
stan posiadania, a nawet go zwiększać, czego o niektórych tytułach w żaden sposób nie da się
powiedzieć. A wszystko to, bo kochacie polskich autorów. Z wzajemnością. Przed Wami wciąż są
dziesiątki znakomitych tekstów, które już przeszły redakcję i czekają na druk.
Amerykańscy bogowie doznali pierwszej porażki, nie zdołali zatrzasnąć wrót do krypty z naszymi
tradycjami, choć o mały włos a udałoby się to, wspólnymi siłami setek autorów, wydawców, agentów.
Zdążyliśmy wsadzić but między drzwi a futrynę. Wypuście stare, słowiańskie demony. Ale tutaj
nasza rola się kończy. Teraz czas na następny krok, na umocnienie najlepszych autorów młodego
pokolenia. To właśnie oni stanowić będą trzon „Żółtej Serii". Znajdziecie tam najlepsze powieści
stworzone przez następców Sapkowskiego, Oramusa, Zajdla. Zmiana warty jest nieunikniona,
zupełnie jak w przypadku naszej reprezentacji piłkarskiej. Zasłużone gwiazdy błyszczały w błyskach
fleszy, ale to rezerwowy skład o mały włos nie posłałby w niebyt Amerykanów. Zdaję sobie sprawę,
że wielu wydawców zechce dyskontować sukcesy młodych wilków wznawiając na fali polskiego
resentymentu po raz kolejny tytuły dawno już przebrzmiałe -już dzisiaj można wskazać pierwsze
oznaki tego trendu - ale od nas dostaniecie to, co najbardziej lubicie. Znakomitą, rozrywkową
literaturę fantastyczną. Tym razem nie będzie falstartu, jak w przypadku „Złodziei nocy...". Skoro
nie udało się wprowadzić książek bardzo tanich, w formacie zeszytowym, sięgniemy po sprawdzone
wzorce. Obserwujcie nowe numery „Science Fiction". Oni już tu są...
Nowości filmowe z kraju i ze świata
literatura
A. Łazarczyk, M. Uspienskij
Rafał A. Ziemkiewicz
Andrzej Pilipiuk
Adam Mrozek
Marek Wojaczek
Karol Klimczak
Wojciech Jerzy Grygorowicz
Bogumi ł Lukaj
felietony
Jacek Dukaj
Rafał A. Ziemkiewicz
Tomasz Pacyński
komiks
inne
O cyklu Mieczy prawdy
Robert J. Szmidt
PS. Jak zapewne zauważyliście, w tym numerze nie ma strony poświęconej „Gwiezdnym
wojnom". Autor tej rubryki wyjechał na dłuższy kontrakt do USA i poprosił o jej zawieszenie do
czasu powrotu. Zgodziłem się na to, zaproponowałem też, aby zmienić formułę tej strony tak, by
niosła ze sobą coś więcej niż tylko informacje o wydawanych książkach, komiksach i gadżetach.
Efekty zobaczycie za kilka miesięcy.
12163088.001.png 12163088.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin