Safier David - Mrówka w wielkim mieście.pdf

(1046 KB) Pobierz
David Safier
Mrówka w wielkim
mieście
Rozdział 1
D ZIEŃ , W KTÓRYM UMARŁAM , JAKOŚ NIE BYŁ ZA BARDZO
PRZYJEMNY . I to wcale nie z powodu samej śmierci. A dokładniej: z
wielkim trudem udało jej się zająć szóste miejsce w rankingu
najbardziej żałosnych momentów całego dnia. Na miejscu piątym
znalazła się natomiast chwila, w której Lilly, spojrzawszy na mnie
zaspanym wzrokiem, zapytała:
- Mamusiu, dlaczego nie zostaniesz dzisiaj w domu? Przecież są
moje urodziny!
Przez myśl przeleciała mi następująca odpowiedź: „Gdybym pięć
lat temu wiedziała, że twoje urodziny zbiegną się z rozdaniem nagród
niemieckiej telewizji, już bym się postarała o to, żebyś przyszła na
świat wcześniej. Przez cesarkę!".
Zamiast tego jednak powiedziałam tylko cicho:
- Przykro mi, skarbie.
Lilly smętnie skubała rękaw swojej piżamy z nadrukiem Pumuckl
(Pumuckl - tytułowa postać ze znanej niemieckiej kreskówki
powstałej na podstawie powieści Ellis Kaut (przyp. tłum.).), a ja,
ponieważ nie mogłam już dłużej znieść tego widoku, wypowiedziałam
szybko owe magiczne słowa, które rozweselają każde smutne dziecko.
- Chcesz zobaczyć swój prezent?
Sama go jeszcze nie widziałam. Musiał się tym zająć Alex, bo ja
z powodu nawału pracy w redakcji już od miesięcy nie robiłam
żadnych zakupów. I wcale mi tego nie brakowało. Nie ma dla mnie
chyba nic bardziej irytującego niż marnowanie cennego czasu na
stanie w kolejkach w supermarkecie. A tych wszystkich uroczych
dodatków, od ubrań, przez buty, aż po kosmetyki, nie musiałam
osobiście kupować. Jako Kim Lange, prowadząca najpopularniejszy w
Niemczech polityczny talk - show, dostawałam je na szczęście od
producentów najbardziej luksusowych marek.
„Gala" zaliczyła mnie dzięki temu do „najlepiej ubranych kobiet
około trzydziestki", podczas gdy inna bulwarówka wyraziła się na mój
temat raczej mniej przychylnie, pisząc o „nieco przysadzistej brunetce
z wyraźnie za grubymi udami". Z tą ostatnią gazetą żyłam na stopie
wojennej, ponieważ zabroniłam jej publikowania zdjęć mojej rodziny.
- Oto piękna młoda dama, która chciałaby dostać swój prezent! -
zawołałam w głąb domu. Z ogrodu doleciała odpowiedź:
- No to niech ta piękna młoda dama tutaj przyjdzie! Wzięłam
podekscytowaną córkę za rękę.
- Ale najpierw włóż kapcie! - zwróciłam się do niej.
- Nie włożę - marudziła Lilly.
- Bo się przeziębisz - ostrzegłam.
- Wczoraj jakoś się nie przeziębiłam - odpowiedziała. - A też nie
miałam kapci.
I zanim zdążyłam znaleźć jakiś kontrargument odpowiedni dla
zawiłej i hermetycznej dziecięcej logiki, Lilly już biegła boso wprost
do lśniącego od porannej rosy ogrodu.
Zbita z tropu, podążałam za nią i oddychałam głęboko. W
powietrzu pachniało nadchodzącą wiosną, a mnie po raz tysięczny
ogarnęła radość połączona z podziwem i dumą z faktu, że mogłam
zapewnić córce taki świetny poczdamski dom z wielkim ogrodem.
Sama przecież wychowałam się w azbestowym bloku w Berlinie.
Nasz tamtejszy ogród składał się wyłącznie z trzech skrzynek na
kwiaty, obsadzonych pelargoniami, bratkami oraz papierosowymi
petami.
Alex oczekiwał Lilly przy własnoręcznie wykonanej klatce dla
świnki morskiej.
Ze swoją trzydziestką na karku ciągle jeszcze był diabelnie
przystojny - niczym młodsza wersja Brada Pitta, tylko na szczęście
pozbawiona nudnego, sennego spojrzenia. Jego wygląd zapewne bez
reszty by mnie zauroczył, gdyby między nami wszystko się układało.
Niestety, nasz związek w tym momencie wydawał się równie stabilny,
jak Związek Radziecki w 1989 roku. I miał tyle samo widoków na
przyszłość.
Alex nie radził sobie z faktem poślubienia kobiety sukcesu, a ja z
dzieleniem życia ze sfrustrowanym mężczyzną - gosposią, który
każdego dnia coraz bardziej nie mógł znieść wysłuchiwania od innych
matek spotkanych na placu zabaw, że „to taaaakie wspaniałe, kiedy
mężczyzna troszczy się o dzieci, zamiast gonić za karierą".
Toteż nasze wspólne rozmowy często zaczynały się od słów:
„Twoja praca jest dla ciebie ważniejsza od nas", a kończyły jeszcze
częściej na: „Tylko nie waż się rzucać talerzem, Kim!".
Kiedyś kolejny etap przynajmniej stanowił pojednawczy seks.
Obecnie nie kochaliśmy się już od trzech miesięcy. A szkoda, bo nasz
seks był wręcz doskonały, w zależności od formy w danym dniu. To o
czymś świadczyło, bo seks uprawiany ze wszystkimi facetami,
których miałam przed Alexem, nie stanowił raczej okazji do
wewnętrznego dzikiego tańca radości.
- Oto twój prezent, przepiękna panienko - powiedział z
uśmiechem Alex i wskazał na chrząkającą w klatce świnkę.
- Świnka morska! - zawołała Lilly z zachwytem.
Ja natomiast, zdegustowana, dodałam w myślach: „cholernie
ciężarna świnka morska". Podczas gdy rozradowana Lilly podziwiała
swoje nowe zwierzątko domowe, chwyciłam Alexa za ramię i
odciągnęłam na bok.
- To bydlę za chwilę się rozmnoży - rzekłam do niego.
- Skądże, jest tylko troszkę za gruba - uspokajał Alex.
- A tak w ogóle, skąd ją masz?
- Ze schroniska dla zwierząt - padła bezczelna odpowiedź. -
Dlaczego nie kupiłeś w sklepie zoologicznym?
- Bo tamte zwierzęta są tak samo sfrustrowane jak te twoje typy z
telewizji.
Och! Miało mnie to dotknąć i tak też się stało. Nabrałam głęboko
powietrza, spojrzałam na zegarek i zduszonym głosem powiedziałam:
- Nawet nie trzydzieści sekund!
- Jak to: nawet nie trzydzieści sekund? - zapytał poirytowany
Alex.
- Nie minęło jeszcze pół minuty od rozpoczęcia rozmowy, a już
robisz mi wyrzuty, że idę dzisiaj na to rozdanie nagród!
- Nie robię ci wyrzutów, Kim. Ja po prostu mam wątpliwości co
do twoich priorytetów - odrzekł Alex.
To wszystko okropnie mnie zdenerwowało, bo przecież tak
naprawdę chciałam, żeby Alex towarzyszył mi na rozdaniu nagród
telewizyjnych. Ostatecznie miał to być najważniejszy dzień w mojej
karierze. A w takiej chwili, do jasnej cholery, mój mąż powinien być u
mego boku! Ja - niestety - nie mogłam zakwestionować jego
priorytetów, bo chodziło w nich przede wszystkim o wyprawienie
urodzin Lilly. Powiedziałam więc ze złością:
- Ale ta głupia świnka jest przecież w ciąży!
- Zrób jej test ciążowy - zaproponował oschle Alex i podszedł do
klatki. Patrzyłam na niego wściekłym wzrokiem, podczas gdy on
wyciągnął świnkę i podał uszczęśliwionej Lilly na ręce. Oboje karmili
zwierzątko mleczem. A ja stałam obok. Na swego rodzaju uboczu,
które ostatnio coraz częściej okazywało się moim stałym miejscem w
naszej małej rodzinie. Niezbyt przyjemnym miejscem.
I teraz to ubocze skłoniło mnie do refleksji nad własnym testem
ciążowym. Kiedy w owym czasie nie nadchodził okres, przez sześć
tygodni starałam się z nieludzką wręcz siłą wypierania ignorować ten
fakt. W siódmym tygodniu pognałam z samego rana do apteki ze
słowami „cholera, cholera, cholera" na ustach. Kupiłam test, w takim
samym tempie wróciłam do domu, z przejęcia upuściłam test do
toalety, pobiegłam ponownie do apteki, kupiłam nowy, znów
pognałam do domu, nasikałam na paseczek i musiałam odczekać
minutę.
To była najdłuższa minuta w moim życiu.
Minuta u dentysty jest wystarczająco długa. Minuta
Musikantenstadl (Kultowy niemieckojęzyczny (pochodzący z Austrii,
a nadawany także w Niemczech i Szwajcarii) program muzyczny z lat
osiemdziesiątych, nadawany do dzisiaj, promujący oprócz muzyki
klasycznej i rozrywkowej także muzykę ludową, w Polsce nazywaną
często „niemieckimi szlagierami" (przyp. tłum.).) jest jeszcze dłuższa.
Ale minuta, której potrzebuje głupi test, by się zdecydować, czy
zechce pokazać jeszcze jedną kreseczkę, czy nie, jest najcięższą próbą
cierpliwości na świecie.
Ale jeszcze cięższy do zniesienia okazał się dla mnie widok owej
drugiej kreseczki.
Zastanawiałam się nad aborcją, ale jakoś nie mogłam znieść tej
myśli. Pamiętam, jak moja najlepsza, wówczas dziewiętnastoletnia,
przyjaciółka Nina była zmuszona uczynić to po powrocie z wakacji
we Włoszech i jak bardzo z tego powodu później cierpiała. Byłam w
stu procentach pewna, że mimo wszystkich trudności, do jakich
przyzwyczaiła mnie praca prowadzącej telewizyjny talk - show, nie
poradziłabym sobie z udręką wyrzutów sumienia tak dobrze jak Nina.
Nastąpiło więc dziewięć miesięcy podczas których całkiem się
pogubiłam. Kiedy wpadałam w panikę, Alex troszczył się o mnie nad
wyraz czule i wprost nieprawdopodobnie cieszył się na to dziecko.
Takie jego zachowanie z kolei jeszcze bardziej mnie rozwścieczało,
bo czułam się wówczas tym bardziej wyrodną przyszłą matką.
W ogóle cały proces ciąży był dla mnie czymś nieziemsko
abstrakcyjnym. Patrzyłam na ultrasonograf i czułam kopnięcia w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin