Karol May
Szut
Opowieść podróżnicza
Przełożyła Halina Leonowicz
Tytuł oryginału: Der Schut
Nasza podróż prawdopodobnie już dobiegała końca, jednak można było przewidywać, że jej ostatni etap okaże się najtrudniejszy. Trudności mogły wynikać po części z warunków terenowych: przed nami były bowiem jeszcze góry, skały, doliny i wąwozy, puszcze i bagna, a po części stąd, że wydarzenia nagliły do pośpiechu, a to zmuszało nas do zwiększonego wysiłku i narażało na więcej niebezpieczeństw, niż można było wcześniej przewidzieć.
Izrad, nasz przewodnik, okazał się świetnym kompanem. Opowiadał ciekawe historie ze swego życia, w zabawny sposób opisywał kraj i ludzi, dzięki czemu czas szybko nam mijał.
Równina Mustafy, skąd przybywaliśmy, rozciągała się na lewym brzegu Wardaru. Na prawym brzegu tej rzeki, gdzie znajdowaliśmy się obecnie, okolica jest bardziej wyżynna, choć nadal jeszcze urodzajna. Mijaliśmy pola bawełny, uprawy tytoniu, widzieliśmy drzewa cytrynowe obsypane owocami. Izrad powiedział jednak, że wkrótce to się skończy, za rzeką Treską wjedziemy bowiem na ziemie „meraly”.
Dla wyjaśnienia, co to słowo znaczy, trzeba przypomnieć, iż w imperium osmańskim w klasyfikacji gruntów wyróżniano pięć rodzajów ziem. Pierwszy, zwany „mirije”, obejmował obszary stanowiące własność państwa, a nie były to bynajmniej grunty najbardziej nieurodzajne. Do drugiego, „wakuf’, zaliczano posiadłości fundacji religijnych, w tym też wszystkie ziemie, jakie im przypadały po śmierci właścicieli, którzy nie pozostawili bezpośrednich spadkobierców. Trzeci, „mülk”, obejmował grunty będące własnością prywatną. Tytuły własności były tu z reguły sporządzane bez określania dokładnych pomiarów gruntu, jak to dzieje się u nas, tylko wielkość podawano w przybliżeniu. Przy zmianie właściciela ziemi, słowem, przy kupnie, każdorazowo wymagane jest zezwolenie rządu, jakie przy panujących tu stosunkach prawie zawsze można uzyskać, zjednawszy sobie przekupstwem właściwego urzędnika. Właściciele tych ziem nękani są nadużyciami przy poborze podatków. Gospodarka gruntami obciążona jest dziesięcioprocentowym podatkiem pobieranym w ziemiopłodach. I na przykład poborcy podatkowi celowo zwlekają z odbiorem owych dziesięciu procent tak długo, aż zbiorom zagrozi zepsucie, i rolnik, chcąc je ratować, zaproponuje więcej niż dziesięć od sta. W kolejnej kategorii, „metruke”, mieszczą się drogi, place publiczne i grunty gminne. Drogi w większości są w stanie godnym pożałowania, co jest główną przyczyną trudnej sytuacji gospodarczej kraju. Wreszcie ostatnia w klasyfikacji kategoria, „mera”, obejmuje wszystkie nieużytki i tereny pustynne. Właśnie to miał na myśli nasz przewodnik, mówiąc o ziemiach „meraly”.
Musieliśmy wspiąć się na teren położony dwa albo trzy poziomy wyżej, nim dotarliśmy do płaskowyżu, od strony zachodniej stromo opadającego ku brzegom Treski. Minęliśmy kilka wiosek.
Wiadomo było, że Izrad poprowadzi nas prosto do celu, dlatego też nie starałem się szukać śladów jadącego przodem Suefa. Na nic by się to nie zdało, a tylko opóźniłoby naszą jazdę. Po niespełna czterech godzinach dotarliśmy do lasu; drzewa rosły tu rzadko, daleko od siebie i tam dostrzegliśmy ślady jednego jeźdźca; biegły one z lewa w naszą stronę. Obejrzałem je, nie schodząc z siodła. Można było domniemywać, że pozostawił je Suef; koń musiał ostro rwać do przodu, co świadczyłoby o tym, że jeździec bardzo się śpieszył. Ponieważ wiodły one w tym samym kierunku, w którym i my podążaliśmy, ruszyliśmy za nimi, a po pewnym czasie odkryliśmy z prawej strony liczne ślady kopyt.
Teraz zsiadłem z konia. Kto ma nieco wprawy, potrafi bez trudu rozpoznać, ile koni — jeśli nie było ich zbyt wiele — pozostawiło tropy. Stwierdziłem, że przejeżdżało tędy pięciu jeźdźców, a zatem byli to prawdopodobnie poszukiwani przez nas ludzie. Z obsypanych już trochę krawędzi odciśniętych podków wywnioskowałem, że przejeżdżali tędy przed około siedmioma godzinami.
Przy takiej ocenie trzeba uwzględnić wiele elementów: pogodę, rodzaj gruntu, czy jest twardy, czy miękki, piaszczysty czy gliniasty, nagi czy porośnięty krzakami lub trawą. Należy też brać pod uwagę ruch powietrza i temperaturę, ponieważ słońce, jak i ostry wiatr, szybko wysuszają ślady i zacierają ich krawędzie szybciej niż wówczas, gdy jest chłodno i bezwietrznie. Ktoś niewprawny mógłby więc przy tego rodzaju ocenie wyprowadzić błędne wnioski.
Pojechaliśmy dalej po tych śladach. Po pewnym czasie las się skończył i znów znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Tu kierunek naszej jazdy przecinała zła droga i zobaczyliśmy, że owe ślady kopyt skręcały w prawo i biegły dalej tą ścieżką. Zatrzymałem się i wyjąłem lunetę, by spenetrować okolicę i być może znaleźć miejsce, przedmiot czy zagrodę, z powodu którego jeźdźcy tu właśnie skręcili. Ale nic takiego nie zobaczyłem.
— Co robimy, sihdi? — spytał Halef. — Możemy zostać przy śladach albo jechać za Izradem.
— Wybieram to drugie — zdecydowałem. — Ci ludzie zboczyli przecież na krótko, a potem z pewnością tu zawrócą. Wiemy, dokąd chcą jechać, i pośpieszymy się, żeby tam dotrzeć przed nimi. Zatem naprzód, jak dotąd!
Już miałem spiąć konia, kiedy Izrad powiedział:
— Może jednak byłoby wskazane pojechać za nimi, efendi. Tam na prawo rozciąga się szersza przestrzeń, której stąd nie widzimy. Jest też małe gospodarstwo, do którego ludzie śledzeni przez nas być może zawitali.
— A czego możemy się tam dowiedzieć? Pewnie nie zatrzymali się dłużej, poprosili tylko o łyk wody czy kawałek chleba. W każdym razie nie należy sądzić, że wobec mieszkających tam ludzi okazali się rozmowni. Jedźmy dalej!
Jednak już po niedługim czasie zmieniłem zdanie. Ślady wracały z prawej strony i wystarczył pobieżny rzut oka, żeby dostrzec, iż były świeże. Dlatego znów zsiadłem z konia, zbadałem je uważnie i stwierdziłem, że pochodzą sprzed dwóch godzin. Zatem jeźdźcy spędzili we wspomnianym gospodarstwie około pięciu godzin. Musiałem się dowiedzieć, co było tego powodem. Spięliśmy konie ostrogami, skręcając w prawo, aby odszukać ów dom.
Gospodarstwo znajdowało się niedaleko. Szybko dotarliśmy do miejsca, w którym teren opadał ku dolinie z niewielkim strumieniem. Były tu soczyste łąki i żyzne pole. Dom jednakże sprawiał wrażenie biednego. Przed drzwiami zobaczyliśmy stojącego mężczyznę. Kiedy nas ujrzał, zniknął w budynku i zamknął za sobą drzwi.
— Efendi, zdaje się, że ten chłop nie chce nic o nas wiedzieć — odezwał się Osko.
— Zechce porozmawiać. Przypuszczam, że jest wystraszony, ponieważ nasi przyjaciele, swoim zwyczajem, źle się z nim obeszli. Znasz go może, Izradzie?
— Z widzenia, ale nie wiem, jak się nazywa — odparł zapytany. — Nie wiem też, czy on mnie zna, ponieważ nigdy u niego nie byłem.
Dotarłszy do drzwi, zastaliśmy je zamknięte. Zapukaliśmy, ale odpowiedzi nie było. Podjechaliśmy zatem od tyłu domu, gdzie też drzwi były zaryglowane. Kiedy zaczęliśmy głośniej się dobijać i wołać, jedna z okiennic, również zamkniętych, nagle odskoczyła i zobaczyliśmy lufę wymierzonego w nas karabinu. Usłyszeliśmy głos:
— Zabierajcie się stąd, włóczęgi! Jeśli nie przestaniecie hałasować, będę strzelał!
— Spokojnie, tylko spokojnie — odpowiedziałem i skinąłem na Izrada. Na widok młodego człowieka chłop z wolna opuścił karabin.
— To przecież jest Izrad!
— Tak, to ja — powiedział Izrad. — Czy mnie też uważasz za włóczęgę?
— Nie, ty jesteś porządnym człowiekiem.
— Ci mężczyźni to też porządni ludzie. Oni ścigają tych, którzy byli u ciebie, i chcą się od ciebie dowiedzieć, czego tamci włóczędzy chcieli.
— Zaufam ci i otworzę drzwi.
I tak zrobił. Kiedy wyszedł do nas, zrozumiałem, że ten niski, cherlawy, patrzący przerażonym wzrokiem człowiek nie byłby w stanie wzbudzić dla siebie respektu u takich ludzi, jakimi byli obydwaj Aladżi. Pewnie i nam nie ufał do końca, bo nadal trzymał w ręku flintę. Wreszcie krzyknął do kogoś w domu:
— Matka, chodź tu i zobacz ich!
Schylona pod ciężarem lat kobieta wyszła, podpierając się laską, i obrzuciła nas badawczym spojrzeniem. Spostrzegłem zwisający u jej paska różaniec. Dlatego powiedziałem:
— Hasreti Issa Krist ilahi war, anadżyjim — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, staruszko! Bisi Kapundan Kowiormi–ssin — czy chcesz nam pokazać drzwi?
Na jej pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech i powiedziała:
— Efendi, jesteś chrześcijaninem? O, ci bywają czasami najgorsi! Ale ty masz dobrą twarz. Czy nas nie skrzywdzicie?
— Nie, na pewno nie.
— To witajcie. Zsiądźcie z koni i wejdźcie do nas!
— Pozwolisz, że zostaniemy w siodłach, zamierzamy bowiem zaraz odjechać. Przedtem jednak chętnie dowiedziałbym się, czego chcieli od was ci jeźdźcy.
— Najpierw przyjechało ich pięciu. Szósty dołączył później. Zsiedli z koni i bez naszej zgody zaprowadzili je na pole koniczyny, choć trawy jest tu dosyć. Konie doszczętnie stratowały nasze piękne pole. Chcieliśmy zażądać odszkodowania, bo jesteśmy biednymi ludźmi. Ale przy pierwszym słowie podnieśli pejcze i musieliśmy milczeć.
— A właściwie po co przyjechali do was? Musieli przecież nadłożyć drogi, żeby dotrzeć do tego domu.
— Jeden z nich zasłabł. Był ranny w ramię i bardzo cierpiał. Tu zdjęli mu opatrunek i chłodzili ranę wodą. Trwało to wiele godzin i podczas gdy jeden z nich zajmował się rannym, inni zabierali z domu, co im się podobało. Zjedli cały nasz zapas żywności. Mego syna i synową zamknęli na strychu i odsunęli drabinę, tak że nie mogli zejść na dół.
— A gdzie ty byłaś?
— ja? — zapytała, chytrze mrugnąwszy okiem. — Ja udawałam, że nie słyszę. Jestem stara, można w to uwierzyć. Zostałam więc w izbie i mogłam słuchać, o czym mówili.
— A o czym mówili?
— O jakimś Karze Ben Nemsim, że on i jego towarzysze muszą umrzeć.
— Ja jestem tym człowiekiem. A co dalej?
— Mówili też o domu Dżemala nad Treską, u którego dziś wieczorem chcą się zatrzymać, no i o węglarzu, ale zapomniałam jego imienia.
— Czy nie nazywa się Szarka?
— Tak, tak. Jutro zostaną u niego. Mówili też o niejakim Szucie. Chcą go spotkać w Kara… Kara… nie, nie pamiętam już.
— Karanirwan?
— Tak, mają go spotkać w Karanirwan–Han.
— Wiecie może, gdzie to jest?
— Nie, oni tego też nie powiedzieli. Ale rozmawiali o bracie, którego jeden z nich ma tam spotkać. Wymienili jego imię, ale niestety nie mogę go sobie przypomnieć.
— Może Hamd el Amasat?
— Właśnie tak. Efendi, ty przecież więcej wiesz niż ja!
— Wiem sporo, ale pytam dlatego, że chcę się upewnić, czy nie jestem w błędzie.
— Wspominali też, że w tym Karanirwan–Han siedzi uwięziony jakiś kupiec, bo chcą od niego wyłudzić okup. Ale śmiali się z niego, mówili, że jeśli nawet załatwi te pieniądze, to i tak nie uwolnią go. Chcą z niego wszystko wyciągnąć, aż już nic nie będzie miał, i wtedy go zamordują.
— Tak! Coś takiego przewidywałem. A w jaki sposób ów kupiec dostał się do Karanirwan–Han?
— Zwabił go tam Hamd el Amasat, którego imię wymieniłeś.
— Nie mówili, jak się nazywa ten kupiec?
— To było jakieś obco brzmiące nazwisko i nie zapamiętałam, taka byłam wystraszona.
— Nie Galingre?
— Tak, teraz sobie przypominam.
— Czy ci łajdacy nie wyjawili czegoś więcej ze swoich planów?
— Nie, zresztą potem przybył szósty jeździec. To łaciarz. Mówił o jakichś wrogach, przez których wpadł do rzeki Wardar. Teraz wiem, że wy jesteście tymi wrogami. Kazali mi rozniecić duży ogień, bo musiał wysuszyć odzienie. Właśnie dlatego i z powodu starego, któremu bardzo dokuczała rana, zabawili u nas tak długo. Ten szósty opowiadał o bastonadzie, że wychłostali go w pięty. Ledwie się poruszał i był bez butów. Miał stopy owiązane szmatami nasmarowanymi łojem. Zażądał świeżych szmat, ale łoju nie miałam, więc żeby go wytopić, zadźgali naszą kozę. Czy nie jest to straszne okrucieństwo?
— Zapewne. A ile warta była wasza koza?
— Na pewno z pięćdziesiąt piastrów.
— Mój towarzysz, Hadżi Halef Omar, podaruje wam pięćdziesiąt piastrów.
Halef natychmiast sięgnął po sakiewkę i wyjął z niej półfuntową monetę.
— Efendi — odezwał się zdumiony starzec — chcesz zapłacić za szkody wyrządzone przez twoich wrogów?
— Nie, tego zrobić nie mogę, bo nie posiadam bogactw padyszacha, ale możemy ci ofiarować pieniądze za kozę. Przyjmij je!
— Tak się cieszę, że zaufałem wam i nie zamknąłem przed wami domu i ust. Niech będzie błogosławione wasze przybycie i odejście, niech będzie błogosławiony każdy wasz krok i wszystko, co czynicie!
Pożegnaliśmy ludzi, którzy z daleka wykrzykiwali jeszcze podziękowania, i wróciliśmy do miejsca, w którym zboczyliśmy z drogi, żeby podążać dalej we wcześniej obranym kierunku.
Na razie jechaliśmy przez otwartą okolicę, gdzie z rzadka rosły pojedyncze drzewa. Nasz przewodnik, przedtem tak wesoły, teraz popadł w zamyślenie. Zapytany o powód, odpowiedział:
— Efendi, nie traktowałem zagrażającego wam niebezpieczeństwa tak poważnie, jak na to zasługuje. Teraz dopiero widzę, że znajdujecie się w bardzo złej sytuacji. To mnie martwi. Jeśli wasi wrogowie zaatakują was nieoczekiwanie z zasadzki, będziecie zgubieni.
— Nie sądzę, będziemy się bronić.
— Nawet nie wyobrażacie sobie, z jaką pewnością ręki robi się w tym kraju użytek z czekana. Żaden człowiek nie jest w stanie obronić się przed dobrze rzuconym czekanem.
— Znam kogoś, kto to potrafi — odpowiedziałem.
— Nie wierzę. Któż to taki?
— Ja.
— Ach! — zaśmiał się Izrad, spoglądając na mnie z boku. — Efendi naturalnie tylko żartuje.
— Mówię najzupełniej poważnie. Pewien człowiek chciał mnie już w ten sposób pozbawić życia.
— Nie pojmuję. Wobec tego nie umiał się posługiwać czekanem. Pojedź w góry, efendi, tam możesz zobaczyć mistrzów tej straszliwej broni. Każ któremuś ze Skipetarów, a nawet Miriditów, żeby ci pokazali, jak się włada tą bronią, a zadziwią cię.
— Człowiek, z którym miałem do czynienia, był Skipetarem.
Pokręcił z niedowierzaniem głową i mówił dalej:
— Skoro udało ci się ujść przed jego czekanem, to znalazł się przed tobą bezbronny i pokonałeś go?
— Rzeczywiście, miałem go w ręku, ale darowałem mu życie. On dał mi za to swój toporek, który tkwi tu, za moim pasem.
— W skrytości podziwiałem ten czekan. Jest piękny, myślałem jednak, że gdzieś go kupiłeś, chcąc się prezentować bardzo wojowniczo. Mimo to jest on w twojej ręce bezużyteczny, bo nie umiesz nim rzucać. A może próbowałeś już sił w tej sztuce?
— Z czekanem nie, rzucałem innymi toporkami.
— Gdzie to było?
— Daleko stąd, w Ameryce, gdzie żyją dzikie plemiona, których ulubioną bronią jest toporek. Od nich się tego nauczyłem. Tam topór wojenny nazywa się tomahawk.
— Ale dziki nie może się równać ze Skipetarem, wykluczone!
— Przeciwnie! Nie sądzę, żeby Skipetar umiał tak zręcznie rzucać czekanem, jak Indianin swoim tomahawkiem. Czekan wyrzuca się po linii prostej, zaś tomahawk łukiem.
— I ktoś rzeczywiście to potrafi?
— Każdy czerwonoskóry wojownik i ja też.
Zaczerwienił się, oczy mu błyszczały. Zatrzymał swego konia, zastawiając mi drogę, musiałem więc przystanąć, i powiedział:
— Efendi, zechciej wybaczyć, że taki zapaleniec ze mnie. Czymże ja jestem wobec ciebie! Mimo to jednak trudno mi uwierzyć twoim słowom. Chcę ci wyznać, że jestem biegły w posługiwaniu się tą bronią i mogę z każdym podjąć walkę. Dlatego wiem, ile potrzeba lat, żeby zostać mistrzem w tej sztuce. Nie mam niestety swego czekana przy sobie.
— Ja jeszcze nigdy nie rzucałem czekanem — brzmiała moja odpowiedź — ale myślę, że jeśli nawet przy pierwszym czy drugim rzucie chybiłbym celu, to za trzecim razem uda mi się.
— O, efendi, nie wierz w to!
— Wierzę i rzucając toporkiem, dokonam większej sztuki niż ty.
— Jak to?
— Kiedy będę rzucał, broń przeleci pewien odcinek drogi nisko nad ziemią, potem wzbije się w górę, zakreśli łuk i opadnie dokładnie w to miejsce, w które ja chcę trafić.
— To niemożliwe!
— Naprawdę tak będzie.
— Efendi, trzymam cię za słowo. Gdybym miał przy sobie dużo pieniędzy, założyłbym się z tobą.
Izrad zsiadł z konia. Był tak uniesiony zapałem, że aż mnie to bawiło.
— Biedaczysko! — powiedział Halef, unosząc ramiona właściwym sobie dumnym gestem.
— Kogo masz na myśli? — spytał Izrad.
— Ciebie naturalnie.
— Myślisz więc, że efendi wygrałby ten zakład?
— Z całą pewnością.
— Widziałeś go kiedy rzucającego czekanem?
— Nie, ale jeśli czegoś chce, to potrafi to zrobić. Sihdi, radzę ci iść o zakład z tym młodym człowiekiem. Zapłaci i będzie musiał prosić cię o wybaczenie.
Przyjęcie propozycji Izrada było właściwie naganne. Zatrzymując się tu dla takiej zabawy, traciliśmy czas. Ale przecież nie chodziło o minuty, a przy tym sam byłem ciekaw, czy uda mi się tak samo posługiwać czekanem jak tomahawkiem. Taka próba była zresztą niezbędna, w każdej chwili bowiem mógł zaistnieć powód, by sięgnąć po topór w potrzebie. Dobrze było zatem wiedzieć, czy potrafię się z nim obchodzić. Tak więc spytałem Izrada:
— Ile masz przy sobie pieniędzy?
— Tylko pięć, a może sześć piastrów.
— Stawiam sto. Jakie warunki przyjmujemy? Zamyślił się.
— Ty nigdy nie rzucałeś czekanem, a ja nie jestem przyzwyczajony do twego. Byłoby więc słuszne, żebyśmy wykonali kilka próbnych rzutów, może trzy?
— Zgoda.
— Ale wtedy każdy ma tylko jeden rzut do celu — powiedział.
— To zbyt trudne. Może się zdarzyć, że z jakiegoś nieprzewidzianego powodu akurat ten rzut się nie uda.
...
KrzysBi