Colin Forbers - Terminal(1).pdf

(738 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
COLIN FORBES
TERMINAL
Przełożyła
MAŁGORZATA DORS
Tytuł oryginału
TERMINAL
przeł. Małgorzata Dors.
Warszawa : Amber, 1994.
isbn 83-7082-330-0
Jane - za jej pomoc i wyrękę
Od autora
Kliniki szwajcarskie należą do najlepszych na świecie -
zatrudniają personel o bardzo wysokich kwalifikacjach i są
wyposażone w supernowoczesną aparaturę medyczną. Zapewniają
opiekę, jakiej pacjent nie znajdzie nigdzie indziej. Klinika
Berneńska, która odgrywa znaczącą rolę w tej powieści, w
rzeczywistości nie istnieje.
Wszystkie postacie są wytworem fantazji autora.
Terminal - najbardziej zwięzłe wyrażenie myśli; śmiertelna
choroba; złącze w obwodzie elektrycznym; końcowy przystanek
kolejowy lub lotniczy...
The Concise Oxford Dictionary
Prolog
Żadna noc nie powinna być aż tak zimna. I żadna kobieta nie
powinna wycierpieć tyle, co Hanna Stuart, która biegła w dół
zaśnieżonego zbocza. Krzyczała, dopóki nie zdławił jej głosu
duszący kaszel. Z tyłu dobiegało ujadanie goniących ją groźnych
dobermanów.
Była ubrana tylko w futro narzucone na nocną koszulę i
odpowiednie na tę porę roku buty z gumową podeszwą, dzięki którym
nie ślizgała się po zdradliwym gruncie. Potykając się, biegła w
kierunku ogrodzenia z drutu okalającego teren. Nie zatrzymując
się, zerwała z twarzy to coś, odrzuciła je na bok i kilka razy
głęboko wciągnęła lodowate powietrze.
Wprawdzie noc była ciemna, ale biel śniegu powodowała, że
Hanna widziała, dokąd biegnie. Jeszcze tylko kilkaset jardów i
dotrze do siatki oddzielającej ją od autostrady, od świata
zewnętrznego, od wolności. Wdychała głęboko świeże powietrze i
przyszło jej w tym momencie do głowy, że teraz jest jeszcze
gorzej, niż gdy miała to coś na twarzy. Na dworze panował mróz i
Hanna miała wrażenie, że łyka płynny lód.
- O Boże, nie! - sapała, z trudem łapiąc oddech.
Nagle coś upadło - pocisk w kształcie granatu pękł przed nią
z sykiem. Przebiegając unoszącą się chmurę, rozpaczliwie
próbowała wstrzymać oddech. Okazało się to niemożliwe. W
rezultacie oddychała szybciej, wypełniając płuca tym paskudztwem,
i ponownie zaczęła się dusić.
Za psami biegli umundurowani ludzie w dziwacznych maskach na
twarzach. Hanna Stuart nie oglądała się, nie widziała ich, lecz
czuła, że ją gonią.
Skupiła się tylko na próbie dobiegnięcia do wielkiej bramy w
ogrodzeniu z drutu. Była zamknięta, ale Hanna wiedziała, że pod
stopami ma prowadzącą do niej zaśnieżoną ścieżkę. Dzięki tej
świadomości przyspieszała kroku - z niewielkim skutkiem
wprawdzie, ale jednak. Wciąż się dusząc, dosięgła wreszcie bramy
i uczepiła się jej. Szarpała, próbując ją otworzyć.
Gdyby autostradą jechał jakiś samochód, gdyby zobaczył ją
kierowca. Gdyby udało jej się otworzyć tę przeklętą bramę, to
może x: nawet by przeżyła. Tak wiele tych "gdyby"... Panika, nad
którą starała się panować, teraz zawładnęła nią zupełnie.
Oszalała ze strachu, wypatrywała na pustej drodze zbawczych
świateł samochodu. Ale nic się nie poruszało w panującej
ciemności. Nic z wyjątkiem psów, które były coraz bliżej, i
uformowanych w półokrąg ludzi podążających za zwierzętami.
Hanna zakasłała po raz ostatni. Zakrwawione dłonie uczepione
siatki rozluźniły chwyt. Na oblodzonej bramie zostały tylko
czerwone plamy, gdy osunęła się i upadła, uderzając twarzą w
pokrytą lodem ziemię.
Kiedy prześladowcy znaleźli się przy niej, była już martwa
-niewidzących oczu nie pokrywały powieki, a na skórze zaczęły się
pojawiać ślady zatrucia cyjankiem. Dwóch ludzi wniosło ciało na
noszach z powrotem na górę. Psy uwiązano. Jeden z mężczyzn
kawałkiem gazy usunął z bramy ślady krwi i podążył za innymi.
To wydarzenie miało miejsce w Szwajcarii w roku 1984. Na
bramie widniała metalowa tabliczka z wygrawerowanym napisem
KLINIK BERN. Wachthund. KLINIKA BERNEŃSKA. Uwaga, zły pies.
Rozdział 1
Tucson, Arizona. 10 lutego 1984. 24 stopnie Celsjusza.
Przesycone żarem powietrze pulsowało; surowe, skaliste góry
Tucson zdawały się drgać w upalnej mgiełce. Siedząca za
kierownicą swego niedawno sprowadzonego z Anglii jaguara doktor
Nancy Kennedy dała upust frustracji i wcisnęła pedał gazu.
Wprawnie wyrównała bieg, a autem zarzuciło, gdy energicznie
skręcała z międzystanowej autostrady numer 10 na serpentynę
wiodącą do Gates Pass. Siedzący obok niej Bob Newman zdawał się
nie aprobować takich ekstrawagancji. Zaczął kasłać, gdy otoczyła
ich wzbita przez samochód chmura kurzu. Miał ochotę krzyczeć,
może nawet wrzeszczeć.
- Czy musisz prowadzić tę swoją najnowszą zabawkę tak,
jakbyś brała udział w rajdzie w Brands Hatch? - zapytał.
- To typowe brytyjskie umniejszanie faktów?
- Za to typowo po amerykańsku obchodzisz się z nowym
samochodem. Przecież powinnaś go dotrzeć - odciął się.
- A co ja niby robię?
- Wyciskasz z niego ostatnie poty. Nie musisz nas zabijać
tylko dlatego, że zamartwiasz się o dziadka, który leży w
szwajcarskiej klinice.
- Czasami zastanawiam się, dlaczego zaręczyłam się z
Anglikiem - rzuciła.
- Bo nie mogłaś mi się oprzeć. O Boże, ale gorąco...
Newman miał czterdzieści lat, gęste, płowe włosy, cyniczne
niebieskie oczy, które zbyt często oglądały ciemniejszą stronę
życia.
Miał też wydatny nos, wyrazistą szczękę oraz usta
znamionujące stanowczość, ale i poczucie humoru. Wiedział, że są
dwadzieścia cztery stopnie, bo zauważył wskazanie elektronicznego
termometru przed bankiem w Tucson. Miał na sobie jasne spodnie,
białą rozpiętą pod szyją koszulę, a na kolanach trzymał złożoną
marynarkę w drobną kratkę. Był mokry od potu. Na jego wilgotnej
skórze osiadał kurz. Była godzina jedenasta i właśnie trochę się
pokłócili.
Może już czas na następną sprzeczkę? Zaryzykował.
- Nancy, jeśli chcesz się dowiedzieć, dlaczego tak
pospiesznie wywieziono twego dziadka do Szwajcarii, to wiedz, że
obrałaś złą drogę. Ta nie prowadzi do Kliniki Berneńskiej.
- O, cholera!
Nancy wcisnęła hamulec tak gwałtownie, że Bob wyleciałby z
samochodu przez przednią szybę, gdyby nie to, że oboje mieli
zapięte pasy. Na sekundę przed tym manewrem zjechała z drogi na
pobocze. Zamaszyście otworzyła drzwi, jak burza wyskoczyła na
drogę, i splótłszy ręce stanęła przy niskim murku tyłem do Boba.
Westchnął. Naturalnie nie zgasiła silnika. Bob wyłączył go,
wrzucił kluczyki do kieszeni i z przewieszoną przez ramię
marynarką dołączył do Nancy, obserwując ją kątem oka.
Dwudziestodziewięcio letnia Nancy Kennedy wyglądała
wyjątkowo atrakcyjnie, kiedy się złościła. Jej gładka skóra
nabierała I, rumieńców, a kruczoczarne włosy opadały na ramiona.
Bob uwielbiał błądzić palcami w gęstwinie jej włosów i głaskać
delikatnie kark. Potem nic już nie było w stanie ich powstrzymać.
Nancy miała metr siedemdziesiąt wzrostu, zaledwie dziesięć
centymetrów mniej niż Bob. Gdy wchodziła do restauracji, jej nogi
budziły pożądanie, a nadzwyczaj zgrabna figura przyciągała
spojrzenia wszystkich mężczyzn. Zagniewana odchyliła głowę,
wyraźnie ukazując regularne rysy twarzy, wysoko osadzone kości
policzkowe i ostry podbródek świadczący o uporze.
Zawsze go to zadziwiało. Widywał ją w szpitalnym fartuchu,
kiedy niestrudzenie i z nadzwyczajnym opanowaniem zajmowała się
pacjentami. Ale prywatnie Nancy zachowywała się tak, jakby
wstąpił w nią diabeł. Bob podejrzewał, że poza wyglądem
zewnętrznym właśnie to rozdwojenie jej osobowości tak go do niej
przyciągało.
- O czymż to myśli sławny dziennikarz? - zapytała zjadliwie
i nie bez pewnej ironii.
- Staram się ustalić jakieś fakty, dowody, a nie skupiać się
na nierealnych domysłach... - Spojrzał na roztaczający się przed
nimi widok i poprawił się - szalonych, ekstrawaganckich,
wysnutych na ślepo hipotezach.
Za murkiem widać było szosę, która wiła się w dół w coraz
bardziej przerażających zakrętach. Góry wyglądały tu jak
pogranicze piekła - gigantyczne, porysowane żłobieniami stożki
żużlu pozbawione najmniejszego śladu roślinności.
- Mieliśmy spędzić wspaniały dzień w Muzeum Pustyni -rzuciła
zjadliwie. - Mają tam do obejrzenia żeremia bobrów i ich komory
mieszkalne...
- A ty cały czas będziesz mówić i myśleć o Jesseem
Kennedym...
- Wychowywał mnie po śmierci rodziców, którzy zginęli w
wypadku samochodowym. Nie jestem zachwycona tym, że Linda po
kryjomu wywiozła go do Szwajcarii właśnie wtedy, kiedy ja miałam
praktykę w Londynie. Cała ta sprawa brzydko pachnie....
- Nie lubię Lindy - powiedział Bob.
- Ale podobają ci się jej nogi; nie możesz oderwać od nich
oczu...
- Jestem koneserem dobrych nóg. Twoje są prawie tak samo
świetne.
Pchnęła go lekko, odwróciła się i oparła o murek. Na twarzy
Nancy malowała się powaga.
- Bob, naprawdę się martwię. Przecież Linda mogła zadzwonić
do mnie, kiedy stwierdzono u niego białaczkę. Miała mój telefon.
Fakt, że jest moją starszą siostrą nie upoważnia jej do
tego, by tak sobie poczynała. No i ten jej mąż, Harvey...
- Harveya też nie lubię - odparł Bob beztrosko, ściskając
nie zapalonego papierosa w ustach. - Wiesz, jaki jest jedyny
sposób, by poznać prawdę? Wprawdzie ani przez myśl mi nie
przeszło, że coś może być nie w porządku, ale nie uspokoisz się,
dopóki nie zostaniesz przekonana.
- No to przekonaj mnie, panie dziennikarzu, władający
płynnie pięcioma językami!
- Zbadamy tę sprawę systematycznie, tak jakbym pracował nad
jakimś wielkim tematem. Jesteś lekarką i bliską krewną człowieka,
o którym próbujemy się czegoś dowiedzieć, tak więc związani ze
sprawą ludzie będą musieli ze mną rozmawiać, jeśli ty będziesz
przy tym obecna. Zajmę się domowym lekarzem, ale najpierw zadam
parę pytań specjaliście, który zrobił badanie krwi i orzekł
białaczkę. Wiesz, gdzie możemy go znaleźć?
- Nazywa się Buhler i pracuje w Centrum Medycznym Tucson.
To w śródmieściu. Nalegałam, żeby Linda zaznajomiła mnie ze
wszystkimi szczegółami. Mówię "nalegałam", bo musiałam niemal
wydzierać z niej te informacje.
- To niczego nie dowodzi - skomentował Newman. - Może
martwiła się, że nie załatwiła wszystkiego tak, jak zrobiłabyś to
ty jako lekarka. Mogła też czuć się dotknięta twoim
przesłuchaniem.
- Chyba zabieramy się do sprawy od końca - zaoponowała. -
Nie rozumiem dlaczego nie chcesz najpierw porozmawiać z Lindą,
potem z naszym lekarzem, a następnie ze specjalistą w Centrum
Medycznym.
- Od końca, ale celowo. Dzięki temu zdobyte zeznania
będziemy mogli skonfrontować z tym, co powiedzą następni. To
jedyna metoda umożliwiająca wykrycie ewentualnych rozbieżności.
Wciąż uważam, że to daremny trud, ale - rozłożył ręce - chcę
tylko, byś się uspokoiła i żebyśmy mogli wrócić do zwykłego trybu
naszych zajęć.
- Ale to dziwne, że Linda nie zadzwoniła do mnie, kiedy
miałam praktykę w Londynie...
- Już to mówiłaś. Teraz zabierzmy się do roboty. Przede
wszystkim pojedźmy do tego Centrum, zanim Buhler wyjdzie na
lunch. I nie sprzeczaj się ze mną - ja prowadzę. Wskakuj z prawej
strony.
- Nie wiedziałaś, Nancy? No tak, oczywiście, przecież byłaś
w Londynie, kiedy Buhler został zabity...
Znajdowali się w Centrum Medycznym i rozmawiali ze szczupłym
mężczyzną około pięćdziesiątki, ubranym w bawełnianą koszulkę i
spodnie. Doktor Rosen zaprosił ich do swego gabinetu i Newman
przyglądał mu się teraz popijając kawę. Rosen miał energiczny,
bystry sposób bycia, a jego zachowanie znamionowało
profesjonalistę. Widać było, że pragnie udzielić Nancy wszelkiej
pomocy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin