Chmielewska Joanna - Autobiografia 06 - Stare próchno._5fantastic.pl_.rtf

(559 KB) Pobierz
JOANNA CHMIELEWSKA

JOANNA CHMIELEWSKA

STARE PRÓCHNO

Autobiografia tom 6


Nosem już mi powychodziły te wszystkie młodości i postanowiłam się zestarzeć. Niestety, siła wyższa, czyli tak zwane życie, nie uwzględniło mojej decyzji i uparcie dostarcza mi wrażeń, właściwych dla osoby młodej i pełnej wigoru. Część z tego próbuję wykorzystywać w książkach, ale całości nie daję rady, niechże się zatem ta orgia głupich przypadłości nie zmarnuje i znajdzie miejsce w upiornej autobiografii, która wcale nie spełniła swojego zadania.

Jak napomknęłam na samym wstępie do pierwszego tomu, zaczęłam ją pisać po to, żeby uniknąć pytań, powtarzanych po tysiąc razy, i hurtem udzielić odpowiedzi na wszystko. No i rezultat jest... proszę bardzo, ktoś zgadnie, jaki...?

We wrześniu Anno Domini 2002 w kolejnym wywiadzie zapytano mnie żywiutko i z zachłannym wręcz zainteresowaniem:

Skąd biorę pomysły do książek?

Czy bohaterowie moich utworów są prawdziwi i żyją?

Czy mieli do mnie pretensję za zrobienie z nich bohaterów?

Czy Lesio istnieje?

Ile z tego wszystkiego przeżyłam osobiście?

Czy bohaterka to całkiem ja, a jeśli nie całkiem, to w jakim zakresie?

Jak to się stało, że zaczęłam pisać i dlaczego?

I wszystkie inne tym podobne.

Na szczęście najpotężniejsze oberwanie chmury nastąpiło w Rosji, gdzie, zamiast mnie, odpowiadał tłumacz, niech mu Pan Bóg da zdrowie, który odpowiedzi znał na pamięć, ja zaś mogłam sobie pomilczeć, siląc się tylko na uśmiech, mam nadzieję, że miły. Za ruskich dziennikarzy do polskich nie mogę mieć pretensji, ale i naszym nic nie brakuje, z czego wynika, że autobiografię, jako pomoc życiową, mogę spokojnie pod tramwaj podłożyć.

Ukoronowaniem tych wysoce pożądanych skutków jest straszliwe dzieło pana Tadeusza Lewandowskiego, z którego to dzieła nareszcie dowiaduję się co myślę, co robię, jakie miewam poglądy i co też wyczynia moja, łagodnie mówiąc, mocno zwichrowana osobowość. Zdaje się, że miał to być wywiad. Komentarzem do wywiadu zajmę się na końcu, uparcie bowiem usiłuję zachować coś zbliżonego do chronologii.

Ale przysięgam! Po napisaniu niniejszego tomu, o ile później będę jeszcze żywa, nikomu na żadne pytanie nie odpowiem! Niech sobie przeczyta wszystko i rychło mu się odechce, a głupią ciekawość diabli wezmą...

Ostatnimi czasy coraz bardziej jęła mi słodzić życie elektronika.

Rzecz jasna, pazurami i zębami broniłam się i bronię przed bezpośrednim kontaktem z tą dziedziną wiedzy ścisłej, a już z pewnością odmawiam zgody na pozostawanie z nią sam na sam. Z krzykiem żądam pomocy, którą w największym zakresie służył mi początkowo Tadzio, syn mojego kumpla z młodych lat, Maćka, a oprócz niego parę innych osób.

Zdaje się, że na samym wstępie do owych przerażających kontaktów wyszło na jaw, iż muszę posiadać dwa telefony komórkowe, a nie jeden, a w ogóle nie mogę kupić żadnego, ponieważ nie dysponuję stałym miejscem pracy. Słowo daję, tak było jeszcze parę lat temu, a chodziło, rzecz jasna, o wypłacalność. Okazało się, że mnóstwo osób, zazwyczaj młodych i przedsiębiorczych, korzystało z komórek, nie płacąc rachunków.

Wobec tego Tadzio kupił na siebie i przystąpiliśmy do sprawdzania urządzenia przy moim kuchennym stole, obficie oprzyrządowanym.

Siedziałam cicho i grzecznie, Tadzio zaś wziął słuchawkę i zaczął dzwonić. W momencie, kiedy się łączył, natychmiast zaczynał dzwonić jego telefon komórkowy. Nikt się w nim nie odzywał. Za trzecim razem Tadzio się zdenerwował.

- Co za kretyn dzwoni i rozłącza się od razu...?!

- Tadziu, może ty dzwonisz ode mnie do siebie? - wysunęłam żartobliwą supozycję.

Tadzio spojrzał na przyrząd, spojrzał na mnie i łupnął się w czoło.

- No pewnie! Przecież ja dzwonię do ojca, rany boskie, do nas zawsze była czwarta pozycja, a teraz pani zapisała tu mój komórkowy! Ten kretyn, znaczy, to ja...

W słuchawce miałam zapisane: dzieci, to jeden, Teresa, to dwa, Tadzio cztery, mój plenipotent pięć, Julita sześć, Maria siedem... Dzięki czemu kompletnie nie pamiętałam już i zresztą nadal nie pamiętam żadnych numerów telefonów, ponadto cyfra na słuchawce odpadła, bo zrobiło się tego za dużo. Jedyny numer, jaki nie wiadomo dlaczego utkwił na zawsze w którymś zakamarku mojego umysłu, to właśnie numer Maćka, ojca Tadzia. We wszelkich okolicznościach telefonicznych, jakiejś naprawy, zmiany, czegokolwiek, zawsze dzwoniłam do Maćka dla sprawdzenia, czy dobrze działa.

Urządzenie często pokazywało dziwne sztuki i kiedyś, wróciwszy z wizyty u niego, stwierdziłam istnienie osobliwej blokady, którą na szczęście już znałam i wiedziałam, że ktoś powinien do mnie zadzwonić, żeby się odblokowało, a możliwe, że mi to odblokowano zdalnie i chciałam się w tej kwestii upewnić. Szczegółów technicznych nie pamiętam i proszę mnie nimi nie dręczyć. Zadzwoniłam do Maćka.

- Maciek - powiedziałam tajemniczym głosem. - Jak do mnie zaraz zadzwonisz, to ci powiem, co widziałam w twoim domu, jak wychodziłam.

Odłożyłam słuchawkę i Maciek, rzecz jasna, natychmiast do mnie zadzwonił.

- Co widziałaś?!

- Takiego wielkiego szczura, słowo daję, jak prosiak. Na parterze, właził do góry po rurze kanalizacyjnej.

- Nie żartuj...!

- Jak Boga kocham. Święta prawda. Powinniście chyba coś zrobić?

- O rany boskie...! - jęknął Maciek i rozłączył się. Innym razem, znajdując się poza granicami kraju, zadzwoniłam do niego i poprosiłam:

- Maciek, zadzwoń do Tadzia, niech on zadzwoni do Marii, ona mu da telefon do Julity, niech zadzwoni do Julity, żeby przyszła do mnie do domu, ma moje klucze, niech znajdzie taki duży, zielony notes i niech do mnie zadzwoni. Zapomniałam zabrać notes i teraz nie mam przy sobie ani jednego numeru telefonu, do nikogo.

- A numer telefonu tej Marii...? - spytał Maciek ostrożnie.

- Tadzio ma, bo jej robił zamek u drzwi. A do mnie jest w tej chwili... Czekaj, weź coś dopisania, zaraz ci podyktuję...

Tym sposobem moja pamięć znęcała się wyłącznie nad Maćkiem.

Komórki to był zaledwie delikatny początek. Dalej poszło rozpędem, ponieważ dałam się namówić na komputer, na co główny wpływ miały błędy składacza.

Każdy człowiek, wklepując tekst, robi błędy i od tego jest korekta, żeby je poprawić. Doszłam do wniosku, że z dwojga złego wolę już poprawiać własne niż cudze, zawsze to trochę mniej roboty, i zgodziłam się ustawić w domu niezrozumiałe ustrojstwo, drukować wszystko dla siebie, a składaczowi wysyłać dyskietkę. Rzecz oczywista, do dziś dnia samodzielnie dyskietki nagrać nie umiem, odtworzyć również nie, i za każdym razem albo przychodzi do mnie inteligentna osoba, która dokonać tego dzieła potrafi, albo z komórką przy uchu i z obłędem w oczach spełniam polecenia mojego znajomego, genialnego komputerowca, obdarzonego niewyczerpaną cierpliwością. Najechać myszą, prztyknąć w klawisz... Nawet się to niekiedy udaje. Dziwne.

Na komputerze się nie skończyło.

Kupiłam sobie Toyotę Avensis. Żeby mnie kto zabił, nie przypomnę sobie, dlaczego porządną, uczciwą Carinę zamieniłam na Avensis, co mi do głowy wpadło? Musiałam mieć chyba zaćmienie umysłu.

Tych cholernych Avensis kolejno posiadałam trzy...

Zaraz. Miało być chronologicznie. Diabli niech biorą Avensis, jeszcze do niej wrócę we właściwej chwili, do elektroniki również, nie ma obawy, element zatruwający życie trudno usunąć z pamięci. Przedtem jednak zajmę się rokiem dwutysięcznym.

W wieku dwunastu lat, czytając rozmaite książki science - fiction, wyobrażałam sobie ten rok 2000 i zastanawiałam się, czy go dożyję. Starannie wyliczyłam wiek, jaki mi spadnie na kark, i zwątpiłam w możliwość osiągnięcia podobnej sędziwości. Zgrzybiałość absolutna, próchno, ekshum. Może z tamtego świata zdołam obejrzeć, co się dzieje na ziemi.

Później nie miałam czasu zajmować się głupstwami i rok dwutysięczny wyleciał mi z głowy. Nie skojarzyłam nawet tej epokowej daty z własnymi dolegliwościami i nie podbudowałam wątpliwości. O dolegliwościach pisać nie cierpię, ale już o nich wcześniej napomknęłam, więc niech będzie, ten przechodzony zawał był już za mną, panowie lekarze cieszyli się na drugi, zrobiłam im złośliwość i na drugi nie zapadłam. Za to ugruntowałam w sobie chorobę, znienawidzoną przez świat medyczny, mianowicie arytmię, wstrętną rzecz, utratą życia nie grożącą, do wyleczenia trudną, a dla pacjenta ciężką do zniesienia. Czuje się nieszczęśnik, jakby już umarł i nie wiadomo, co z nim zrobić.

Podbudowała się ta obrzydliwość niedokrwieniem serca, niedotlenieniem i od czasu do czasu migotaniem przedsionków. Nie wiem, co to jest migotanie przedsionków, i wcale nie chcę wiedzieć, wystarczy mi, że jest okropne. Rzecz jasna, byłam leczona, internista z kardiologiem wspólnymi siłami dobierali mi medykamenty, w paradę im jednakże wchodziły czynniki towarzyszące, głównie moje cudowne schody, wysokie trzecie piętro bez windy. No, wysokie, jak wysokie, przed wojną byłoby uważane za niskie, trzy metry z drobnymi groszami, cóż to jest! A cztery i pół metra nie łaska?

Niestety, w czasach obecnych trzy metry to jest jakiś szał, luksus, rozrzutność wręcz zwyrodniała, na co człowiekowi tyle powietrza nad głową? Że nowe pokolenia lecą w górę, co najmniej o ćwierć metra przerastając swoich dziadków...? No i cóż takiego, mogą chodzić na ugiętych łapach, pochylać się w drzwiach... Gimnastyka jest zdrowa.

Inna rzecz, że ciekawa jestem, kto powymyślał te wszystkie normatywy. Jakiś niedożywiony karzełek? No dobrze, wiem, że to taniej, ale jeszcze taniej byłoby poprzestać na szałasach albo zgoła nie budować niczego, tymczasem drapieżne polowanie na szmal rozeszło się już po całym świecie. Jak dżuma. AIDS. Czarna ospa.

Karzełek, nie karzełek, każde piętro dowalało mi co najmniej trzydzieści centymetrów i razem wychodził metr albo i więcej, dzięki czemu do wszelkich schodów nabrałam żywiołowego wstrętu. Sam ich widok wystarczy, żebym się gorzej poczuła. Wpadłam w szał i przystąpiłam do budowania sobie parterowego domu, a budować musiałam, bo wszystkie istniejące, gotowe do kupienia, miały piętra. Z sypialni do kuchni trzeba było latać po schodach, co z góry wykluczyłam absolutnie.

O perypetiach natury budowlano - administracyjnej nie będę pisała, bo jeszcze dziś na ich wspomnienie mógłby mnie szlag trafić, ponadto większość, szczególnie tych administracyjnych, spadła na pana Tadeusza, któremu na jakiś czas stworzyłam ciężkie życie. Zemścił się na mnie wprawdzie, ale to później.

Na razie dochodził rok dwutysięczny, a ja się czułam okropnie. Sylwestra postanowiłam spędzić w domu, w szlafroku, przed telewizorem, bo i kaset z filmami miałam już dość dużo, i ciekawiło mnie, jak też telewizja uczci epokową datę. Ukryłam się przed wszystkimi, każdemu mówiąc co innego, lżąc na potęgę i zyskując dzięki temu święty spokój.

No i zgodnie z planem zasiadłam sobie w moim starym fotelu ze sznurka, tym, któremu spawacz po pijanemu przyspawał nogi odwrotnie, i który dawno już przestał być pomarańczowy, bo moje własnoręczne farbowanie kompletnie wyblakło. Putapkowatość mebla w pewnym stopniu złagodziłam, ułożywszy na nim trzy poduszki, i przystąpiłam do spędzania.

Pojęcia nie mam, co oglądałam na ekranie, ponieważ zajęły mnie inne rozrywki. Około godziny dziesiątej wieczorem czułam się tak dennie, że straciłam nadzieję. Jednak, mimo wszystko, tego roku 2000 nie dożyję, trupem padnę przed północą, a tak już blisko, szkoda...

Po czym nagle szlag mnie trafił, rozzłościłam się wściekle. Dosyć tego, mam umrzeć, to honorowo!

Wylazłam z fotela, wyciągnęłam z lodówki flachę bardzo dobrego szampana i udało mi się go otworzyć, nie tłukąc lamp i nie wylewając zawartości na ściany. Kieliszki posiadałam, co prawda używane były głównie jako wazoniki, ale kilka ocalało. Nawet nie wiem, czy miałam jakąś zagrychę, możliwe, że serek, ale gwarantować nie mogę.

Całego tego szampana wytrąbiłam samodzielnie bez wielkiego pośpiechu, o drugiej w nocy czułam się jak skowronek na nieboskłonie, a wszelkie doznania chorobowe przeszły mi dokładnie. Dożyłam roku dwutysięcznego!

Zatem przynajmniej jeden Sylwester nie tylko mi nie zaszkodził, ale nawet pomógł.

Gdybym pisała normalną książkę, poustawiałabym wydarzenia w czasie tak, żeby miały jakiś sens i wzajemnie nie wchodziły sobie w paradę. Życie, niestety, nie uwzględnia wymogów twórczości i dostarcza rozrywek hurtem, mieszając wszystko ze sobą, uniemożliwiając trzymanie się chronologii, rwąc tematy, tworząc w ogóle jeden melanż. Taki właśnie galimatias stał się moim udziałem. Równocześnie:

Kończyłam dom.

Przeprowadzałam się.

Kupowałam te cholerne Toyoty Avensis.

Kradli mi je.

Podróżowałam, niekoniecznie dla przyjemności.

Usiłowałam pracować zawodowo.

Kłóciłam się służbowo i prywatnie.

I jak ja mam z tego wybrnąć?

Pierwszą Avensis ukradli mi z parkingu przed domem między sobotą a niedzielą.

Nawet nie pamiętam, czy był to sezon wyścigowy, ale chyba nie, bo żadne skojarzenia we mnie nie utkwiły. W sobotę wróciłam z miasta normalnie, przed wieczorem, ustawiłam zarazę w zatoczce i zajęłam się czymś, czego też nie pamiętam, w każdym razie do drzwi balkonowych podeszłam dopiero w niedzielę o poranku. Spojrzałam z góry na ulicę i okazało się, że zatoczka jest pusta. Zdziwiło mnie to tak, że nawet się nie zdenerwowałam, bo wiadomo było przecież, że toyot nie kradną. A tu co, sama odjechała...?

Telefon miałam pod ręką, zadzwoniłam wszędzie, fakt stał się faktem. Zamontowany był w niej GPS, podobno niezawodny, alarm także, owszem, już parę razy ten alarm mi wył bez potrzeby, wysunięto zatem przypuszczenie, że rąbnęli ją ciężarówką. Podjechali, wepchnęli na lorę i cześć.

Strat materialnych nie poniosłam, ponieważ byłam bardzo porządnie ubezpieczona, ale zirytowało mnie nieco, że zniweczyli mi zestawienie kolorystyczne. Dopiero co kupiłam sobie kurteczkę, idealnie w kolorze samochodu, doskonale to wzajemnie do siebie pasowało, i co teraz? Do nowego samochodu mam kupować kurteczkę innej barwy? Posiadam już dwie podobne do siebie, prawie jednakowe, na diabła mi tyle kurteczek jednego rodzaju?

Wybrnęłam z kłopotu w ten sposób, że kupiłam następną Avensis w identycznym kolorze, akurat były. Na wszelki wypadek zaczęłam ją ustawiać nie na ulicy, tylko na parkingu przy Ludowej, w możliwie ciasnym miejscu. Lorą już się tam nie zmieszczą.

Nie było dnia, żeby nie przylatywał do mnie albo nie dzwonił ktoś z sąsiadów, że „proszę pani, pani samochód strasznie wyje i już tego wytrzymać nie można”. Leciałam na dół z trzeciego piętra, samochód istotnie wył jak szatan, a ja go nie umiałam wyłączyć. Uruchomić się też nie dawał.

Na marginesie wyjaśniam, że od początku przy kupowaniu pojazdu w serwisie powiedziano mi: „Pani ma jeździć, reszta należy do nas”. Ucieszyłam się niezmiernie i potraktowałam wypowiedź poważnie.

Przyjeżdżała pomoc drogowa, prztykała czymś, akumulator okazywał się wyładowany, podłączali się, podładowywali trochę, po czym musiałam jeździć w kółko po parkingu wyścigowym, żeby go naładować ostatecznie. Nigdzie żadnych interesów nie miałam, z Piasków już wróciłam, pisałam którąś książkę i pracowałam w domu, a piekielna Avensis życzyła sobie codziennie odbywać dalekie podróże. Latałam po upiornych schodach z góry na dół i z dołu do góry, narażałam się ludziom i wariactwa można było dostać.

Ukradli mi ją z parkingu, mimo ciasnoty.

Zadzwonił Tadzio.

- Gdzie pani postawiła samochód?

- Na parkingu. Tym przy Ludowej.

- Jest pani pewna? Bo go nie ma. Ja tu właśnie jestem, na ten parking wjechałem.

- Tadziu, sprawdź porządnie - poprosiłam z lekkim niepokojem. - Postawiłam koło drzewka, z lewej strony.

- Koło drzewka nie ma. Nigdzie nie ma. Obejrzałem wszystko i zdziwiłem się, bo wiem, że pani jest w domu, więc samochód też powinien być. Ale nie ma. Znów go pani podwędzili?

Istotnie, podwędzili. Jakim sposobem, trudno odgadnąć, bo na manewry ciężarówką rzeczywiście nie było miejsca, a samochód miał przesadne skłonności do wycia. Albo wynieśli na rękach, albo po prostu trafili na właściwą częstotliwość, co podobno dla doświadczonych złodziei stanowi małe piwo.

Rozzłościłam się i uparłam, że kupię trzecią Avensis, taką samą. Nie będą złoczyńcy rządzili moimi kurteczkami! W sprawę ponownie włączył się mój siostrzeniec Witek, który już od Cariny zaczął się opiekować nabywanymi przeze mnie samochodami i dzięki niemu właśnie miałam sensowne ubezpieczenia.

Na marginesie: zważywszy, iż nie posiadam rodzeństwa, dziwić może posiadanie siostrzeńców i siostrzenic. Ale mój mąż miał siostry i siłą rzeczy dla ich dzieci był wujem. Ja zaś, żona wuja, przeistoczyłam się w ciotkę, bo nikt już nie używa określeń „wujenka” i „stryjenka”. Zdaje się, że ostatnią stryjenką w rodzinie była bratowa mojego ojca. A mąż siostrzenicy to chyba siostrzeniec, nie?

Dealer w Piasecznie, dla którego byłam już stałą klientką, nie stanął na wysokości zadania. W końcu zamierzałam nabyć u niego piąty kolejny samochód, ponadto kupował u niego mój syn, Jerzy, nazwisko mieliśmy to samo, taką obfitość klientów z jednej rodziny należy szanować. Tymczasem w salonie samochodowym, zastaliśmy obydwoje z Witkiem dwie panienki, chyba najdoskonalej głupie, i nikogo więcej. Jedna panienka patrzyła na nas baranim wzrokiem i nie umiała udzielić żadnej odpowiedzi, druga zaś robiła wrażenie ciężko obrażonej samym pytaniem o sprzedawców. Gdzie są? Nie wiadomo, gdzieś na mieście, w każdym razie nie ma ich. No dobrze, jeśli ich nie ma, kiedy będą? Nie wiadomo. To z kim tu w ogóle można się porozumieć?

Nic, zero. Porządny dealer w wypadkach losowych pożycza klientowi samochód zastępczy. Równie dobrze mogłam się domagać samurajskiego miecza, względnie lektyki na ośmiu tragarzy, panienka promieniowała niechęcią, starała się na nas nawet nie patrzeć, półgębkiem, chociaż stanowczo, zapewniła nas, że panowie są niedostępni pod żadnym numerem telefonu, powinniśmy mieć chyba jakiś cień przyzwoitości i zamienić się w paprochy, wywiewane wiatrem. Tak mnie zdumiała, że całkiem grzecznie poprosiłam o kontakt jak najszybciej, wyjaśniłam sprawę i zostawiłam wszystkie nasze numery telefonów, moje i Witka, chociaż doskonale wiedziałam, że mają je w dokumentach. Dzwonili już przecież do mnie ładne parę razy.

Skutek był również zerowy i nazajutrz pod wieczór stracili klientkę bezpowrotnie. Przerzuciłam się na dealera w Markach, Toyoty Avensis miał, ale, niestety, odcień był odrobinę inny. Jednakże różnił się od kurteczki tak nieznacznie, że podjęłam decyzję natychmiast.

Witek znów pozałatwiał wszystkie ubezpieczenia. Wcześniej już ogarnął nas lekki niepokój, bo co się dzieje, do diabła, toyot wcale nie kradli, a teraz nagle moje dwie pod rząd? Wysunęliśmy supozycję, iż w byłym Związku Radzieckim zorganizowano sobie wreszcie serwis toyoty, przedtem go nie mieli, koncentrowali się na mercedesach i volkswagenach, a teraz rozszerzyli działalność, i supozycja okazała się nadzwyczaj trafna. Rzeczywiście, taki rozwój techniki nastąpił i Avensis poszły na pierwszy ogień. Nie wiem tylko, dlaczego akurat moje.

Zamierzałam wyjechać na coś w rodzaju urlopu. Wszystkie te atrakcje zmieściły się w kilku miesiącach, od zimy do późnej wiosny, teraz byłam umówiona z kanadyjskimi dziećmi we Francji, miałam zarezerwowane hotele i myśl, że zejdę na dół z bagażami i na miejscu parkingowym zastanę pustkę, nie podobała mi się wcale. Wynajęłam garaż na Ludowej .

Ściśle biorąc, było to coś w rodzaju komórki dla królików, ale przy odrobinie uporu samochód można było tam wepchnąć. Nie miałam wprawdzie pewności, czy wjechawszy, zdołam z niego wysiąść, a później wsiąść, mignęła mi ponętna myśl o zrzuceniu w dwa tygodnie dziesięciu kilo wagi, przynajmniej wsiadanie byłoby łatwiejsze, ale grzeczni chłopcy, Witek i Tadzio, zapewnili mnie, że zmieszczę się z łatwością. Tyle że wrota owej komórki z jeszcze większą łatwością można było wywalić jednym celnym kopem. Ale kłódka była solidna, Tadzio ją kupił i założył.

Witek jednakże, załatwiając sprawę ubezpieczeń, namówił mnie na zamontowanie dodatkowo Lojacka, bo ten cały GPS, jak się okazuje, można sobie o kant tyłka potłuc. Zgodziłam się, zamontowali w serwisie.

Odebrałam samochód w Markach przy nie najpiękniejszej pogodzie. Deszcz lal, błoto waliło o szyby, tłok na jezdni był przeciętny, bez szczególnych utrudnień, miałam okropnie mało czasu. Jechałam lewym pasem i niewątpliwie lekceważyłam ograniczenia szybkości. Nic za mną nie jechało, takie rzeczy stwierdza się automatycznie, kierowca ma oczy dookoła głowy, na bardziej zatłoczone pasy obok nie zwracałam żadnej uwagi, bo niczym mi nie zagrażały. Bez problemu dojechałam do wynajętej komórki, niejako na tyłach mojego domu.

Wjechałam na podwóreczko. Zatrzymałam się dość niedbale, w niepotrzebnie dużej odległości od wrót, wysiadłam i zaczęłam otwierać tę nową, solidną kłódkę.

Solidna to ona z pewnością była, ale zarazem dziwnie uciążliwa do otwierania. Zanim zdążyłam opanować sztukę obracania w niej kluczykiem, na to samo podwóreczko wjechał za mną następny samochód. Zatrzymał się. Z elementarnej grzeczności pomyślałam, że zagradzam mu drogę, za daleko stanęłam i utrudniam wjazd w głąb, a były tam podobne garaże, cały ciąg, człowiek chce wjechać do siebie, a ja mu przeszkadzam. Porzuciłam kłódkę i dopadłam samochodu, gestem wskazując, że zaraz się odsunę. Wsiadłam w pośpiechu.

Zdążyłam zapalić silnik, kiedy samochód za mną wycofał się na ulicę i bardzo szybko odjechał.

Siedziałam jeszcze chwilę, nie ruszając w żadną stronę. Nie mam i nigdy w życiu nie miałam manii prześladowczej. Żadni wrogowie nigdzie na mnie nie czyhali. Przeszło pół wieku otwierałam drzwi bez pytania „kto tam?”. A teraz nagle mnie tknęło.

Zamierzał wjechać. Dawałam mu drogę. Zawrócił i uciekł. To co to ma być...?

Dwa samochody mi ukradli...

Wystrzeliła we mnie może nie pewność, ale silne podejrzenie.

Jechał skurczybyk za mną od samego dealera, czatowali na Toyoty Avensis, sprawdzali, kto odbiera, dokąd jedzie, jak garażuje. Trzymali się pewnie środkowego pasa i w sznurze samochodów w ogóle ich nie dostrzegłam. Dojechali aż tu, obejrzeli teren na zapleczu budynku, widzieli mnie przy kłódce, wystarczyło im i uciekli. O złodziejskim samochodzie tyle wiedziałam, że był czerwony i w padającym ciągle deszczu wydało mi się, iż siedzi w nim więcej niż jedna osoba. Nic poza tym, ani marki, ani tym bardziej numeru, nic kompletnie. No nie, jednego byłam pewna, nie mały fiat.

Tak mi jakoś to wszystko zamajaczyło i nagle straciłam serce do wynajętej komórki. Zależało mi na wyjeździe, miał nastąpić za niecałe dwa tygodnie, samochód był mi potrzebny, żadnych kradzieży! Na dwa tygodnie muszę to pudło zabezpieczyć.

No i kto zgadnie, co wymyśliłam natychmiast? Jasne, policję. Komisariat miałam blisko, podjechałam do nich od razu, wjechałam na parking, złapałam komendanta i wyjaśniłam sprawę. W poglądach na przestępczość, prokuratury i w ogóle wymiar sprawiedliwości w naszym ukochanym kraju byliśmy idealnie zgodni, uzyskałam zezwolenie na nietypowe zabezpieczenie mienia, zrobili mi miejsce w głębi swojego parkingu, akurat pod oknem dyżurnego oficera.

Subtelnie i delikatnie zaproponowałam jakiś ekwiwalent. Komendant odparł mi na to, żebym się nie wygłupiała, prędzej trupem padnie niż przyjmie ode mnie pieniądze, ale jeśli chcę ich uszczęśliwić tak samo, jak oni mnie, co mieści się w ramach zwykłej, ludzkiej przyzwoitości, mogłabym dać im w prezencie trochę długopisów i odrobinę papieru do maszyny. Piszą na zwykłej maszynie, nawet nie elektrycznej, gdzie im do komputerów, elektroniki i innych wymyślnych technik, cha, cha. Przydziały służbowe mają za małe, a nie stać ich na dopłacanie z własnej kieszeni.

Jezus Mario, jasne, że czym prędzej dostarczyłam im materiały piśmienne i nie wiem, kto z nas okazał się bardziej uszczęśliwiony. Chyba jednak ja, bo któregoś wieczoru moja toyota im pod oknem wyła, na szczęście zostawiłam zapasowe kluczyki i umieli ją od razu wyłączyć. Akumulator wytrzymał, nazajutrz zdołałam ją uruchomić.

Później kontakt z tymże moim komisariatem okazał się absolutnie bezcenny.

Na razie jednak uchroniłam pudło przed złodziejami i wyjechałam w zaplanowanym terminie. No i znów zaczęła się duża polka.

Znalazłam się w Trouville. Był to już drugi mój pobyt w tym kurorcie, przy pierwszym mieszkałam w hotelu Mercure, były tam także moje dzieci...

Za skarby świata nie potrafię sobie przypomnieć wszystkich szczegółów i kolejności tych podróży, do hotelu Mercure przyjechałam sama, jeszcze wtedy Cariną, cudem zapewne znalazłam miejsce do zaparkowania nie dalej niż jakieś czterdzieści metrów od wejścia i przeżyłam chwilę przerażenia. Nastawiona na usługi personelu hotelowego przy szarpaniu się z bagażami, z pustymi rękami poleciałam do recepcji, oczywiście, jasne, ktoś moje toboły przeniesie, i oto przybiegły mi na pomoc dwie chudziutkie, drobniutkie dziewczynki, które powinny były ugiąć się pod ciężarem bukiecika kwiatków, a co tu mówić o walizie bez kółek, laptopie, torbie z książkami... Potworne! Zaprotestowałam rozpaczliwie, do noszenia ciężarów służy silny chłop, a nie wiotka panienka, co one robią, te dziewczyny...?!

Dziewczyny z radosnym uśmiechem na twarzyczkach chwyciły klamoty bez żadnego wysiłku i pobiegły do hotelu tak, że nie mogłam za nimi nadążyć. Rany boskie...

Nie w tym rzecz jednak. Jakimś sposobem pojawiły się tam moje dzieci, Robert, Zosia i Monika, i wszyscy razem stwierdziliśmy istnienie hotelu Flaubert (ściśle biorąc, nazwa brzmi Le Flaubert, ale nam już został sam Flaubert i cześć), stojącego tuż przy plaży. Spodobał nam się, był cudownie staroświecki i dzięki temu bardzo tani, i na następny rok Robert dokonał rezerwacji w odpowiednim czasie...

A, już wiem, jak pojawiły się dzieci. Najzwyczajniej w świecie przyleciały z Kanady i odebrałam towarzystwo na Charles de Gaulle, z terminalu, będącego jeszcze w budowie, jakoś tak na skraju lotniska, gdzie nie było problemów z parkowaniem. Zostawiłam samochód na końcu czegoś w rodzaju polnej drogi, wszyscy tam stali, i do prowizorycznego pawiloniku należało tylko przelecieć przez wielki plac, przewidziany na parking w przyszłości. Żaden problem, wózeczki bagażowe istniały w ilości dostatecznej.

Za tym drugim razem natomiast Avensis pokazała, co potrafi.

Nie lubiła mnie, to pewne, i postarała się od samego początku. Krótko przed wyjazdem, siekając na deseczce jakieś pożywienie, oddziabałam sobie kawałek paznokcia razem z kawałkiem dużego palca u lewej ręki. Nie całkowicie, częściowo. Zważywszy, iż przez całe życie wszystko goi się na mnie lepiej niż na psie, nie dokonywałam żadnych skomplikowanych zabiegów medycznych, tylko zwyczajnie przycisnęłam oddziabany kawałek do substancji macierzystej i owinęłam porządnie plasterkiem. Przeszkadzało w codziennych czynnościach, ale nic poza tym.

Gorzej, że w ostatniej chwili rąbnął mnie ząb. Powinnam była chyba pisać pamiętnik, bo teraz już nie pamiętam, wyjechałam z bolącym czy zdążyłam do dentysty?

Moje wizyty stomatologiczne z reguły odbywały się w sytuacjach dramatycznych, na sekundę przed świętami Bożego Narodzenia, na sekundę przed daleką podróżą, na sekundę przed występem w telewizji, na sekundę przed wielkim przyjęciem, pomiędzy nadziewaniem kurczaka a doprawianiem śledzi...

Chyba jednak zdążyłam, bo inaczej ząb przebiłby wszystko inne. A nie przebił.

Również w ostatniej chwili kupiliśmy z Witkiem bagażnik dachowy do tej cholernej toyoty, przymierzony został przed sklepem, pasował, dostałam zatem taki sam w firmowym opakowaniu, żeby go założyć, kiedy będzie niezbędny. Że będzie, wiedziałam z pewnością.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin