Sandemo Margit - Przeznaczenie.pdf

(1000 KB) Pobierz
6864916 UNPDF
Margit Sandemo
Przeznaczenie
1
Wybrzeże Morza Bałtyckiego, rok 1470
Pan Svante miał pięć córek, wszystkie niemal tak samo piękne i dobrze wychowane.
Były to Rosalinda z włosami o barwie miodu i z cudownym głosem, skromna Irmelin,
która włosy w kolorze żyta zaplatała w warkocze i wstydliwie opuszczała powieki,
bliźniaczki Dorotea i Teodora, których nikt nie mógł rozróżnić, ale które potrafiły pięknie
haftować, oraz Eufemia, tak delikatna i krucha, że istoty równie bezradnej nie sposób
chyba było znaleźć na całym świecie. Ani równie pięknej. Eufemia przewyższała urodą,
swoje cztery siostry.
Pięć wspaniałych córek - to właściwie wszystko, co posiadał pan Svante. Czasy nastały
ciężkie. Liczne wojny prowadzone przez cesarza sporo kosztowały jego wasali, między
innymi pana Svante, a dwór nie był duży. Pan Svante potrafił jednak zachowywać pozory,
nikt zatem nie wiedziało jego trudnej sytuacji. Gdy więc ukochana żona oczekiwała
kolejnego dziecka - wszyscy wiedzieli, że po raz ostatni, ponieważ nic była pierwszej
młodości - pan Svante zapragnął syna.
Stało się jednak inaczej.
Wtedy pan Svante zamknął się na cały dzień w sali rycerskiej, rzadko już teraz
odwiedzanej przez kogokolwiek, jako że czasy rycerskie powoli odchodziły w przeszłość,
i rozmyślał ponuro o niesprawiedliwości losu.
Gdy już podjął decyzję, wyszedł i powiedział do żony:
sobą na polowania, z którym łowiłbym ryby, którego uczyłbym konnej jazdy i rzemiosła
rycerskiego, z którym radziłbym w sprawach majątku. Wiesz, że mógłbym mieć synów z
innymi kobietami, ale nie chcę cię zdradzać, ponieważ jesteś moją jedyną miłością i
byłaś dla mnie dobrą żoną.
- Z jednym wyjątkiem - odpowiedziała leżąca w wielkim łożu z baldachimem blada i
wyczerpana kobieta.
- Tak, ale dałaś mi nadzwyczaj piękne córki, które same w sobie są drogą do bogactwa,
którego tak pilnie potrzebujemy. Obyśmy tylko znaleźli dla nich zamożnych kawalerów!
- One już wzbudzają zainteresowanie mężczyzn, mimo iż są takie młode - uśmiechnęła
się matka z dumą. Zaraz jednak posmutniała. - Nie udało mi się jednak dać ci syna i jest
mi z tego powodu przykro.
Pan Svante dobrotliwie poklepał żonę po ręce.
1
- Wiem. Dlatego mam do ciebie prośbę. Pozwól mi wychować tę najmłodszą tak, jakby
była chłopcem!
Tak też się stało. Podczas gdy Rosalinda, Irmelin, Dorotea, Teodora i Eufemia uczyły się,
jak haftować śliczne bordiury na czepkach do spania, jak ubierać się, aby podobać się w
przyszłości mężowi, jak grać na różnych instrumentach i śpiewać pieśni o dzielnych
młodzieńcach, którzy umierali śmiercią bohatera w ramionach swych pięknych
oblubienic, ich najmłodsza siostra towarzyszyła ojcu i jego ludziom. Uczyła się strzelać z
luku, ścigać konno i kląć -o tym ostatnim papa Svante jednak nie wiedział.
Nazwał ją Svanevit, ponieważ imię to było najbliższe jego własnemu nazwisku. Nadając
je córce myślał też o Swantewicie - starym bóstwie o czterech twarzach, którego niegdyś
czcili Wieleci w świątyni w Arkonie na Rugii. Duńczycy zniszczyli co prawda Arkonę
trzysta lat temu, ale legenda o Swantewicie wciąż żyła. Pan Svante był dobrym
chrześcijaninem, jeśli jednak w opowieściach o mocy Swantewita tkwiło ziarnko prawdy,
dobrze było zabezpieczyć małą Svanevit przed ewentualną zemstą tego starego bóstwa.
Pan Svante nikomu nie przyznał się do swoich myśli, nawet małżonce.
W młodości pan Svante odwiedził Rugię. Zadrżał od stóp do głów, gdy na wysokich,
białych skalach Arkony ujrzał pozostałości po starym grodzie z szańcami i wieżami,
długimi, mocnymi wałami od strony lądu i świątynią bóstwa pośrodku. Była to duża,
czworoboczna drewniana budowla, wzniesiona przez słowiańskich Wieletów. Dojrzał też
ślad w miejscu, gdzie stal olbrzymi posąg pogańskiego boga Swantewita. Sam ten widok
wystarczył mu, by szybko zszedł ze wzniesienia. Z tego, co słyszał, Waldemar Wielki i
jego ludzie, z biskupem Absalonem na czele, wykorzystali drewno ze świątyni i sam
posąg do rozpalenia ogniska, ale pan Svante zdołał tu i ówdzie dostrzec małe fragmenty,
które mogły być pozostałościami po posągu potężnego bóstwa o czterech twarzach.
Wieleci! Słowianie! Zabobony, pomyślał z pogardą, ale dla pewności zrobił znak krzyża i
naciągnął czapkę głęboko na uszy, biegnąc do czekającej łodzi.
Nigdy nie mówił nikomu o tej wyprawie. Ani o tym, dlaczego dziewczynka została
ochrzczona imieniem Svanevit.
Rodzice nie umieli powiedzieć, czy Svanevit będzie równie piękna jak jej dużo starsze
siostry, ponieważ najczęściej wracała do domu brudna, pokaleczona, w podartym
ubraniu. Nie interesowały jej jedwabie, koronki oraz ładnie ułożone loki. Matka bolała nad
tym, ale nie chciała wycofywać się z obietnicy danej niegdyś mężowi.
Mijały lata. Pięć najstarszych córek osiągnęło wiek pozwalający na zamążpójście.
Ponieważ przychodziły na świat w krótkich odstępach czasu, a dwie z nich były
bliźniaczkami, najstarszą i najmłodszą dzieliło jedynie trzy i pół roku różnicy. Svanevit, w
przeciwieństwie do nich, była jeszcze dzieckiem.
Adoratorów miały wielu. Córki pana Svante uważano za dobre partie. Piękne i dobrze
wychowane, były ponadto córkami bogatego szlachcica, którego przypominająca zamek
posiadłość wznosiła się dumnie ponad cienistym lasem wśród rozległych włości. Pan
Svante umiał dobrze ukryć swoją biedę.
Kandydaci na mężów nie okazali się jednak wystarczająco bogaci, więc musieli wracać,
skąd przyszli.
2
Zbiory w tym roku znów są nieudane - powiedział z westchnieniem pan Svante do swej
małżonki. - Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli opuścić nasze dobra.
Sprzedałam już tyle rodzinnych kosztowności, że więcej naprawdę nie mogę, drogi
mężu.
Po długim, ponurym i pełnym zadumy milczeniu twarz pana Svante pojaśniała.
Zaprosimy gości na bal! Nazwijmy to moimi urodzinami. Nie jest to okrągła rocznica, ale
powiedzmy, że jest! Postaramy się zaprosić wszystkich zamożnych i nieżonatych
szlachciców z bliższej i dalszej okolicy. Z pewnością któryś z nich chwyci przynętę.
Dziewczęta są trochę za młode - orzekła jego żona z powątpiewaniem. - Ale jeśli tylko
dostaną miłych mężów, to...
Miłych? pomyślał pan Svante. Bogatych - to jest przecież ważniejsze.
Nie powiedział tego jednak głośno. Jego żona zawsze tak bardzo troszczyła się o córki.
Oboje wiedzieli, że Rosalinda pokochała młodego Ruperta z sąsiedztwa. Ale on
pochodził z drobnej szlachty i był biedny jak mysz kościelna. Nie, bogatych zięciów
trzeba szukać o wiele dalej.
Rozesłano więc zaproszenia na bal. Dotarły do Meklemburgia, Schwerinu, Brandenburgii
i na Rugię, a nawet do Liineburger Heide, Holsztynu i Skanii. Na wschód, wzdłuż
Bałtyku, również, ale nie za daleko, ponieważ tam mieszkali barbarzyńcy i rozbójnicy,
niegdyś rycerze zakonu krzyżackiego.
Wiele razy państwo Svante pytali samych siebie: „Czy stać nas na tak wystawne
przyjęcie?" Za każdym razem dochodzili jednak do tego samego wniosku: „Nie stać nas
na to, żeby go nie urządzić".
Cały dwór należało odnowić, a służbie sprawić odpowiednie stroje. Gospodyni miała
nadzieję, iż nikt nie dotknie zasłoni draperii, w przeciwnym razie bowiem mogłyby się po
prostu rozsypać. Ślady po sprzedanych meblach i rodzinnych kosztownościach
przysłonięto innymi przedmiotami. Stała służba była już tak nieliczna, że na uroczystość
musiano doraźnie sprowadzić dodatkowych ludzi. Wszyscy dostali surowe polecenie,
aby nie wpuszczać gości do budynków gospodarczych, których stan był pożałowania
godny i w których znajdowało się wiele pustych pomieszczeń.
Całą nadzieję pokładano w córkach. Oby tylko znalazły bogatych kandydatów do ręki!
Dziewczęta z niecierpliwością oczekiwały uczty. Rosalinda cicho płakała, tęskniąc za
swym Rupertem. Potajemnie spotkała się z nim kilka razy. Wszystko odbywało się
przyzwoicie, mimo iż jego pocałunki wywoływały rumieńce na twarzy dziewczyny i
sprawiły, że zaczęła zastanawiać się nad tym, czy owa przyzwoitość była naprawdę
konieczna.
Irmelin, z jasnymi warkoczami i wstydliwie opuszczonymi powiekami, marzyła o tym, aby
podczas balu spotkać wielką miłość - najlepiej jakiegoś romantycznego księcia. Rodzice
mówili, że przybędzie wielu nieznajomych. Ciekawe, bardzo ciekawe!
Wieść o nadzwyczaj pięknych córkach pana Svante już dawno rozeszła się po okolicy.
Niewiele więc było rodzin, które nie przyjęły zaproszenia. Bliźniaczki Teodora i Dorotea
nie chciały nawet rozmawiać o zamążpójściu i przyszłych mężach ze skrzyniami
wypełnionymi po brzegi pieniędzmi. „Chcemy być razem. Zawsze" -powiedziały,
trzymając się za ręce. - „Nie rozdzielą nas żadni głupi mężczyźni!"
3
Eufemia, łagodna jak księżycowy promień, równie ulotna i dziecinnie bezradna, myślała
tak samo jak Irmelin. Obie miały podobne zapatrywania i usposobienie. Eufemia
uważała, że cały zamek, jak chętnie nazywano posiadłość, tchnie romantyzmem. Cale
dnie spędzała przed lustrem, przymierzając suknie i zastanawiając się, w której będzie
jej do twarzy.
Dokładnie wiedziała, jak powinien wyglądać jej narzeczony i jaki powinien być - dworny
jak rycerz, elegancki, z brązowymi, głębokimi jak studnie i przepełnionymi miłością do
niej oczami. Może nawet od czasu do czasu mógłby skraść jej pocałunek? Dalej Eufemia
nie śmiała posuwać się w swych marzeniach.
Svanevit nie przejmowała się przygotowaniami do balu. Jej to nie dotyczyło. Gdy zaczęli
zjeżdżać się goście, była na pastwisku razem z parobkami. Próbowali ratować owce,
które zapędziły się na podmokłe tereny, porośnięte krzewami z długimi, ostrymi kolcami, i
nie zdołały się stamtąd wydostać. Dlatego też nie widziała bogatych powozów, do-
stojnych rycerzy, pachołków jadących przodem i głosem trąbki oznajmujących przybycie
swych panów, powiewających proporców i chorągwi, złota i jedwabi. W pewnym
momencie przez zwodzony most przejeżdżało, jednocześnie tyle osób, że pan Svante,
który stal przy oknie i z ukrycia liczył swych gości, wystraszył się, że most może się za-
łamać. Ale on tylko trzeszczał z lekka w starych zawiasach.
Na pierwszy rzut oka wnętrze zamku prezentowało się wspaniale. Nieco złotej farby tu i
ówdzie zdziałało cuda. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że żyło się tu na krawędzi
nędzy. Arcyksiężne i księżne oglądały poszczególne pomieszczenia w towarzystwie
wystraszonej gospodyni, wpatrując się we wszystko sokolim wzrokiem i kiwając łaskawie
głowami. Och, proszę nie opierać waszego siedzenia o ten mały stolik, baronowo, on nie
wytrzyma waszej wielce czcigodnej nadwagi, pomyślała przerażona pani Svante. Ale
niebezpieczeństwo zostało zażegnane i wszyscy zdawali się być zadowoleni z
zaproszenia na wielką uroczystość.
Tak, uczta u pana Svante warta była męczącej podróży. I te śliczne córki! Jedna
piękniejsza od drugiej. Nie, jednak nie. Dwie z nich były tak podobne do siebie, że żadna
z nich nie mogła przewyższyć drugiej.
Młodzi nieżonaci szlachcice, których zjawiło się zadziwiająco wielu, byli tego samego
zdania. Wybór może okazać się trudny!
Nagle coś zadudniło na moście. Wszyscy pospieszyli do okien, aby zobaczyć, któż to tak
się spóźnił. Gospodyni zbladła na widok ostatnich gości.
Ależ mężu - szepnęła. - Zaprosiłeś ich?
A któż jest bogatszy tu, nad Bałtykiem? - mruknął pan Svante w odpowiedzi.
- Ale to są przecież Obodryci! Wieleci, Słowianie, poganie!
Już nie. Henryk Lew podbił i schrystianizował Wieletów trzysta lat temu, więc z
pewnością są wystarczająco pobożni!
Ale nie ci tutaj! Nie słyszałeś, co się o nich mówi? Podobno w ich posępnym zamku tam
na wschodzie miały miejsce jakieś straszne wydarzenia. I do tego przybywają tak późno!
Żadna z moich córek...
Pan Svante nie wysłuchał żony do końca. Poszedł, aby przywitać ostatnich gości.
4
Wiedział dokładnie, czego chciał. Wiedział bardzo dobrze, że Teodora i Dorotea nie
pozwolą się rozdzielić, mimo iż zazwyczaj są pokorne, posłuszne i łagodne. Zawsze
powtarzają: „Tak, ojcze. Oczywiście, ojcze. Będzie tak, jak zechcesz, ojcze."
Ci bracia, raczej przyrodni bracia - ci, którzy właśnie przybyli... Radagais i Barim z
Czarodziejskich Lasów. Oni powinni dostać bliźniaczki. Mieszkali przecież w tym samym
zamku, więc dziewczęta nie musiałyby się rozstawać, w każdym razie widywałyby się
często. To by się dobrze składało.
Chyba te dwie panienki nie zamierzają do końca życia spać w jednym łóżku? Musi być
przecież jakiś sposób na bliźniacze dusze. Pan Svante wiedział, że bliźnięta są ze sobą
bardzo silnie związane, i że kiedy Dorotea narzekała na ból stopy, Teodora czuła to samo
- przykłady można by mnożyć.
Ale gdy gospodarz wyszedł na dziedziniec i ujrzał dwóch szlachetnie urodzonych
mężczyzn słowiańskiego rodu Strelka, zsiadających z koni, zbladł jak nigdy dotąd.
Cóż on najlepszego zrobił?
Bracia byli ciemni, czarnoocy i tak surowi, gdy wydawali polecenia swej służbie...
Takim barbarzyńcom miałby oddać swe ukochane bliźniaczki? Teodorę i Doroteę, które
jeszcze nie tak dawno dreptały na swych pulchnych nóżkach po zamkowych komnatach i
które zachwycały wszystkich, którzy je ujrzeli? Co on właściwie wiedziało braciach Strel-
ka poza tym, że byli niebywale bogaci? Co wiedział o sposobie, w jaki doszli do takiego
bogactwa? Nawet sam sobie nigdy nie zadawał podobnego pytania.
Przeraziła go także ta dzika zgraja mężczyzn, którzy przybyli z braćmi. Znakiem rodu
Strelka była chorągiew z trzema strzałami w locie. „Strelka" znaczyło tyle co „strzała".
Starszy brat był wojewodą, posiadał tytuł książęcy. Jak tytułowano młodszego, pan
Svante nie miał pojęcia. Ziemie, nad którymi sprawowali władzę, Czarodziejskie Lasy,
cieszyły się złą sławą. Niebezpieczne okolice pełne dzikich bestii i innych potworów.
Mówiono o dziwnych ludziach mieszkających w tych lasach, o kazirodztwie, czarach i
niewyjaśnionych morderstwach. Poddani braci Strelka byli potomkami walecznych
Obodrytów, żyjących niedyś na tych terenach. W każdym razie zarówno Obodryci, jak i
Wieleci zostali ochrzczeni i teraz byli dobrymi poddanymi cesarza. Tak, sam Henryk Lew,
książę Saksonii, a także Albrecht Meklemburski, król Szwecji, pochodzili z plemienia
Obodrytów.
Bracia jednak podobno nigdy nie uznali zwierzchnictwa cesarza.
Nie, ci nieokrzesani ludzie powinni wiedzieć, że jeśli przyjechali tu znaleźć piękne
narzeczone, uczynili to na darmo!
2
Przyrodni bracia Radagais i Barim ze Strelki spóźnili się na ucztę, co ich bardzo
zirytowało.
Stało się jednak tak, że dwaj jadący przodem paziowie zostali napadnięci przez
rabusiów, którzy nie mieli pojęcia, że za paziami podąża cały orszak. Walka była krótka.
Bracia jednakże musieli nieco zboczyć z drogi i minęło trochę czasu, zanim odnaleźli
zamek.
Ponieważ nadjeżdżali z innego kierunku niż pozostali goście, ich uwagę przyciągnęły
dochodzące z niewielkiej odległości krzyki ludzi i beczenie owiec.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin