CLIVE CUSSLER
Lodowa Pułapka
Prolog
Sen wywołany narkotykiem przeniósł ją w nicość; dziewczyna podjęła śmiertelne zmaganie o powrót do świadomości. Gdy z wolna otwierane oczy przywitało przyćmione światło, jakby za mgłą, w nozdrza wdarł się obrzydliwy zgniły zapach. Była naga; gołe plecy ściśle przywierały do wilgotnej, pokrytej żółtym szlamem ściany. Przed przebudzeniem próbowała sobie wmówić, że to niemożliwe, nierealne. To musiał być senny koszmar. Zanim jednak miała szansę pokonania wzbierającej w niej paniki, nagle z podłoża zaczął podnosić się żółty szlam, oblepiając jej bezbronne uda. Przerażona do ostateczności zaczęła wołać krzykiem szaleństwa, gdy paskudztwo pełzło po jej nagim spoconym ciele coraz wyżej i wyżej. Desperacko walczyła o życie, aż oczy wyszły jej z orbit. Wszystko na nic; kostki i nadgarstki były ciasno przykute łańcuchami do ściany. Powoli ohydna maź wślimaczyła się na jej piersi. Gdy usta dziewczyny wykrzywił grymas niesamowitego przerażenia, nagle w mrocznym pomieszczeniu niewidzialny głos zabrzmiał jak wibrujący ryk.
- Panie poruczniku, przepraszam, że przeszkadzam w studiach, ale obowiązki wzywają.
Porucznik Sam Neth zamknął z trzaskiem książkę.
- Szlag by cię trafił, Rapp - zwrócił się do mężczyzny o zgorzkniałej twarzy, siedzącego obok niego w kabinie warkoczącego samolotu - ilekroć dojdę do ciekawego momentu, zawsze musisz mi przerwać.
Chorąży James Rapp skinął w kierunku książki. Na jej okładce dziewczyna zapadająca się w żółtą breję, która wypełniała basen, mimo wszystko zdołała utrzymać się na powierzchni, co wydedukował po olbrzymich nie tonących piersiach.
- Jak pan może czytać taki chłam? - zapytał.
- Chłam? - Neth boleśnie wykrzywił twarz. - Nie dość, że zakłóca mi pan spokój, to na dodatek bawi się pan w mego osobistego krytyka literackiego! - Uniósł wielkie dłonie w geście udawanej rozpaczy. - Dlaczego zawsze przydzielają mi drugiego pilota, którego umysł nie jest w stanie pojąć osiągnięć współczesnej sztuki? - Neth wyciągnął się i odłożył książkę na byle jak zrobioną półkę, wiszącą z boku szafki na ubrania. Spoczywało tam kilka pism o zagiętych rogach, pokazujących nagie kobiece ciała w wielu uwodzicielskich pozach. Było jasne, że literackie upodobania porucznika niekoniecznie dotyczyły klasyki.
Neth westchnął, przeciągnął się w fotelu, po czym z uwagą spojrzał przez szybę w dół na morze.
Samolot patrolowy Straży Wybrzeża Stanów Zjednoczonych już od czterech godzin i dwudziestu minut przeprowadzał nużącą, ośmiogodzinną kontrolę gór lodowych i odbywał służbę kartograficzną. Bezchmurne niebo zapewniało kryształową widoczność, a wiatr ledwo poruszał wodną kipiel; na północnym Atlantyku w połowie marca taka pogoda była nadzwyczajnym zjawiskiem. Neth wraz z czterema ludźmi siedział w kabinie; pilotował i nawigował olbrzymi czterosilnikowy boeing, podczas gdy sześciu pozostałych członków załogi wypełniało obowiązki w przedziale transportowym, bacznie wpatrując się w ekrany radarów i innych urządzeń kontrolnych. Neth spojrzał na zegarek, a następnie wychylając samolot na skrzydło, naprowadził jego dziób na prosty kurs ku wybrzeżu Nowej Fundlandii.
- No, to obowiązki z głowy. - Neth odprężył się i sięgnął po horror. - Rapp, wykaż trochę własnej inicjatywy. I nie waż się mi przeszkadzać, aż będziemy w St. John's.
- Postaram się - odparł Rapp lodowato. - Jeśli ta książka jest tak zajmująca, to może by pan mi ją pożyczył?
Neth ziewnął.
- Nic z tego. Mam zasadę nie pożyczać książek z mojej prywatnej biblioteki.
Nagle słuchawka zatrzeszczała mu przy uchu, Neth podniósł mikrofon.
- Dobra, Headley, mów, co tam masz?
Z tyłu, w skąpo oświetlonym brzuchu samolotu, starszy marynarz Buzz Headley intensywnie wpatrywał się w radar, na jego twarzy odbijała się zielona, nieziemska poświata ekranu.
- Panie poruczniku, mam dziwne wskazanie. Osiemnaście mil stąd, namiar trzy-cztery-siedem.
Neth pstryknął włącznikiem mikrofonu.
- Mów dalej, Headley. Co to znaczy: dziwne? Oglądasz górę lodową, czy przestroiłeś radar na stary film z Drakulą?
- Może podłączył się pod pana seksowny horror? - mruknął Rapp.
- Sądząc po konfiguracji i rozmiarach - znów mówił Headley to jest góra, ale mam zbyt silny sygnał jak na zwykły lód.
- Bardzo dobrze. - Neth westchnął. - Będziemy musieli to sobie obejrzeć. - Dał znak Rappowi. - Bądź grzecznym chłopcem i daj nas na kurs trzy-cztery-siedem.
Rapp kiwnął głową i skręcił stery, zmieniając kierunek. Przy akompaniamencie jednostajnego ryku czterech tłokowych silników typu Pratt-Whitney i towarzyszącej mu nieustannej wibracji samolot w łagodnym przechyle skierował się ku nowemu horyzontowi.
Neth wziął lornetkę i zwrócił ją ku bezmiarowi niebieskiej wody. Wyregulował pokrętłami ostrość i zmagając się z drżeniem maszyny, trzymał szkła najbardziej nieruchomo, jak mógł. Wkrótce ją dostrzegł: biała, nie poruszająca się plamka, która jaśniała na lśniącym szafirowym morzu. Wraz z pokonywanym dystansem lodowa góra powoli rosła w dwóch okrągło ściennych tunelach lornetki. Neth podniósł mikrofon.
- Co to będzie, Sloan?
Główny obserwator lodu na pokładzie Boeinga, porucznik Jonis Sloan, już od jakiegoś czasu przypatrywał się górze przez wpółotwarte drzwi towarowe usytuowane z tyłu kabiny pilotów.
- Normalka, bułka z masłem - głosem robota zabrzmiał Sloan w słuchawkach Netha. - Warstwowa góra z płaskim wierzchołkiem. Około sześćdziesięciu metrów wysokości i jakieś milion ton.
- Normalka? - Neth niemal się zdziwił. - Bułka z masłem? Raczej niechętnie wybrałbym się tam z wizytą. - Zwrócił się do Rappa: - Jaki mamy pułap?
Rapp wpatrywał się przed siebie.
- Trzysta metrów. Cały dzień mamy ten sam pułap... tak jak wczoraj i przedwczoraj...
- Dziękuję, sprawdzam tylko - przerwał Neth tonem zwierzchnika. - Nawet nie wiesz, Rapp, że dzięki twym dużym zdolnościom panowania nad sterami na starość czuję się coraz bezpieczniej.
Założył mocno sfatygowane lotnicze gogle, zapiął się na myśl o wiejącym zimnie i otworzył boczne okno, aby lepiej widzieć.
- Jest - skinął na Rappa. - Zrób parę nalotów i zobaczymy, co zobaczymy.
Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by twarz Netha okrzepła jak zaprawiona w bojach poduszka na szpilki; lodowate powietrze szorowało mu skórę, aż szczęśliwie zdrętwiała. Zacisnął zęby z wzrokiem utkwionym w lodzie.
Wdzięcznie płynąca w dole ogromna lodowa masa wyglądała jak kliper widmo pod pełnymi żaglami. Rapp przymknął przepustnice i delikatnie skręcił stery, wprowadzając samolot patrolowy w przechył umożliwiający zakręt po szerokim łuku w lewo. Ignorując wychylenie i wskazania przyrządów, ocenił kąt nalotu, obserwując uważnie ponad ramieniem Netha migoczącą bryłę lodu. Trzykrotnie ją okrążał, czekając na znak Netha, by wyrównać lot. Wreszcie Neth kiwnął głową i sięgnął po mikrofon.
- Headley! Ta góra jest golutka jak pupa niemowlaka.
- Tam na dole coś jest - włączył się Headley. - Mam śliczną kropkę na...
- Szefie, widzę ciemny obiekt - przerwał mu Sloan. - Nisko, przy linii wodnej, na zachodniej ścianie.
Neth zwrócił się do Rappa:
- Zejdź na sześćdziesiąt metrów.
Zaledwie kilka minut zajęło Rappowi wykonanie polecenia. Minęły następne minuty, a on wciąż krążył wokół góry, prowadząc samolot z prędkością tylko o trzydzieści kilometrów na godzinę większą od krytycznej.
- Niżej - mruknął pochłonięty obserwacją Neth - jeszcze o trzydzieści metrów.
- Dlaczego po prostu nie wylądujemy na tym świństwie? - Rapp zachęcał do rozmowy. Nie widać było po nim nadmiernej koncentracji. Jego twarz przybrała wyraz senności. Jedynie kropelki potu na brwiach zdradzały wielkie emocje wywołane ryzykownym pilotażem. Niebieskie fale wydawały się tak blisko, że aby je dotknąć, wystarczyło wyciągnąć rękę nad ramieniem Netha. A napięcie stale rosło; ściany góry lodowej strzelały teraz tak wysoko, że jej szczyt pozostawał niewidoczny z okien kabiny. Jeden zbędny ruch - pomyślał - jedno zdradliwe zawirowanie powietrza i czubek lewego skrzydła zawadzi o grzbiet fali, nieodwołalnie zmieniając ogromny samolot w samoniszczący się młynek.
Nagle Neth uświadomił sobie istnienie czegoś bardzo niezrozumiałego, czegoś, co przekraczało niewidzialne granice wyobraźni i rzeczywistości. To coś pomału przeistaczało się w konkret, kształt stworzony przez człowieka. Po oczekiwaniu, które dla Rappa trwało wieczność, Neth wreszcie wciągnął głowę do kabiny, zamknął okno i nacisnął przełącznik mikrofonu.
- Sloan? Widziałeś to? - Słowa były niewyraźne i ciche, jakby Neth mówił przez poduszkę. Rapp początkowo myślał, że tak jest z powodu zlodowaciałych ust Netha. Ale później, gdy przelotnie spojrzał na niego, zdumiał się, widząc zdrętwiałą twarz nie z zimna, lecz wskutek nieopisanego strachu.
- Widziałem - dochodzący z interkomu głos Sloana brzmiał jak mechaniczne echo. - Jednak nie sądzę, żeby to było możliwe.
- Ja też - powiedział Neth - ale to jest tam w dole. Statek, cholerny statek widmo uwięziony w lodzie. - Odwrócił się do Rappa, kręcąc głową, tak jakby nie wierzył własnym słowom. - Nie byłem w stanie dojrzeć żadnych szczegółów. Jedynie niewyraźny zarys dzioba, może rufy, ale nie mogę powiedzieć niczego na pewno.
Zsunął gogle i podniesionym kciukiem prawej ręki wskazał kierunek. Rapp odetchnął z ulgą i wyrównał samolot, utrzymując bezpieczny zapas odległości między podwoziem a zimnym Atlantykiem.
- Przepraszam, panie poruczniku - zabrzmiał w słuchawkach głos Headleya. Pochylony nad radarem marynarz wnikliwie obserwował białą plamkę usytuowaną niemal na środku ekranu. - Niech pan wierzy albo nie, ale całkowita długość tej rzeczy w lodzie wynosi w przybliżeniu czterdzieści metrów.
- Prawdopodobnie zaginiony trawler rybacki. - Neth energicznie rozcierał policzki, krzywiąc się z bólu, gdy powróciło normalne krążenie.
- Czy mam się skontaktować z dowództwem okręgowym w Nowym Jorku i poprosić o ekipę ratunkową? - konkretnie zapytał Rapp.
Neth przecząco pokiwał głową.
- Nie ma potrzeby na gwałt wzywać statku ratowniczego. To oczywiste, że tam nikt nie ocalał. Po wylądowaniu w Nowej Fundlandii złożymy dokładny raport.
Nastąpiło ogólne milczenie. Przerwał je głos Sloana:
- Niech pan przeleci nad górą, szefie. Zrzucę farbę, żeby było można ją szybko odnaleźć.
- Racja, Sloan. Rzuć, gdy dam ci znak. - Następnie Neth zwrócił się do Rappa: - Na stu metrach daj nas nad najwyższą część góry.
Boeing, którego cztery silniki wciąż pracowały ze zredukowaną mocą, dostojnie przeleciał nad majestatyczną górą niczym monstrualny mezozoiczny ptak szukający swego pierwotnego gniazda. Z tyłu przy drzwiach bagażowych czekał Sloan z wyciągniętą ręką. Potem, na wydaną przez Netha komendę, rzucił w powietrze pięciolitrowy szklany pojemnik pełen czerwonej farby. Słój stawał się coraz mniejszy i mniejszy, zmieniając się w malutką kropkę, zanim w końcu trafił w strzelistą, gładką ścianę celu. Przyglądając się temu uważnie, Sloan widział, jak smuga jaskrawego cynobru powoli posuwa się w dół ważącej milion ton góry lodowej.
- Strzał w dziesiątkę - niemal radośnie powiedział Neth. Ekipa poszukiwawcza nie będzie miała żadnych kłopotów z odnalezieniem jej. - Potem nagle jego twarz spochmurniała; spoglądał na miejsce, gdzie spoczywał pogrzebany w lodzie nieznany statek. Biedacy! Zastanawiam się, czy kiedykolwiek dowiemy się, co się z nimi stało.
Rapp miał zamyślony wzrok.
- Większego grobowca nie mogli sobie wymarzyć.
- To tylko stan przejściowy. W dwa tygodnie po tym, jak góra wejdzie w Golfsztrom, nie zostanie z niej nawet tyle lodu, aby ochłodzić kilka puszek piwa.
W kabinie zapadła cisza, której głębię podkreślał monotonny warkot silników samolotu. Zatopieni w swoich myślach mężczyźni przez chwilę trwali w milczeniu. Byli w stanie jedynie wpatrywać się w złowieszczy biały szczyt i rozmyślać nad zamkniętą w grubym lodzie tajemnicą.
Wreszcie Neth, niemal poziomo wyciągając się w fotelu, powrócił do stanu niewzruszonego spokoju.
- Panie chorąży, jeśli nie ma pan nieodpartej ochoty wykąpania w zimnej wodzie tego wlokącego się grata, niech pan zabiera nas do domu, zanim zdechną wskaźniki paliwa. I żadnego zawracania głowy, proszę - dodał z groźną miną.
Rapp spojrzał na Netha z politowaniem, wzruszył ramionami i ponownie skierował samolot patrolowy na kurs do Nowej Fundlandii.
Samolot patrolu Straży Wybrzeża zniknął i w zimnym powietrzu umilkły ostatnie pomruki silników. Niebotyczna góra lodowa znów skrywała swą tajemnicę w śmiertelnej ciszy, towarzyszącej jej od momentu oderwania się od lodowca na zachodnim wybrzeżu Grenlandii przed prawie rokiem.
Potem nagle, na lodzie powyżej linii wodnej góry, zrobił się niewielki, lecz zauważalny ruch. Dwie niewyraźne zjawy pomału przybrały kształt dwóch wstających ludzi, którzy spoglądali w kierunku oddalającego się boeinga. Z odległości dwudziestu kroków nie sposób ich było dostrzec gołym okiem; obaj nosili białe kombinezony śniegowe, które doskonale zlewały się z jednobarwnym tłem.
Stali długo i nasłuchując cierpliwie czekali. Kiedy z zadowoleniem stwierdzili, że samolot patrolowy nie wróci, jeden z mężczyzn ukląkł i grzebiąc w śniegu odsłonił mały nadajnik radiowy. Wyciągnął antenę teleskopową długości trzech metrów, nastawił częstotliwość i zaczął poruszać małą dźwignią. Nie musiał tego robić ani mocno, ani długo. Ktoś gdzieś prowadził uważny nasłuch na tej samej częstotliwości i odpowiedź nadeszła prawie natychmiast.
Rozdział 1
Drżąc z przeraźliwego zimna, komandor porucznik Lee Koski przygryzł ustnik fajki, a zaciśnięte pięści głębiej wepchnął do podbitego futrem kombinezonu. Przed dwoma miesiącami skończył czterdzieści jeden lat, z których osiemnaście zabrała mu służba w Straży Wybrzeża. Koski był niski, bardzo niski i ciężki, wielowarstwowe zaś ubranie sprawiało, że jego wzrost i szerokość były prawie równe. Poniżej kręconych włosów koloru pszenicy błyszczały oczy z niezmienną intensywnością, niezależną od nastroju, w jakim się znajdował. Był świadomym własnych możliwości perfekcjonistą, a tym samym właścicielem cechy nader pomocnej w tej sferze życia, którą wypełniało mu dowodzenie najnowszą jednostką Straży Wybrzeża, superkutrem Catawaba. Z rozstawionymi nogami stał na mostku niczym kogut gotowy do walki; kiedy odezwał się do stojącego za nim, wielkiego jak góra mężczyzny, nie zadał sobie trudu, by się odwrócić.
- Nawet z radarem w taką pogodę będą mieli cholerną zabawę ze znalezieniem nas - jego głos był szorstki i przenikliwy jak zimne powietrze Atlantyku. - Widoczność nie jest większa niż na milę.
Porucznik Amos Dover, pierwszy oficer na Catawabie, precyzyjnie prztyknął niedopałek papierosa na wysokość trzech metrów. Obserwował z zainteresowaniem analityka, jak wiatr porwał dymiący pręcik i ponad mostkiem statku poniósł daleko w spienione morze.
- To, czy będą mieli, jest bez znaczenia - wymamrotał ustami zsiniałymi od zimnego wiatru. - Kołysze nas tak, że pilot tego śmigłowca musiałby być wyjątkowym durniem albo pijany w trupa, albo jedno i drugie, żeby nawet pomyśleć o lądowaniu tam. - Kiwnął głową do tyłu, w kierunku mokrej od mżawki platformy dla helikopterów.
- Niektórym ludziom kompletnie nie zależy na tym, w jaki sposób umrą - powiedział z powagą Koski.
- Niech tylko nie mówią, że nie zostali ostrzeżeni. - Nie dość, że Dover wyglądał jak wielki niedźwiedź, to jeszcze mówił głosem, który wydawał się dochodzić z głębi żołądka. - Zaraz po starcie z St. John's powiadomiłem pilota śmigłowca o silnie wzburzonym morzu i gorąco odradzałem lot do nas. W odpowiedzi usłyszałem jedynie grzeczne dziękuję.
Zaczęło padać; wiejąca z prędkością dwudziestu pięciu węzłów wichura smagała kuter strumieniami deszczu, który wypędził po sztormiaki wszystkich mężczyzn pełniących służbę na pokładzie. Na szczęście dla Catawaby i jej załogi trzy stopnie, utrzymujące się powyżej zera, chwilowo oddalały obawę przed temperaturą zamarzania - nader nieprzyjemnym stanem, w którym cały statek pokrywał się powłoką lodu.
Koski i Dover zdążyli założyć sztormiaki, gdy na mostku zatrzeszczał głośnik.
- Panie kapitanie, mamy ptaszka na radarze i nie spuszczamy go z oka.
Koski podniósł radiotelefon i potwierdził wiadomość. Potem zwrócił się do Dovera.
- Obawiam się - powiedział obojętnym tonem - że niedługo zacznie się zabawa.
- Pewnie zastanawia się pan, skąd ten pośpiech z przysłaniem nam pasażerów? - zapytał Dover.
- A pan nie?
- Ja oczywiście też. Zastanawiam się również, dlaczego rozkaz oczekiwania na przyjęcie cywilnego śmigłowca nadszedł bezpośrednio z głównego dowództwa w Waszyngtonie zamiast z dowództwa naszego okręgu.
- To jest cholerna nierozwaga ze strony komendanta - burknął Koski - że nie powiedział nam, czego chcą ci ludzie. Jedno jest pewne; nie mają zamiaru popłynąć w wycieczkowy rejs na Tahiti...
Nagle Koski znieruchomiał, wsłuchując się w bezbłędną pracę grzmiącego wirnika helikoptera. Przez pół minuty maszyna była zasłonięta chmurami. A potem obaj dostrzegli ją w tym samym momencie. Leciała z zachodu w małym deszczu, kierując się prosto na statek. Koski natychmiast rozpoznał jej typ; cywilna wersja Ulyssesa Q-55 z dwoma miejscami siedzącymi, śmigłowiec, który był zdolny rozwijać prędkość prawie czterystu kilometrów na godzinę.
- Tylko wariat próbowałby lądować - z przekąsem powiedział Dover.
Koski wstrzymał się z komentarzem. Chwycił radiotelefon i ryknął do mikrofonu:
- Połącz się z pilotem helikoptera i powiedz mu, żeby nie podchodził do lądowania, gdy pokonujemy trzymetrowe fale. Powiedz mu, że nie będę odpowiadał za żadne szaleństwa z jego strony!
Koski odczekał kilka sekund ze wzrokiem przykutym do śmigłowca. - I co?
- Pilot mówi - zaskrzeczał w odpowiedzi głośnik - że jest bardzo wdzięczny za okazaną mu przez pana troskę oraz uprzejmie prosi, żeby pana ludzie byli pod ręką i zabezpieczyli maszynę, gdy tylko dotknie platformy.
- Grzeczny skurwiel - zamruczał Dover - to trzeba mu przyznać.
Wysunąwszy dolną szczękę o następny centymetr, Koski wyżłobił jeszcze jeden rowek na ustniku fajki.
- Uprzejmiaczek, cholera! Ten idiota może rozwalić kawał mojego statku. - Z rezygnacją wzruszył ramionami, sięgnął po tubę okrętową i krzyknął w ustnik: - Chiefie Thorp! Niech pana ludzie będą gotowi do zabezpieczenia ptaszka natychmiast po wylądowaniu. Ale, na litość boską, niech pan ich nie puszcza, zanim mocno nie siądzie na platformie... i ekipa ratunkowa niech będzie w pogotowiu.
- W tej sytuacji - rzekł cicho Dover - nie chciałbym być na miejscu tych facetów, nawet gdyby proponowano mi za to wszystkie seksbomby Hollywoodu.
Koski wyliczył, że nie może skierować Catawaby pod wiatr, który wzmagając turbulencję poszycia, spowoduje zagładę śmigłowca. Natomiast ustawienie równoległe do fali powodowało duży przechył statku, uniemożliwiający stabilne lądowanie. Zdobywana przez lata praktyka i umiejętność właściwej oceny sytuacji wraz z doskonałą znajomością możliwości Catawaby sprawiły, że decyzję podjął niemal rutynowo.
- Weźmiemy ich pod wiatr i falę od dzioba. Zredukować szybkość i zmienić kurs.
Dover skinął głową i zniknął w sterówce. Po chwili wrócił.
- Według rozkazu, dziób pod wiatr i najwolniej, jak pozwala morze.
Koski i Dover chłodnym okiem obserwowali, jak jasnożółty helikopter zakręcił w chmurach pod wiatr i pod kątem trzydziestu stopni podchodził do rufy Catawaby, zostawiającej na wodzie szeroki ślad. Mimo ostrego naporu wiatru pilot potrafił jakoś utrzymywać maszynę w spokojnym locie. Około stu metrów od celu śmigłowiec zaczął tracić prędkość, aż w końcu niczym koliber zawisł w powietrzu nad wznoszącym się i opadającym lądowiskiem. Przez krótki czas, który Koskiemu wydawał się wiecznością, helikopter wisiał na niezmiennej wysokości, jego pilot zaś określał szczytowy punkt podnoszonej na grzbietach fal rufy kutra. Potem nagle, gdy platforma osiągnęła apogeum, pilot śmigłowca przymknął przepustnice i Ulysses zgrabnie opadł na Catawabę, której rufa w chwilę później runęła między fale.
Ledwie płozy dotknęły platformy, pięciu ludzi z załogi kutra rzuciło się na rozkołysane lądowisko w strugę silnego nadmuchu, aby przymocować helikopter i uchronić go przed zdmuchnięciem do wody. Wkrótce zamarł silnik, płaty wirnika znieruchomiały, a z boku kabiny otwarły się drzwi. Na platformę wskoczyli dwaj mężczyźni, pochylając głowy przed silną mżawką.
- Co za skurwiel - mruknął z zachwytem Dover. - Wylądował tak, że wyglądało to na nic trudnego.
Koski napiął mięśnie twarzy.
- Lepiej, żeby mieli pierwszorzędne rekomendacje i uprawnienia, które rzeczywiście pochodzą z Głównego Dowództwa Straży Wybrzeża w Waszyngtonie.
Dover uśmiechnął się.
- Może to są kongresmani na inspekcji.
- Mało prawdopodobne - odparł zwięźle Koski. - Czy mam ich zaprowadzić do pana kabiny? Koski pokiwał głową.
- Nie. Niech pan przekaże im ode mnie wyrazy szacunku i zaprowadzi do mesy oficerskiej. W tej chwili - uśmiechnął się chytrze - interesuje mnie jedynie filiżanka gorącej kawy.
Dokładnie dwie minuty później kapitan Koski siedział przy stole. w mesie oficerskiej, z przyjemnością obejmując zziębniętymi dłońmi kubek z parującą czarną kawą. Kubek był opróżniony prawie do połowy, gdy otwarły się drzwi i do kabiny wszedł Dover, prowadząc za sobą pucołowatego osobnika z dużymi okularami bez oprawki, zainstalowanymi na łysej głowie okolonej siwymi, sztywnymi włosami. Mimo że na pierwszy rzut oka przypominał Koskiemu stereotyp szalonego naukowca, mężczyzna miał okrągłą, dobroduszną twarz i wesołe brązowe oczy. Widząc spojrzenie dowódcy statku, nieznajomy z wyciągniętą ręką pomaszerował do stołu.
- Kapitan Koski, jak sądzę. Hunnewell, doktor Bill Hunnewell. Przepraszam za kłopoty, które panu sprawiamy.
Koski wstał i uścisnął dłoń Hunnewella.
- Witam na pokładzie, doktorze. Proszę, niech pan siada i napije się kawy.
- Kawy? Nie znoszę tego świństwa - powiedział z żalem Hunnewell. - Ale za łyk kakao oddałbym duszę.
- Mamy kakao - odrzekł uprzejmie Koski. Wyciągnął się do tyłu na krześle i zawołał:
- Brady!
Z kambuza nieśpiesznie wyszedł ubrany w białe wdzianko steward. Był długi, szczupły i szedł kołyszącym się krokiem, który bez wątpienia zdradzał jego teksańskie pochodzenie.
- Tak jest, panie kapitanie. Co to ma być?
- Filiżanka kakao dla naszego gościa i jeszcze dwie kawy dla porucznika Dovera oraz... - Koski zawiesił głos i pytająco spojrzał na oficera. - Wydaje mi się, że brakuje nam pilota doktora Hunnewella.
- Za chwilę tu będzie. - Dover miał nieszczęśliwy wyraz twarzy. Wyglądało, jak gdyby starał się ostrzec Koskiego. - Chciał się upewnić, że helikopter jest dobrze przymocowany.
Koski z namysłem przyglądał się Doverowi, lecz po chwili odwrócił od niego wzrok.
- Już wiesz, co ma być, Brady. I przynieś dzbanek na dolewki. Brady potwierdził polecenie jedynie skinieniem głowy i wrócił do kambuza.
- To prawdziwy luksus - powiedział Hunnewell - mieć dookoła siebie cztery solidne ściany. Można osiwieć od siedzenia w tym trzęsącym się latadle, w którym za całą osłonę przed żywiołami służy plastikowa bańka - ze śmiechem pogładził białe kosmyki otaczające jego okrągłą łepetynę.
Koski odstawił kubek, lecz nie uśmiechał się.
- Myślę, że nawet nie zdaje pan sobie sprawy z tego, jak mało brakowało, aby stracił pan resztkę włosów wraz z życiem. Lot przy takiej pogodzie jest czystą lekkomyślnością ze strony pilota.
- Zapewniam pana, że ta wyprawa była absolutnie konieczna powiedział Hunnewell cierpliwym tonem nauczyciela przemawiającego do małego ucznia. - Pan, załoga i statek macie do wypełnienia ogromnej wagi zadanie, w którym czas odgrywa główną rolę. Nie możemy sobie pozwolić na stratę choćby minuty. - Z kieszeni na piersiach wyciągnął małą kartkę i podał ją nad stołem Koskiemu. Zanim wyjaśnię naszą obecność, muszę pana prosić o zmianę kursu na podaną tutaj pozycję.
Koski wziął papier, nie czytając go.
- Proszę mi wybaczyć, doktorze Hunnewell, ale nie jestem upoważniony do spełnienia pana prośby. Jedyny rozkaz, jaki otrzymałem z głównego dowództwa, dotyczył wzięcia na pokład dwóch pasażerów. Nie było żadnej wzmianki o tym, że macie karte blanche na kierowanie moim statkiem.
- Nic pan nie rozumie.
Znad kubka z kawą Koski świdrował wzrokiem Hunnewella.
- To, doktorze, jest najważniejsze dzisiaj stwierdzenie. Jakie są pana kompetencje? Dlaczego znalazł się pan tutaj?
- Niech się pan nie denerwuje, kapitanie. Nie jestem wrogim agentem, pragnącym dokonać sabotażu na pana drogocennym statku. Mam doktorat z oceanografii, a obecnie jestem zatrudniony przez Narodową Agencję Badań Morskich i Podwodnych - NUMA.
- Bez urazy - powiedział Koski pojednawczo. - Ale moje pytania wciąż pozostają bez odpowiedzi.
- Może ja pomogę oczyścić atmosferę - spokojnie, lecz autorytatywnie zabrzmiał nowy głos.
Koski zesztywniał na krześle i odwrócił się w kierunku pos...
Nemok