Hjalmar Bergman-Czy może mnie pan wyleczyć doktorze.pdf

(7330 KB) Pobierz
401602890 UNPDF
HJALMAR BERGMAN
CZY MOŻE MNIE PAN WYLECZYĆ,
DOKTORZE?
Bywają ludzie, którym udaje się wszystko. Tak się
mówi — lecz kto wie, jak jest naprawdę? Bywają politycy
i giełdziarze, którzy nigdy nie robią złych interesów. By-
wają aktorzy i zręczni strzelcy, którzy zawsze trafiają
w sedno. Bywają uczeni, którzy wiedzą wszystko o wszyst-
kim — umiejętność tę dzielą jednak z wieloma kobietami.
Bywają młodzi porucznicy, którzy podbijają wszystkie
damy, i damy, które podbijają wszystkich poruczników.
Krótko mówiąc — bywają ludzie, którym udaje się wszyst-
ko. Tak się mówi •— lecz kto wie, jak jest naprawdę?
Na razie zajmijmy się lekarzami.
Eric van Leo to świetne nazwisko; jego właściciel
jest profesorem, specjalistą od chorób wewnętrznych. Nie-
zwykle rozległe pole swej pracy uprawia z najgłębszym
zrozumieniem, spojrzenie ma bystre i pewne, doświadcze-
nie •— mimo wczesnej jeszcze młodości —• bogate, osądy
jego są bezbłędne. Diagnostyk, klinicysta z łaski Eskulapa.
Przy tym jest to ujmująco miły człowiek o śmiałym i jas-
nym umyśle, postawny mężczyzna o kształtnej sylwetce,
ostrych, wyrazistych rysach twarzy, o głosie niskim i mięk-
kim, o ciepło lśniących oczach. Człowiek, jakiemu — sądzić
by można — wszystko powinno się udawać, jeśli oczy-
wiście prawdą jest to, co się mówi, że bywają tacy
ludzie.
A jednak ten wybitny lekarz stanął wobec wypadku,
który zmuszony był uznać za beznadziejny. Cóż z tego?
Cóż z tego? Nawet najwybitniejsi potykają się w podob-
nych wypadkach.
401602890.002.png
Oczywiście.
Lecz tu zaistniała osobliwa okoliczność, że lekarz i chory
do pewnego stopnia podzielili swój los. Chory człowiek
wszedł do gabinetu lekarskiego, a gdy go opuścił, chory
człowiek został w gabinecie.
Pacjent, o którym mowa, odwiedził doktora van Leo
w jego prywatnym gabinecie. Był to człowiek lat dwu-
dziestu kilku; wyglądał jak po nie przespanej nocy, był
blady, ręce mu odrobinę drżały, z miękkich, dziewczęcych
ust ani na chwilę nie schodził łagodny, uprzejmy uśmiech,
aż przerażający w swej nieruchomości. Gdy siostra w po-
czekalni spytała go o nazwisko, usłyszała w odpowiedzi:
— Proszę powiedzieć doktorowi, że jestem chory.
Siostra zauważyła z uśmiechem:
— Tego przecież nie potrzebuję mu mówić. Tu wszyscy
są mniej lub więcej chorzy. Muszę jednak wiedzieć, jak
się- pan nazywa, i zapisać nazwisko.
Pacjent odpowiedział, wciąż się uśmiechając, jak zresz-
tą i siostra:
— Czyż profesor nie jest lekarzem? Nowoczesnym
Samarytaninem, jak chyba można by to określić? Moje
nazwisko nie jest chore, ja natomiast jestem,' proszę mu
to powiedzieć.
Siostra przestała się uśmiechać. Uznała, że bez względu
na rodzaj choroby, cierpienie było czynnikiem, który na-
ruszył jego równowagę duchową. Weszła do gabinetu
po, instrukcje. Profesor uśmiechnął się i powiedział:
— Droga siostro, nie bądźmy formalistami. Jeżeli temu
człowiekowi tak bardzo zależy na utrzymaniu tajemnicy,
pozwólmy mu ją utrzymać. Jeżeli poza tym zachowuje
się przyzwoicie, niech go siostra poprosi, żeby usiadł
i czekał na swoją kolej. Przypuszczam, że uda mi się
wyciągnąć wszystko, co muszę o nim wiedzieć.
Tak powiedział i uśmiechnął się w sposób wyrażający
pewność siebie. Siostra uśmiechnęła się w sposób wyraża-
jący podziw. Oboje mieli podstawy, by się tak uśmiechać,
Eric van Leo był przecież człowiekiem, któremu wszystko
się udawało.
401602890.003.png
Znakomity profesor miał rozległą praktykę i pacjent
musiał czekać prawie trzy godziny. Dla ludzi o słabym
systemie nerwowym zbyt długie wyczekiwanie może stać
się niezwykle przykre i uciążliwe. Jednakże siostra nie
zauważyła u pacjenta żadnych oznak zniecierpliwienia.
Siedział nieruchomo na krześle we wnęce okiennej, patrzył
— nie na ulicę, tylko wprost przed siebie, na ścianę —
i uśmiechał się. Siostrze wydał się niesympatyczny. Po
godzinie, gdy uśmiechnięty pacjent nawet się nie poru-
szył, nie mówiąc już o tym, żeby odezwał się czy zaczął
przeglądać jakiś tygodnik, siostra znowu weszła do ga-
binetu swego pracodawcy i szepnęła:
— Panie profesorze, on wygląda tak okropnie.
— Kto? — spytał profesor, który zupełnie o nim za-
pomniał.
— Kto! Ten, który nie chce' powiedzieć nazwiska — od-
powiedziała siostra prawie z oburzeniem. — Pewna jestem,
że ma pomieszanie zmysłów. Boję się.
Profesor, który właśnie przeprowadzał badanie, odparł
nieco oschle:
— Cóż to znowu za głupstwa, siostro? Proszę mnie po-
zostawić stawianie diagnozy i proszę dać temu człowiekowi
spokój, dopóki nie niepokoi innych. To w ogóle dobra
zasada życiowa, droga siostro.
Pielęgniarka wróciła do poczekalni, uszy ją trochę
paliły po tej łagodnej naganie przełożonego. Pacjent sie-
dział nieruchomo jak i przedtem i wciąż się uśmiechał.
Siostra od czasu do czasu obrzucała go spod oka nerwowym
spojrzeniem. Pragnęła, żeby już przyszła kolej na niego.
Przyszła wreszcie. Nie mogła wywołać nazwiska, więc
ostrożnie położyła mu rękę na ramieniu i powiedziała:
— Teraz pańska kolej.
Pacjent wstał szybko, ukłonił się i rzekł:
— O, rzeczywiście, moja kolej?
Profesor poprosił go, by zajął miejsce i zaczął rozmowę
od uwagi:
— Słyszałem od siostry, że nie chce pan podać swego
nazwiska. No cóż, możemy spokojnie przejść do porządku
401602890.004.png
nad tą drobną formalnością. Chciałbym się natomiast
dowiedzieć, jaki jest pański wiek i zawód.
Lekarz uważnie przyglądał się choremu, ten zaś nie
mniej uważnie lekarzowi. Po dłuższej chwili odpowiedział:
— Wiek i zawód nie mają z tą sprawą nic wspólnego.
Moja choroba może przydarzyć się każdemu. Pytanie tylko,
czy pan może mnie wyleczyć, doktorze?
Van Leo -skinął głową, uśmiechnął się spokojnie i po-
wiedział:
— To się okaże, miejmy nadzieję. W jaki sposób obja-
wia się pańska choroba?
Pacjent odpowiedział cicho i powoli:
— Moja choroba się nie objawia. Milczy.
Profesor znowu skinął głową wyrozumiale i uspokajają-
co i rzekł:
— Tak, tak; Lecz wobec tego jakże mogę panu coś po-
radzić, jak pan sądzi?
Pacjent odpowiedział poważnie, lecz z pewną ironią:
— Pan lepiej niż ja powinien znać moją chorobę. Czyż
nie jest pan lekarzem? Czy nie jest pana obowiązkiem
koić cierpienia i leczyć? Lekarz to przecież przyjaciel
ludzkości, nieprawdaż? Chodzi mu nie tylko o to, żeby
zarabiać pieniądze, chce także pomagać ludziom. Nie-
prawdaż? Proszę mi pomóc, panie doktorze. Jeżeli pan
potrafi...
Profesor zastanowił się, potem poprosił, by pacjent
wszedł do pokoju badań i rozebrał się. Opukał go, obmacał,
zastosował wszelkie przepisowe ceremonie. Słusznie można
to nazwać ceremoniami, bo zmierzał właśnie do tego, by
zyskać na czasie i nieznacznie wdać się w rozmowę z oso-
bliwym pacjentem. Z początku nie udało mu się nic
osiągnąć. Odpowiedź otrzymał dopiero wówczas, gdy spy-
tał nagle:
— Pan jest żonaty?
Pacjent wymamrotał:
— Byłem.
Profesor skwapliwie podążył za tym śladem:
— Jest pan rozwiedziony?
401602890.005.png
Pacjent:
— Jestem wdowcem.
Profesor:
— Od jak dawna jest pan wdowcem?
Osobliwy pacjent wstał z lekarskiej kanapki, podszedł
do swego ubrania, wyciągnął z kieszeni zegarek, spojrzał
nań i odrzekł:
— Od siedmiu godzin i dwudziestu minut.
Odpowiedź ta rzucała światło na niezwykłe zachowanie
pacjenta, wyjaśniała coś niecoś. Jednak coś niecoś pozo-
stawało jeszcze w cieniu. Dziwny, nieruchomy uśmiech
chorego przykuł uwagę profesora, tak jak przedtem siostry.
Nie wyglądał wcale na sztuczny grymas bólu, świadczył
raczej o spokojnej pewności zwycięstwa. Jednakże doktor
niezbyt długo zastanawiał się^ nad dziwacznością tego
uśmiechu. Przyjacielsko poklepał po ramieniu swego bied-
nego pacjenta i wymruczał:
— Tak, tak... drogi przyjacielu... bardzo dobrze rozu-
miem, bardzo dobrze... co pan czuje...
Chory spojrzał na niego z góry i odpowiedział:
— O, rzeczywiście?
Podczas gdy pacjent się ubierał, profesor zadał mu
kilka dalszych pytań, na które otrzymał zwięzłe odpowie-
dzi. W każdym razie dowiedział się, że zmarła liczyła sobie
zaledwie dwadzieścia lat, a mąż miał dwadzieścia sześć.
Potem zapytał o przyczynę śmierci.
— Zatrucie gazem — brzmiała odpowiedź.
Z pewnym wahaniem badał dalej:
— Nieszczęśliwy wypadek?
-— Samobójstwo.
Profesor uznał, że nie powinien głębiej wglądać w tę
tragiczną historię. Był lekarzem, a nie sędzią śledczym.
Znalazł zupełnie wystarczający powód niezwykle silnego
wstrząsu psychicznego — pozostawało tylko ustalić, jak
głębokie i rozległe rany spowodował ten cios. Znowu popro-
sił pacjenta, by usiadł przed nim, i przyglądał mu się kilka
sekund w milczeniu. Wciąż jeszcze wprawiał go w zakło-
potanie uśmiech, który zdawał się wyrażać chłopięcą
401602890.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin