Ken Alibek & Stephen Handelnan - Biohazard.rtf

(860 KB) Pobierz

KEN ALIBEK & STEPHEN HANDELNAN

BIOHAZARD

–Digital Publishing: 14 listopada, 2013 9:18 PM - Modification, Shade

PRZEŁOŻYŁ TOMASZ LEM

-

Mając na uwadze dobro całej ludzkości, dążyć będziemy do całkowitej eliminacji czynników bakteriologicznych oraz toksyn jako środków bojowych.

Jesteśmy przekonani, że ich stosowanie, powszechnie uważane za odrażające, wymaga podjęcia wszelkich środków zmierzających do zminimalizowania takiego ryzyka... Preambuła postanowień Konwencji o zakazie rozwoju, produkcji, składowania broni biologicznej i jej zniszczeniu (z 1972roku)

-

Prolog

– Na posępnej wysepce na Jeziorze Aralskim setka małp, w równych rzędach przykutych do pali, spogląda tam, gdzie przed chwilą rozległ się głuchy łomot. W oddali widać niedużą metalową kulę, która wirując, unosi się, aby po chwili opaść, czemu towarzyszy druga eksplozja.

Nad ziemią, na wysokości około dwudziestu metrów, chmura kolorem przypominająca ciemną musztardę zaczyna powoli opadać. Małpy szarpią łańcuchy, krzyczą.

Niektóre chowają głowy między nogi, ale jest już za późno – rozpoczęła się ich agonia.

Na drugim krańcu wyspy ludzie w ochronnych skafandrach spoglądają w dal przez lornetki i notują swe spostrzeżenia. Po kilku godzinach zbiorą konające zwierzęta i przeniosą do klatek, gdzie w ciągu następnych dni poddane zostaną szczegółowej obserwacji – dopóki nie zdechną z powodu zakażenia wąglikiem, tularemią, gorączką Q, brucelozą, nosacizną lub dżumą.

Nad badaniami tymi sprawowałem kontrolę w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych. Stanowiły one fundament pewnego przełomu i ogromnych sukcesów Związku Radzieckiego w dziedzinie broni biologicznych.

W latach 1988-1992 bytem pierwszym zastępcą szefa Biopreparatu, radzieckiej instytucji farmaceutycznej, której głównym celem było opracowywanie broni, produkowanej z najgroźniejszych znanych człowiekowi wirusów, toksyn i bakterii. Biopreparat sprawował kontrolę nad niemal czterdziestoma tajnymi instytutami badawczymi w Rosji i Kazachstanie, w których opracowywano broń tego typu. W radzieckim programie broni biologicznych uczestniczyły niemal wszystkie ministerstwa: Obrony, Rolnictwa i Zdrowia, Akademia Nauk, Komitet Centralny KPZR i oczywiście KGB. System, jak często zwano Biopreparat, pod względem skuteczności przeszedł najśmielsze oczekiwania Kremla.

W ciągu dwudziestu jeden lat, jakie upłynęły od podpisania Konwencji o zakazie broni biologicznych, Związek Radziecki stworzył największy na świecie i najbardziej zaawansowany technologicznie program badań nad bronią biologiczną. Byliśmy wprawdzie jednym ze stu czterdziestu sygnatariuszy konwencji i zobowiązaliśmy się „nie prowadzić badań, nie produkować i nie składować” środków biologicznych dla celów wojskowych, jednocześnie jednak, wcielając w życie tajny program, w pobliżu Moskwy i innych rosyjskich miast gromadziliśmy setki ton kontenerów z wąglikiem oraz dziesiątki ton zarazków dżumy i ospy, które miały zostać wykorzystane przeciwko Stanom Zjednoczonym i ich sojusznikom.

To, co działo się w laboratoriach Biopreparatu, należało do najpilniej strzeżonych tajemnic zimnej wojny.

Zanim zostałem ekspertem od broni biologicznych, ukończyłem studia medyczne.

Rząd, dla którego pracowałem, nie widział sprzeczności pomiędzy przysięgą Hipokratesa a przygotowaniami do masowej zagłady i przez długi czas ja również jej nie dostrzegałem.

Przed dziesięciu laty byłem pułkownikiem armii radzieckiej, odznaczonym licznymi medalami, wytypowanym do kolejnego awansu w elitarnych programach wojskowych Związku Radzieckiego.

Jeśli pozostałbym w Rosji, byłbym teraz generałem brygady i nigdy nie dowiedzielibyście się o moim istnieniu. Ale w 1992 roku, po siedemnastu latach w Biopreparacie, zrezygnowałem z dalszej pracy i wraz z rodziną uciekłem na Zachód. Podczas niezliczonych spotkań z amerykańskimi urzędnikami składałem wyjaśnienia, stanowiące pierwszy spójny opis naszej działalności. Jednak większości spraw, które poruszyłem, nie ujawniono opinii publicznej.

Wraz z upadkiem Związku Radzieckiego groźba użycia naszej broni biologicznej zmalała. Biopreparat utrzymuje, że nie prowadzi już badań nad bronią zaczepną, a zapasy patogenów zostały zniszczone. Pomimo tych uspokajających oświadczeń niebezpieczeństwo ataku biologicznego w zasadzie wzrosło, ponieważ raz zdobyta wiedza nie stanowi tajemnicy dla dyktatorskich reżymów i terrorystów. Posiadanie broni biologicznej nie jest już ograniczone do dwubiegunowego świata z okresu zimnej wojny.

Dzisiaj mają do niej dostęp inni, tym bardziej że jest tania i łatwa w użyciu. Niewykluczone, że w nadchodzących latach zagrożenie ze strony takiej broni stanie się problemem naszego codziennego życia.

Odkąd opuściłem Moskwę, z przerażeniem dostrzegam niebywałą ignorancję w kwestiach związanych z bronią biologiczną.

Niektórzy z najwybitniejszych zachodnich naukowców nie wierzą ani w możliwość takiego genetycznego zmanipulowania wirusów, by mogły stanowić niezawodną broń, ani nagromadzenia w strategicznych ilościach bakterii chorobotwórczych, ani też wreszcie w znalezienie skutecznej metody przenoszenia owego materiału, by zapewnić maksymalny zasięg jego rozprzestrzenienia.

Wiedza i doświadczenie mówią mi, że naukowcy ci się mylą. Niniejszą książkę napisałem, żeby wyjaśnić, dlaczego tak uważam.

Z pewnością będą i tacy, którzy dojdą do wniosku, że poruszanie tego tematu może wywołać niepotrzebne niepokoje, nawet panikę.

Liczy się jednak fakt, że środki obrony przed atakiem biologicznym, jakimi obecnie dysponujemy, są absolutnie nieadekwatne do skali zagrożenia. Kiedy terroryści uderzą, stosując taką broń – a jestem głęboko przekonany, że nastąpi to prędzej czy później – ignorancja opinii publicznej jeszcze spotęguje katastrofę.

Pierwszy krok zmierzający do zapewnienia bezpieczeństwa polegać musi na zrozumieniu istoty broni biologicznych – w przeciwnym razie będziemy tak bezbronni, jak małpy na Jeziorze Aralskim.

-

Medycyna wojskowa

Kwatera Główna Armii Radzieckiej Moskwa 1988

– Zimą 1988 roku wezwano mnie do Kwatery Głównej Armii Radzieckiej, mieszczącej się w Moskwie przy ulicy Kirowa. Sprawa musiała być pilna, ponieważ głos w słuchawce z napięciem powiedział: – Przygotowaliśmy dla was osobny pokój, pułkowniku.

Przy chodniku czekała już czarna wołga z włączonym silnikiem. Do samochodu podeszło dwóch ochroniarzy w futrzanych czapkach, nasuniętych na czoło dla osłony przed zimnem. Jeden otworzył przede mną drzwi i po chwili usiadł przy mnie, drugi zajął miejsce z przodu, obok Sławy, mojego kierowcy, i polecił mu jechać szybko.

Jazda do Kwatery Głównej Armii Czerwonej trwała zazwyczaj około pół godziny, jednak tego dnia poranne opady śniegu przemieniły ulice w arktyczny krajobraz, kierowcy złorzeczyli na buksujące koła samochodów.

Pulsujące niebieskie światło na dachu naszej wołgi kilkakrotnie zauważyli milicjanci z drogówki, którzy wstrzymywali ruch, żeby umożliwić nam szybszy przejazd.

Zanim znaleźliśmy się przed surowym, granitowym budynkiem Ministerstwa Obrony, minęła niemal godzina. Wszedłem bocznym wejściem i otrzepałem buty ze śniegu. Młodszy oficer zaprowadził mnie do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie otrzymałem przepustkę, a potem do wartowni. Żołnierz uważnie mi się przyjrzał, obejrzał zdjęcie w dowodzie osobistym i przepuścił dalej.

Oficer zaprowadził mnie po schodach do pancernych drzwi z zamkiem cyfrowym. Wybrał kilka cyfr i po chwili ruszyliśmy długim korytarzem, prowadzącym do niezliczonych biur XV Zarządu Armii Radzieckiej, wojskowego oddziału naszego programu biologicznego.

Rozpiąłem podszytą futrem kurtkę z kapturem i usiłowałem opanować zdenerwowanie.

Choć byłem pułkownikiem, nigdy nie nosiłem munduru. Podobnie jak w wypadku innych członków personelu Biopreparatu, przykrywką mojej pracy była działalność naukowa. W związku z tym miałem dwa dowody osobiste: według jednego byłem cywilnym pracownikiem Biopreparatu, drugi określał mój stopień wojskowy.

Przed rokiem, z żoną Leną i trójką dzieci, przeprowadziłem się do Moskwy, aby podjąć pracę w centrali Biopreparatu. Przenosiny do stolicy stanowiły ożywczą zmianę po skostniałych strukturach wojskowych na prowincji.

Trzynaście lat w tajnych laboratoriach i instytutach badawczych w najodleglejszych zakątkach Związku Radzieckiego nie przygotowało mnie jednak do zawrotnego tempa nowej pracy. Uczestniczyłem w zebraniach, odbywających się w kwaterze armii, na Kremlu, w KC KPZR, w licznych instytutach naukowych podlegających Biopreparatowi.

Wiosną 1988 roku, kiedy zostałem zastępcą szefa Biopreparatu, musiałem zgłosić się do lekarza, żeby pomógł mi w przezwyciężeniu stresów, związanych z pracą zawodową.

Generał dywizji Władimir Lebiedinski, dowódca XV Zarządu, spojrzał na mnie z wyrzutem, kiedy znalazłem się w jego gabinecie. Był pochłonięty rozmową z trzema pułkownikami, których nigdy przedtem nie widziałem.

– Już najwyższy czas – rzekł szorstko.

Zacząłem się tłumaczyć, że śnieg, korki na drodze, ale uciszył mnie gestem ręki.

Spośród wszystkich dowódców wojskowych, z jakimi miałem do czynienia, Lebiedinski był ostatnim, na spotkanie z którym chciałbym się spóźnić. Po raz pierwszy zetknąłem się z nim w laboratorium w Omutninsku, położonym 960 kilometrów na wschód od Moskwy, dokąd trafiłem po ukończeniu wojskowych studiów medycznych.

Lebiedinski miał do mnie ojcowski stosunek i wziął mnie pod swoje skrzydła.

Wówczas sześćdziesięcioletni, u kresu wspaniałej wojskowej kariery, był jednym z nielicznych wyższych oficerów, którym nie przeszkadzał mój młody wiek. W wieku trzydziestu ośmiu lat, „przeskoczywszy” wielu starszych od siebie naukowców, zostałem najmłodszym zastępcą szefa Biopreparatu w historii. Wydawałem teraz rozkazy tym, z którymi współpracowałem w przeszłości – a oni nie kryli swego rozgoryczenia.

Lebiedinski zwrócił się do pułkowników: – Gotowi?

Skinęli głowami. Generał zaprowadził nas do sąsiedniego, dźwiękoszczelnego pomieszczenia.

Na dużym drewnianym stole przed każdym krzesłem leżał przygotowany notes. Po chwili pojawił się ordynans z czterema szklankami herbaty. Lebiedinski zaczekał, aż ordynans wyjdzie, i dokładnie zamknął drzwi.

– Nie zostaję z wami – rzekł do mnie, widząc, że policzyłem szklanki.

Pułkownicy należeli do Grupy Biologicznej, jednostki Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego, której rola polegała na uzbrajaniu bombowców i pocisków rakietowych w wytwarzaną przez nas broń. Wówczas po raz pierwszy zetknąłem się z przedstawicielami tej jednostki. W tamtym okresie Biopreparat każdego roku przygotowywał nowy rodzaj broni biologicznej. Większość czasu poświęcaliśmy na badania, niewiele uwagi zwracając na ich późniejsze strategiczne rozmieszczenie.

Lebiedinski w kilku słowach wyjaśnił potrzebę zwołania nadzwyczajnego zebrania: na najwyższym szczeblu podjęto decyzję o uzbrojeniu SS-18 w głowice z bronią biologiczną.

– Musimy obliczyć, ile czasu trzeba na przygotowanie pocisków rakietowych, aby były gotowe do startu. Spodziewam się, że nam w tym pomożecie.

Skinąłem głową, jakby było to uzasadnione życzenie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że o gigantycznych pociskach rakietowych SS-18, zdolnych do przeniesienia pięciuset kiloton na odległość 9600 kilometrów, nigdy dotąd nie mówiło się w kontekście ataku bronią biologiczną.

Kiedy w latach dwudziestych rozpoczęto radziecki program badawczy nad bronią biologiczną, nasi naukowcy na skrzydłach samolotów umocowywali urządzenia do opylania zbiorów, modląc się w duchu, żeby wiatr niosący zarazki nie powiał w niewłaściwym kierunku. Po drugiej wojnie światowej arsenał ten wzbogacono o bombowce z materiałami wybuchowymi. Zimna wojna sprzyjała rozwojowi coraz bardziej destrukcyjnych środków bojowych i w latach siedemdziesiątych możliwe stało się wykorzystywanie międzykontynentalnych pocisków balistycznych do przenoszenia pojedynczych głowic bojowych z bronią biologiczną. Większe wyzwanie stanowiły jednak pociski z wieloma głowicami. Tylko nieliczne substancje biologiczne, opracowane w naszych laboratoriach, można by szybko rozmnożyć w odpowiedniej ilości, żeby jednocześnie wypełniły setki głowic bojowych.

Moja praca nad wąglikiem sprzed kilku lat najwidoczniej wzbudziła zainteresowanie naszych strategów. Żmudne badania przyczyniły się do powstania jeszcze silniejszej broni, co pozwoliło zredukować liczbę zarodników wąglika, niezbędnych do wywołania epidemii. Nowa metoda umożliwiała ponadto produkcję materiału bez przeciążania naszych laboratoriów. Posługując się językiem amerykańskich strategów nuklearnych, „za tę samą forsę mielibyśmy większy huk”.

Pułkownicy wypytywali mnie o praktyczne możliwości zastosowania mego odkrycia.

Ich wiedza na temat mikroorganizmów była dość skąpa, o pociskach rakietowych wiedzieli jednak wszystko. Gdyby udało mi się dostarczyć patogeny w odpowiedniej ilości, oni skierowaliby uzbrojone w nie głowice na największe miasta Stanów Zjednoczonych i Europy.

Przeprowadziłem na kartce pospieszne obliczenia. Do wyposażenia dziesięciu głowic potrzeba około czterystu kilogramów wąglika w stanie suchym, który następnie rozpyla się jako aerozol.

Bakterie wąglika w specjalnych chłodniach znajdowały się w Penzie, Kurganie i Stepnogorsku. Aby dostarczyć odpowiednią ilość zarodników, miliardy komórek, obecne zapasy należałoby poddać powolnej fermentacji.

Proces taki był skomplikowany i długotrwały. Pojedyncza dwudziestotonowa kadź fermentacyjna, pracująca pełną mocą, mogłaby w ciągu dwóch dni wyprodukować porcję zarodników potrzebną do wypełnienia jednej głowicy. Stosując odpowiednie środki chemiczne, proces ten można by przyspieszyć, uzyskując dziennie od pięciuset do sześciuset kilogramów. Zakończyłem obliczenia i poprawiłem się na krześle.

– Biorąc pod uwagę liczbę kadzi fermentacyjnych, jakimi obecnie dysponujemy, zajęłoby to od dziesięciu do czternastu dni – powiedziałem.

Pułkownicy wyglądali na zadowolonych.

Dwa tygodnie to okres dość krótki, nikt przecież nie spodziewał się, by nazajutrz miała wybuchnąć wojna.

Wojskowi nie powiedzieli mi, które miasta zostały wytypowane jako cel ataku biologicznego, a ja nie zamierzałem o to pytać.

Podczas kolejnych spotkań wymieniano między innymi Nowy Jork, Los Angeles, Seattle i Chicago, jednak w owym czasie były to dla mnie pojęcia abstrakcyjne. Zależało mi wyłącznie na tym, żeby wyprodukowane przez nas środki bojowe spełniły zadanie, do jakiego zostały stworzone.

Wstaliśmy od stołu, atmosfera rozluźniła się. Trzech z nas wyszło na korytarz, na papierosa.

Już dawno przekonałem się, że w takich chwilach można się dowiedzieć więcej niż z lektury miesięcznej porcji notatek krążących po Systemie. Pułkownicy nagle stali się rozmowni.

Narzekali na naciski z góry; kiedy tylko zakończono reorganizację systemów obronnych, nadchodziły następne instrukcje, wymagające kolejnych zmian.

Zwierzyłem się, że my również borykamy się z podobnymi problemami – wszyscy jednak czytamy gazety. Michaił Gorbaczow, wraz z zespołem samozwańczych reformatorów, pełnym głosem nawoływał do zbliżenia z Zachodem. Żartowaliśmy sobie, że tajemnice pierestrojki są nie do ogarnięcia dla zwykłych żołnierzy.

Nie przypominam sobie, abym choć przez chwilę zastanawiał się nad tym, że właśnie naszkicowaliśmy plan zagłady milionów ludzi.

Inkubacja wąglika w organizmie trwa od jednego do pięciu dni. Dopóki nie wystąpią objawy, ludzie mogą nawet nie wiedzieć, że padli ofiarą ataku. Jednak nawet wówczas rodzaj choroby nie będzie od razu oczywisty.

Pierwsze symptomy – zatkany nos, bóle stawów, wyczerpanie i suchy, męczący kaszel – przypominają zaziębienie albo grypę. Większość osób objawy takie uzna za zbyt błahe, aby szukać pomocy lekarskiej.

W początkowym stadium choroby zapalenie płuc, wywołane przez laseczkę wąglika, można leczyć antybiotykami. Jednak zaalarmowanie społeczeństwa w odpowiedniej chwili wymagałoby nadzwyczaj czujnego systemu opieki medycznej. Niewielu lekarzy potrafi rozpoznać tę chorobę, a błahość jej pierwszych objawów tym bardziej utrudnia postawienie trafnej diagnozy.

Symptomy choroby po kilku dniach ustępują, tym samym skrywając narastające zagrożenie. Bakterie atakują węzły chłonne i w ciągu zaledwie kilku godzin zajmują cały układ limfatyczny. Stamtąd przedostają się do krwiobiegu, mnożąc się w zastraszającym tempie. Wkrótce zaczynają wydzielać toksynę atakującą wszystkie organy, szczególnie szkodliwą dla płuc, które powoli wypełniają się płynem, stopniowo ograniczając ilość dostarczanego organizmowi tlenu.

W ciągu dwudziestu czterech godzin od pojawienia się toksyn skóra chorego przybiera bladoniebieski odcień. W tym stadium każdy kolejny oddech jest coraz bardziej bolesny. Potem następuje napad duszności i konwulsje. Śmierć zazwyczaj nadchodzi nagle i niespodziewanie – niektóre ofiary wąglika umierały w trakcie rozmowy.

Choroba jest śmiertelna w 90 procent nieleczonych przypadków.

Sto kilogramów sporów wąglika przy sprzyjających warunkach atmosferycznych jest w stanie uśmiercić do trzech milionów ludzi w dowolnym, gęsto zaludnionym obszarze.

Jeden pocisk rakietowy SS-18 mógłby zgładzić wszystkich mieszkańców miasta tak dużego jak Nowy Jork.

Wąglik nie był jedyną bronią zarezerwowaną dla SS-18. Kiedy po przerwie zasiedliśmy do stołu, przystąpiliśmy do rozważania innych wariantów.

W podobny sposób można by przygotować zarazki dżumy. Dżuma wyprodukowana w naszych laboratoriach była bardziej złośliwa niż postać morowa (dymienica morowa), której ofiarą padła jedna czwarta populacji średniowiecznej Europy. W podziemnych bunkrach na terenie naszych obiektów wojskowych przechowywaliśmy też zapasy zarazków ospy. Pracowaliśmy ponadto nad prototypem nowej broni zawierającej rzadki filovirus, zwany Marburg, podobny do wirusa Ebola.

W ostatnim planie pięcioletnim, jaki otrzymaliśmy z Komisji Wojskowo-Przemysłowej (WPK), mowa jest o trzystu nowych projektach badawczych.

WPK koordynowała całą produkcję przemysłu zbrojeniowego Związku Radzieckiego. Pozwalało to na sprawowanie kontroli nad dwiema trzecimi wszystkich zakładów przemysłowych. Zarząd broni biologicznych, stanowiący odrębną instytucję, nadzorował postępy naszych prac, aż „produkt finalny” był gotów do przekazania Ministerstwu Obrony, które określaliśmy mianem naszego „klienta”.

Spotkanie zakończyło się po godzinie spędzonej na obliczeniach. Zebraliśmy swoje dokumenty i pogratulowaliśmy sobie tak udanych rozmów. Wychodząc, zajrzałem do gabinetu Lebiedinskiego, ale go nie zastałem.

Żadnego z pułkowników nigdy więcej nie widziałem.

W drodze powrotnej do biura otworzyłem teczkę, żeby sporządzić kilka notatek. Ktoś zaglądający przez okno samochodu, zobaczyłby marszczącego brwi, nieco otyłego biurokratę, zajętego sprawami swej ojczyzny.

Dziwne koleje losu sprawiły, że znalazłem się u szczytu władzy w Rosji – w kraju, który nie był moją ojczyzną. Mój pradziadek był chanem, urodził się w rodzinie możnych w Azji Środkowej, w rejonie dzisiejszego Kazachstanu. Mnie jednak wychował system, w którym tylko Rosjanie mogli liczyć na przywileje. Wraz z żoną, córką i dwoma synami żyliśmy w warunkach niepojętych dla przeciętnego obywatela Związku Radzieckiego. Pobory urzędnika wyższego szczebla w połączeniu z pensją wysokiego oficera sprawiały, że zarabiałem tyle, ile radzieccy ministrowie. W systemie komunistycznym pieniądze nie są jednak miarą bogactwa. Liczy się szczególny status, dający liczne przywileje oraz wpływy w rzekomo egalitarnym społeczeństwie.

Samochód skręcił w ukrytą bramę, prowadzącą do biur Biopreparatu przy ulicy Samokatnej. Zacząłem przygotowywać się do całodziennej pracy. Po pospiesznym posiłku zasiądę za biurkiem, gdzie jak co dzień czekała mnie góra notatek i dokumentów.

Wołga minęła betonowy mur i zatrzymała się na niewielkim podwórzu. Schowałem notatki do aktówki i pożegnałem się ze Sławą.

Sława nigdy nie dał po sobie poznać, że się domyśla, co dzieje się na zebraniach, na które mnie woził, a ja nigdy mu się nie zwierzałem.

Ostrzegano nas przed gadatliwością w obecności pracowników niskiego szczebla.

Przypuszczałem jednak, że wyciągał wnioski, choćby z zasłyszanych strzępków rozmów.

– Czy później będziecie mnie potrzebowali? – spytał.

– Dopiero wtedy, kiedy będę wracał do domu – odparłem. – Dziś pewnie znowu się spóźnię.

Moskiewska kwatera Biopreparatu, czyli Zarząd Główny, podległy Radzie Ministrów ZSRR, bo tak brzmiała oficjalna (i nic niemówiąca) nazwa tej instytucji, strzegł swych tajemnic za fasadą żółtego budynku krytego zielonym dachem, który w XIX wieku należał do kupca Piotra Smirnoffa, wzbogaconego na handlu wódką. W dawnej i obecnej funkcji budynku można było się dopatrzyć pewnego podobieństwa: żaden obcy najeźdźca nie zrujnował zdrowia Rosjan bardziej niż produkty Smirnoffa.

Samokatna jest tak wąska, że przeoczyć mógłby ją nawet przechodzień, idący nabrzeżem Jauzy w miejscu, gdzie wpada ona do płynącej w stronę Kremla Moskwy. Przy naszej uliczce stało jeszcze pięć domów, wiosną i latem skrywanych przez stare drzewa, uliczce na szczęście niebudzącej zainteresowania komunistycznych planistów.

Nawet zimą Samokatna była spokojna i zaciszna, czym odróżniała się od okolicznych podupadłych osiedli, fabryk i cerkwi.

Przed trzema wiekami była to tak zwana dzielnica niemiecka. Tylko tutaj cudzoziemcy określani mianem Niemców, bez względu na narodowość) mieli prawo osiedlać się i pracować – w bezpiecznej odległości od Rosjan, którym mogliby zaszczepić obce idee, a jednocześnie na tyle blisko, aby carowie korzystali z ich wiedzy i umiejętności.

Któregoś dnia przed naszym budynkiem zatrzymał się samochód amerykańskiej ambasady.

Strażnicy KGB zza szyb obserwowali Amerykanów, którzy zaglądali przez płot i po chwili odjechali. Mówiło się o tym przez wiele dni.

Sawa Jermoszyn, dowódca jednostki KGB opiekującej się naszym budynkiem, był w owym czasie jednym z moich najbliższych przyjaciół. Powiedział mi wówczas, że nie ma się czym przejmować. Jednak przez kilka następnych tygodni środki bezpieczeństwa były przestrzegane jeszcze pilniej niż zazwyczaj.

Po marmurowych schodach, stanowiących jeden z nielicznych ocalałych detali architektonicznych, udałem się na piętro, gdzie mieściło się moje biuro. W centrali, wraz z laborantami i personelem administracyjnym, pracowało niemal 150 osób. Panowała tam jednak atmosfera ciszy i skupienia.

Marina, moja trzydziestoletnia sekretarka, była zażywną kobietą, sprawnie wypełniającą swoje obowiązki. Niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy powiadomiła mnie, że przyszedł już Jurij Kalinin, dyrektor Biopreparatu i mój bezpośredni zwierzchnik.

Marina i Tatiana, sekretarka Kalinina, pracowały w pomieszczeniu łączącym nasze biura. Kobiety od dawna nie znosiły się z powodu jakiejś dawnej sprzeczki i rzadko ze sobą rozmawiały. Kiedy chciałem spotkać się z Kalininem, musiałem zwracać się do Tatiany bezpośrednio. Tym razem jednak nie skorzystałem z jej pośrednictwa. Zapukałem do drzwi, szorstki głos powiedział „wejść”.

Generał brygady Jurij Tichonowicz Kalinin, szef Zarządu Głównego i wiceminister przemysłu medycznego i mikrobiologicznego, siedział za olbrzymim zabytkowym biurkiem.

Zza ciężkich, zaciągniętych zasłon przedostawało się niewiele światła i w gabinecie panował półmrok. Na ścianie wisiało zdjęcie Michaiła Gorbaczowa, w rogu stał szary sejf.

Kaszlnąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę.

– I co? – spytał, nie podnosząc wzroku.

– Zebranie na Kirowa trwało nieco dłużej, niż się spodziewałem. Chciałem się zameldować.

– Ciekawe? – Generał nigdy nie używał dwóch słów, gdy wystarczało jedno.

Kiedy byłem w jego gabinecie po raz pierwszy, jeszcze jako młody kapitan, na ś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin